Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Razieler

Zamieszcza historie od: 29 czerwca 2016 - 15:17
Ostatnio: 22 czerwca 2017 - 12:11
  • Historii na głównej: 2 z 3
  • Punktów za historie: 617
  • Komentarzy: 7
  • Punktów za komentarze: 29
 
zarchiwizowany

#78814

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Straciłem przyjaciela.

Dziwnie to wszystko zabrzmi. Prawdę mówiąc - muszę się po prostu wygadać. Jestem człowiekiem, który dużą rolę przywiązuje do przyjaźni - dla mnie przyjaźń oznacza coś naprawdę mocnego, bez podtekstu seksualnego. Taka miłość ale nie do końca. Żeby nie było - nie jestem homo. Ale przez całe życie poznałem tylko dwie osoby, z którymi połączyły mnie relacje "przyjaciel-brat". Niżej są zwykli przyjaciele (też może z 2 osoby), z którymi nie mam tak mocnych - niemal metafizycznych - relacji, ale wiem, że wskoczyliby za mną w ogień, a ja za nimi. Potem są dobrzy znajomi i znajomi. I tak to sobie leci. Przyjaciel-brat, to taki człowiek, z którym łączy mnie więź tak silna i wypracowana, że znamy swoje myśli. Ile razy z dwójką moich "braci" nawet nie musieliśmy mówić, lub każdy intuicyjnie wiedział, co drugi chce powiedzieć, nim to zrobił i odpowiadał na nie zadane pytanie. Męska przyjaźń jest dosyć ciekawa - bo niby faceci nie płaczą, ale mi się zdarzyło płakać. Właśnie w towarzystwie tych dwóch. A oni płakali w moim. Kiedy byliśmy na siebie mocno wkurzeni i zdarzało nam się bić, to jeden drugiego chronił przed ostrymi kątami mebli. No popchniesz gościa, bo cię wkurza. Uderzysz. Ale jeśli leci w kierunku stołu, to przytrzymasz, by sobie krzywdy nie zrobił. I nawzajem.
Z jednym znaliśmy się ponad 20 lat. Drugi dołączył dekadę później - i było ponad 10 lat. Nawzajem dopingowaliśmy się przy związkach i nawzajem wspieraliśmy, kiedy nie wychodziło.

I jak mam opisać tę sytuację, która wydarzyła się parę już miesięcy temu? Wyobraźcie sobie, że jeden z przyjaciół w końcu ląduje w solidnym związku. Żeby było śmieszniej - ja ich sobie przedstawiłem. Cieszę się, bo do tej pory mi się układało, a jemu niezbyt. Ale zauważam jedną rzecz - to ten typ, który przy kobietach zaczyna zachowywać się zupełnie inaczej. Jakby nie był do końca sobą, a wersją siebie, której oczekuje kobieta. Jednym słowem - gra. Zawsze grał i zawsze dla obcych był fałszywy. Egocentryk i trochę narcyz. Trochę udało się go z tego wyciągnąć - ale to były jego wady. Egotyzm, narcyzm, głupia duma w stylu "popatrzyłeś się brzydko, więc nie będę dzisiaj zmywał swoich naczyń" (taa, mieszkaliśmy razem jakiś czas). Nie zrozumcie mnie źle - człowiek nie składa się tylko z wad. Poza tym to był człowiek, który dla przyjaciół był lojalny całkowicie. A i nadawaliśmy na tych samych falach - zresztą opisywałem. Ale miał problem z kobietami - nie potrafił być sobą w relacjach z nimi. Zmieniał się w uberkapcia. Oczywistym było, że w sytuacji związkowej nie będziemy się spotykać często, ale po dwóch miesiącach bez wieści sytuacja stała się... kuriozalna. Znikł. Wsiąkł. Przepadł. Przeprowadził się do niej (jej mieszkanie) i dzielnie chodził do pracy, wracał z niej, jadł obiad i żył poważnym życiem. No i spoko - gdyby nie jeden fakt, że na sieci (taki mieliśmy kontakt) zaczął być coraz bardziej czepliwy. Wywlekał jakieś nasze sprawy przed wspólnymi znajomymi. Otwarcie w grupach biznesowo-znajomych sobie kpił ze mnie. Takie rzeczy. W końcu wszyscy trzej spotkaliśmy się na jednym piwie. I niby było spoko, ale w pewnym momencie dowiedziałem się, że moje życie to porażka. Że jestem przegrywem. Że on to ma super i ciężko na to pracował, by tak było, że ma mieszkanie, że ma kobietę (ja akurat byłem po zakończeniu związku), że ma pracę (a ja w tym czasie same zlecenia). Nigdy w taki sposób nie mówił. Czuł się - i dawał jasno o tym znać - lepszy.

