Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Songokan

Zamieszcza historie od: 18 lutego 2012 - 15:19
Ostatnio: 4 grudnia 2020 - 0:20
  • Historii na głównej: 3 z 4
  • Punktów za historie: 1006
  • Komentarzy: 164
  • Punktów za komentarze: 1222
 

#86471

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu, przez okres 3 miesięcy byłem bezrobotny (przestój w branży w której akurat pracowałem), postanowiłem wykorzystać ten czas i zabrałem się za remontowanie mieszkania.

Nie jestem w tym fachu nie wiadomo jakim ekspertem, ale mam co nie co doświadczenia: w domu rodzinnym pomagałem ojcu przy remontach, a i dorabiałem sobie kiedyś w wakacje czy innych wolnych chwilach na fuchach - czasem sam, czasem z jakimś znajomym czy krewnym. Jako że mój teść praktycznie całe życie zajmował się wykończeniówką, a akurat też miał przestój, za namową żony mieliśmy się za to zabrać razem.

Pomyślałem, że to fajna opcja, gość jest dużo bardziej doświadczony, a mieszkanie do roboty praktycznie od zera (stan deweloperski), więc on zajmie się bardziej - nazwijmy to - wymagającymi kwestiami typu ułożenie płytek, a ja wezmę na siebie prostsze, np. pomalowanie ścian, sufitu. Brzmi jak plan idealny prawda? Niestety...

Zaczęło się niewinnie, od wybrzydzania przy wyborze materiałów: "klej X to się do niczego nie daje, weź klej Y" - pomyślałem ok, zna się robi w branży cały czas, zaufam. Potem były "złote rady" dotyczące np rozkładania sprzętu - pomyślałem ok, teść ma większe doświadczenie, dla świętego spokoju poukładam inaczej.

Potem były upomnienia, żeby zamykać drzwi na wszystkie możliwe zamki, bo się włamią i ukradną sprzęt (w mieszkaniu zostawała stara wiertarka i równie stary odkurzacz oraz trochę drobiazgów jak kilka pędzli, wałków, stare wiaderka) - ok, ścierpię.

Kolejne były docinki na temat każdego możliwego lub chociażby tylko potencjalnego uchybienia z mojej strony: a to taśmę źle przyklejam na parapety, a to źle odkurzam (bo trzeba było najpierw pozamiatać dokładnie, a odkurzaczem tylko resztki pyłku wciągnąć).

Następne z kolei były już czyste złośliwości z jego strony, np. wysłał mnie, żebym przywiózł 12 płytek, a kiedy wróciłem zaprowadził do łazienki w której właśnie pracował i pokazywał mi tutaj trzeba dołożyć jeszcze 14 i dodając z drwiącym uśmiechem, że coś słabo u mnie z liczeniem. Małe drobiazgi, ale stosowane codziennie i do każdej wykonywanej prze zemnie czynności, powoli doprowadzały mnie do szału.

Moment kulminacyjny nadszedł przy malowaniu sufitu. Teść, (jak na wszystko inne zresztą) miał swój patent. Nie można było jego zdaniem zwyczajnie zagruntować ścian i sufitu, trzeba było zastosować wymyślną procedurę, której nie pamiętam.

Przez parę dni pracowałem w mieszkaniu sam i korzystając ze świętego spokoju, zabrałem się za malowanie. Zagruntowałem, oczywiście inaczej niż teść by sobie tego życzył (mimo najszczerszych chęci, zwyczajnie nie dało się rady zapamiętać każdej z jego "złotych rad", bo jak wspomniałem, miał swój sposób dosłownie na wszystko), potem po odpowiednim czasie pomalowałem sufit na biało. Dwa razy.

Okazało się, że dwa razy to jednak za mało, widać było, że to jeszcze nie to, kolor nie był jednolity, miejscami tynk chłonął farbę bardziej miejscami mniej. Efekt pracy widziała żona i opowiedziała teściowi. Co się potem działo...

Miałem istny egzamin przy kolacji, w obecności całej rodziny: a jak malowałem? A ile wody dałem do gruntu? A jak długo czekałem? Potem oczyścicie ochrzan że nie było dokładnie według jego wskazówek i to na pewno przez to, oraz powtórzenie jak on by to zrobił. Cztery razy powtórzone.

Na moją ripostę, że przecież pomaluje trzeci raz i będzie w porządku, nakręcał się, powtarzał procedurę i kategorycznie stwierdzał że jakbym zrobił tak jak kazał, to wystarczyłoby pomalować dwa razy. A potem przez najbliższy miesiąc, przy każdej możliwej okazji powracał do tej sytuacji, przy każdym jednym razie kiedy się widzieliśmy, czy to w trakcie remontu, czy przy niedzielnym obiedzie.