No ale dobrze. Zdarza się. Potem znów umilkł, wiódł swoje "lepsze" życie i w końcu razem z drugim kumplem napisaliśmy do niego maila, że rozumiemy związek, ale czasami mógłby się odezwać. I że widzimy, że coś w tych naszych relacjach "nie gra".
Nie będę opowiadał wszystkiego, ale w odpowiedzi dostaliśmy masę zupełnie nielogicznego hejtu. Takie śmierdzące szambo.

Dodam jeszcze, że współpracowałem z jego dziewczyną przy pewnym projekcie - jako team - i ta gdzieś w tym samym czasie stwierdziła, że się wycofuje, bo nie widzi przyszłości projektu, ale kiedy jej "udowodnię" że projekt da radę i będzie dobrze, to ona "przemyśli" ponowne dołączenie jak już będzie dobrze.

Dodam jeszcze, że mój przyjaciel w ciągu tych paru miesięcy stracił wszystkie osoby, które uważał za takich normalnych przyjaciół. Zwyczajnie - kiedy ich zlewał ponad 3 miesiące, to się wkurzyli. A on, dzięki swojej dumie, stwierdził, że jednak skoro się wkurzyli, to ich wina i ma ich gdzieś. Poza tym, jak powiedział przy piwie - on ma zajebiste życie i pewnie mu "zazdroszczą".

Ale wróćmy do tematu - poszło ostro. Po pierwsze, nie na żywo, tylko przez maila, co jest dla mnie jakimś kuriozum. Po drugie - zaczął wytykać wszystko, całe brudy, jakie gromadzą się w ciągu lat. Aż w końcu... stwierdził, że jednak "musi odpocząć od przyjaźni". Dobrze zrozumieliście.

10 lat przyjaźni - i to takiej na poziomie ultra. Wspólne projekty, wspólne radości i wspólny płacz przy wódce, kiedy było makabrycznie źle. Ba - wspólne mieszkanie i wspólne kibicowanie sobie przy związkach. Wielkie marzenia i nawet niektóre już zrealizowane. I nagle - "musi odpocząć".
Próbowałem się jeszcze z nim spotkać na żywo, bo przez maila to jakoś tak... bez sensu. Ale się nie udało.

Miesiące mijają. Sytuacja jest jaka jest. Przeszedł mi smutek, przeszło wkurzenie. Już nie ma powrotu u mnie. Za to nie umiem zrozumieć całej sytuacji. Taka przyjaźń dla mnie mogłaby się złamać, gdybym - no nie wiem - zabił mu siostrę. Czy coś. A to? Kojarzę, co mogło się stać - trafił swój na swego. Jego dziewczyna to jest czysty on, tylko w damskiej wersji. Z tego co wiem, żyje im się dobrze. Prowadzą "dorosłe" życie. Ona starsza o 8 lat, on - w jej mieszkaniu, pracownik korpo.

Niby można posklejać w całość to, co się stało. Ale nigdy chyba nie będę w stanie tego całkowicie zrozumieć. Bo i nawet te "brudy", ta cała kłótnia - to nie było nic wielkiego. To było jak rozmowa z moją dawną byłą z borderline - sprzed lat, kiedy wpadłem w taki związek. Dokładnie to samo. Z tym, że ona potem poszła do psychiatry i z tego, co wiem, dziś już sobie radzi.

Nie wiem. Nie kapuję. Szkoda.

życie

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 23 (107)

#73849

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak stracić dziewczynę i przyjaciółkę za jednym zamachem.

Historia raczej starsza, dziś wywołuje u mnie nutkę smutku tylko i echo wkurzenia:
Miałem ja dziewczynę, młodsza ode mnie o 6 lat. Ładna, ogarnięta... Jak na jej wiek, oczywiście. Dobrze nam było. Jedyna przeszkoda to odległość połowy kraju między nami.

Miałem też przyjaciółkę, którą bardzo ceniłem. Starsza ode mnie, wspierała mnie w moich ideach, czasami przemawiała do rozsądku, kiedy "odlatywałem".
Stało się tak, że się poznały i polubiły. Zaczęły ze sobą gadać. Przyjaciółka nie omieszkała też pośmiać się z tematów, w których bywam nieogarnięty. Normalne ploty.

Ale jakiś czas później zaczęło się psuć między mną, a dziewczyną. I wtedy wyciągnęła każdy "śmieszek" przyjaciółki, by mi dokopać. Z dnia na dzień stwierdziła, że nie chce jednak ze mną być - powodem miało być to, że za dużo czasu spędzam w pracy (pełny etat, niestety 6-7 dni w tygodniu), więc ona się nudzi. Pomyślała, pomyślała i na podstawie rozmów z moją kumpelą wywnioskowała, że jestem nieodpowiedzialny. Że musi mi wymyślić "obowiązek".

I wymyśliła. Pewnego dnia nakazała mi kupienie sobie pieska. Przy czym to byłby pies jej na czas, kiedy do mnie przyjeżdża - w pozostałe dni opiekować się nim miałem ja. Na etacie. Większość dnia poza mieszkaniem. Nie wspomnę już, że zwyczajnie mnie nie stać.

No to się dowiedziałem, że uciekam od odpowiedzialności, że stawiam się w pozycji ofiary, która "nie może i nie potrafi". Że ona już nie ma siły przyjeżdżać do mnie (to ostatnie jestem w stanie zrozumieć, związek na odległość to trudna rzecz), by się tylko nudzić, kiedy ja pracuję.

Cała piekielność to przyjaciółka, osoba, której byłem pewny, znaliśmy się od lat. Napisała mi, że gdybym był facetem, to bym spełnił życzenia swojej kobiety, zwłaszcza, że to dla mojego dobra. Kiedy spytałem się, od kiedy odpowiedzialne jest kupowanie psa, na którego cię nie stać ani czasowo, ani finansowo, nasłuchałem się parunastu epitetów i zapewnienia, że ona sama zachęci moją dziewczynę do zerwania. Po tym oświadczeniu wywaliła mnie ze znajomych.

Z dziewczyną już nie jesteśmy razem. Z przyjaciółką kontaktu nie mam. I zastanawia mnie tylko jedno - czy to ja zwariowałem, czy świat?

Ps.
Lubię psy i koty. Z wzajemnością.

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 263 (315)

#73824

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem pisarzem.

Nie kimś znanym - wydaję dopiero od paru lat, głównie opowiadania. Niemniej - wydaję. A ludzie chętnie czytają to, co uda mi się wypocić.

Jakiś czas temu stwierdziłem, że warto w końcu wydać książkę. Wpadłem na pewien pomysł, dosyć rewolucyjny, zrobiłem research (rok pracy, zanim zacznie się pisanie właściwe), zacząłem pisać i stukałem w klawiaturę, aż napisałem. Sześć miesięcy pracy. Razem półtora roku pracy, za którą nikt ci nie płaci, a którą wykonujesz swoim kosztem - czasu, snu, znajomych. Takie życie, bywa.

Książkę po napisaniu poprawiłem i wysłałem do wydawców. I tu się zaczyna piekielność.