Powiecie że mało piekielne, że teść miał prawo się wkurzyć bo weszło więcej materiału, było więcej roboty itp. Tylko wiecie co? Remontowaliśmy moje mieszkanie. Korzystaliśmy z materiałów za które ja płaciłem, a jeśli coś w mojej robocie wyszło nie tak jak miało wyjść - sam to potem poprawiałem.

Remont faktycznie potrwał krócej, ale patrząc z perspektywy czasu - wolałbym pracować dużo dłużej, ale samemu.

remonty rodzina

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (169)

#81337

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To było pogodne, lipcowe popołudnie, kilka minut przed siedemnastą. Jechałem ulicą jednokierunkową o dwóch pasach: na wprost i do skrętu w lewo. Po obu stronach znajdował się chodnik, a bezpośrednio za nim niewysokie sklepiki. Zbliżałem się do skrzyżowania z podporządkowaną z lewej strony. Wskazówka prędkościomierza utrzymywała się w okolicach czterdziestki. Na lewym pasie dostrzegłem jak dostawczak przyhamował. Nie wzbudziło to moich podejrzeń – znałem to skrzyżowanie, było ciasne, więc przy lewoskręcie nawet osobówką trzeba było manewrować dość ostrożnie. Spokojnie kontynuowałem jazdę.

W momencie kiedy moja maska zrównała się z maską dostawczaka, rozpoczęła się akcja. Dłonie mocniej zacisnęły się na kierownicy, prawa stopa odruchowo wcisnęła hamulec, serce zaczęło bić szybciej, usta zaczęły kląć, a oczy dojrzały jego... Dzieciaka około 12 lat, wyjeżdżającego na rowerze z podporządkowanej. Bez żadnego upewnienia się, rozglądnięcia, totalnie na pałę. Wyjeżdżającego wprost pod moje koła. "Kur...", tyle zdążyłem z siebie wydusić od chwili kiedy go dostrzegłem, do momentu gdy było po wszystkim. Kto nigdy nie miał wypadku, nie zdaje sobie nawet sprawy jak głośno trzaska zderzak. Chłopaczka rzuciło na asfalt. Samochód się zatrzymał. Dłonie miałem zaciśnięte na kierownicy, a nogi z całej siły wciśnięte w ..... Teraz myślę że organizm podświadomie bronił się przed wyjściem z auta. Bałem się wysiąść. Mijały, ciągnące się w wieczność sekundy, a chłopak nie wstawał...

Zabiłem go – taka myśl kołatała mi w głowie. Leżał na asfalcie. Z okolicznych sklepików wybiegły sprzedawczynie, dwie z nich już klęczały koło rowerzysty. A on leżał...

Nigdy wcześniej, ani potem nie poczułem w życiu takiej ulgi, jak w momencie kiedy się poruszył. Włączyłem awaryjne, wysiadłem i podszedłem do niego. Już siedział, a panie sklepikarki się nim zaopiekowały. Nie wyglądał źle, widać było kilka otarć na łokciach, nic niepokojącego za wyjątkiem strużki krwi cieknącej z nosa. Nie zamierzałem ryzykować. Teraz wydawał się "sprawny", ale nie miałem pewności czy za godzinę lub dwie nie straci przytomności. Na amen. Zadzwoniłem pod 112.

Służby pojawiły się szybko. Chłopaczkiem zajęło się pogotowie, a mną patrol policji, Na początek zestaw standardowy: alkomat i kontrola dokumentów, a potem wstępne przesłuchanie, potem oględziny pojazdu i sprawdzanie hamulców na pobliskim placu.

Finał sytuacji okazał się szczęśliwy: ratownicy stwierdzili tylko wspomniane otarcia i lekkie wstrząśnienie mózgu, a policjanci nie dopatrzyli się żadnych nieprawidłowości z mojej strony. Po wysłuchaniu zeznań jeszcze kilku świadków, potwierdzających moją wersję, panowie mundurowi jednoznacznie stwierdzili winę rowerzysty (wymuszenie pierwszeństwa), oraz poinformowali mnie że rowerzysta raczej nie ma OC i żeby uzyskać odszkodowanie, musiałbym kierować sprawę do sądu. Nie chciałem ani złotówki, to że chłopaczek przeżył było dla mnie warte więcej niż całe auto.

Tego dnia życie nauczyło mnie dwóch rzeczy:

Pokory na drodze i jeszcze bardziej ograniczonego zaufania, bo człowiek nigdy tak naprawdę nie ma pojęcia co się stanie za moment.