Ja rozumiem, że książka mogłaby być zła. W takim przypadku, gdybym dostał odmowę (bądź, jeśli mówimy o realiach wydawniczych - brak odpowiedzi i olanie tematu), to bym odpuścił.

Tymczasem dostałem odpowiedź pozytywną. Ucieszyłem się, ruszyła maszyna. Temat i pomysł na książkę jest taki, że niemal natychmiast po rozpowszechnieniu informacji zleciały się media. Największe portale, radia, telewizje - nawet zagraniczne. W Internecie wrzało, ludzie gratulowali, dopytywali się, gdzie i kiedy kupić, byłem w niebie. Kariera stała otworem.
Wydawca zaś szykował okładki i materiały promocyjne.

I szykował. I szykował. I... szykował.

Po dwóch miesiącach milczenia zaczęło być dziwnie. Kiedy udało mi się skontaktować, okazało się, że "tak, wszystko OK, niebawem ruszamy" - wydawnictwo nie było wielkie, postanowiłem czekać.

I czekałem. Co chwilę karmiony informacjami, że już niedługo gotowe, już zaraz ruszamy. Po roku (!) okazało się, że NIC nie jest ruszone. Wydawca przeprosił - nie ma pieniędzy.

Zacząłem szukać kolejnego. I po paru miesiącach się udało. Tym razem duża ryba - jedno z największych wydawnictw w naszym kraju. Kazali mi przyjechać do Warszawy, podpisać umowę, zaprojektować akcję promocyjną z prezesem.
Było cudnie.

W tym czasie zainteresowanie książką nie malało. Po paru miesiącach zgłosiło się do mnie radio, z pytaniem, czy nie chciałbym, by zaprosili mnie do siebie. Czytelnicy co chwila bombardowali pytaniami o premierę, napisałem więc do wydawcy. Głównie po to, by spytać, czy mogę iść do radia i co mogę zdradzić. Odpowiedź dostałem o treści "Bardzo przepraszamy, ale jednak zrywamy umowę, nie mamy pieniędzy na wydanie tak dużej marketingowo pozycji".

No nic. Paręnaście piw dalej stwierdziłem, że szukam dalej. W radiu byłem, sama rozgłośnia chciała patronować książce, w międzyczasie sprawą zainteresowała się niemiecka telewizja, byli... Tak, zgadliście - zachwyceni pomysłem i książką. Wydawca znalazł się niemal od razu.

Szybko znalazłem patronów, podesłałem wydawcy, podpisaliśmy umowę. I co? I mija właśnie rok od tego czasu. Czytelnicy dalej chcą czytać, media są zainteresowane, ale temat już nie jest świeży, powoli cichnie. Wydawca nie jest w stanie nawet powiedzieć, kiedy premiera, mimo że ja jako autor wziąłem na siebie wszystko co mogłem - zamawianie okładki, patronów - wystarczyło tylko przyklepać i puścić książkę do drukarni.

Razem - 5 lat czekania i bicia się o doprowadzenie tej sprawy do końca. I teraz nie rozumiem - rynek jest, zbyt (popyt) jest, jak rozumiem powieść to też nie kiepścizna, marketingowo obskoczona. Chęci wydania i zarobku - brak. Przez zwykłe niechciejstwo. A kto na tym cierpi? Ja. Autor-widmo. Miał wydać, nie wydaje. Ludzie się śmieją, czytelnicy stracili wiarę, stałem się niewiarygodny. Jestem obiektem kpin.

A wiecie, co jest najbardziej piekielne? Ja nie walczę o swój zarobek, tylko wydawcy. Ja jako autor mogę liczyć na może 3-5% ceny książki. I ja to wiem. Chodzi już tylko o wydanie.

Przestaję się dziwić, że ludzie dają się oszukać i sami płacą grube tysiące za wydanie własnych książek. Tak przynajmniej przeczyta ich rodzina...

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 238 (288)

1