Żeby zawsze zakładać kask – gdyby nie on, chłopak mógłby skończyć o wiele gorzej. W tej sytuacji uderzenie głową o asfalt mogło być śmiertelne. I nie jest to mój domysł, to słowa ratownika.

ulica rowerzyści

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (170)

#63458

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O znieczulicy w autobusie.

Historia wydarzyła się w jednym z miast powiatowych, na południu Polski, jakieś osiem lat temu. Byłem wówczas uczniem technikum i ze środków komunikacji miejskiej korzystałem niemal codziennie. Linia kursowała do okolicznych wiosek. Silą rzeczy więc, spora liczba pasażerów, zwłaszcza w podobnym wieku, była mi znana. Tym bardziej nie potrafiłem zrozumieć tego co zaszło.

Wsiadam do autobusu. Ludzi sporo, ale nie ma toku. Wszyscy już wsiedli. Prawie wszyscy. Pewien starszy pan - z rodzaju takich co już nie całkiem ogarniają co się wokół niego dzieje - powoli wchodzi przez drzwi. Drzwi które w tym momencie się zamykają. Pan zostaje uwięziony jedną nogą w autobusie, drugą na zewnątrz. Próbuje się uwolnić, ale bez efektów. Doskakuje do niego, staram się odciągnąć jedno "skrzydło" ale bezskutecznie. Krzyczę żeby ktoś zawołał kierowce, bo już słychać jak dodaje gazu. Nikt nie reaguje, więc krzyczę coraz głośniej, mając nadzieje że kierowca usłyszy i drzwi otworzy. Wszyscy wokoło siedzą lub stoją i patrzą.

Całe szczęście kierowca usłyszał. Nie mógł otworzyć tych drzwi z kabiny, więc podbiegł, wcisnął przycisk awaryjnego otwierania i wspólnie szarpiemy za drzwi. Nikt nie reaguje. Dobrze że udało nam się otworzyć. Po całej akcji, za plecami usłyszałem tylko wypowiedziane z ironicznym śmiechem: "bohater..."

komunikacja_miejska

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 431 (521)
zarchiwizowany

#63404

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W moim niedlugim jeszcze zyciu, spotkalem sie w naszym pieknym kraju z wieloma przypadkami piekielnosci, glownie ze strony pracodawcow (chociaz nie tylko). Wszytkie one doprowadzily mnie ostatecznie do emigracji (tak, pisze z zagranicy, stad brak polskich znakow), dzisiaj jednak chcialbym opisac historie ktora przelala czare goryczy.

Przez dlugi czas nie moglem znalezc pracy w wyuczonym zawodzie. A nawet jesli sie udawalo, to warunki byly delikatnie mowiac malo zachecajace (material na kilka opowiadan). Zadna praca nie hanbi, a gotowka z nieba nie leci. Zdecydowalem sie zatrudnic przy lopacie, zwlaszcza ze stawka niezla - 11 pln/h, 10 h dziennie, rzecz jasna na czarno. Z racji posiadania prawa jazdy, przypadla mi rola kierowcy firmowego busa. Codziennie rano odbieralem kluczyki z biura, zawozilem ludzi i sprzet na miejsce pracy, pracowalem razem z nimi, przywozilem na baze, oddawalem klucze do biura.

Pewnego dnia, po powrocie z budowy, jak zwykle skierowalem swe kroki w strone kontenera ktory pelnil role biura. Drzwi okazaly sie jednak zamkniete. Widocznie szefa nie bylo. Pomyslalem ze zabiore kluczyki ze soba do domu. W tym jednak momencie dostrzeglem pewnego starszego pracownika (nazwijmy go "Waldkiem"), ktory posiadal klucze do biura i generalnie zajmowal sie firmowa flota. Przekazalem mu wiec klucze, pozegnalem sie grzecznie i pojechalem do domu.

Piekielnosc rozpoczela sie kolejnego dnia, gdy tylko wysiadlem z auta. Spotkawszy "Waldka" zapytalem gdzie zostawil kluczyki.
"Na stole, jak zawsze!" - odpowiedzial z pretensja.
Wszedlem do biura i rozpoczalem poszukiwania kluczykow. Patrze na stol - nie ma. Zagladam do szuflady, gdzie czasami je chowano - tez pusto. Ide wiec na plac poszukac "Waldka" i zapytac go ponownie. Rozmawial akurat z szefem i na moje grzeczne zapytanie, odburknal tylko:
"Na stole! Mowilem ci"

Wrocilem do biura. Mysle sobie, moze spadlly na podloge (biuro jest jednoczesnie magazynem narzedzi, wiec lekki balagan tam panuje), zapodzialy sie gdzies miedzy wiertarka a szlifierka. Niestety, jak nie bylo tak nie ma. Wpada szef, delikatnie juz poirytowany dlaczego jeszcze nie pojechalem, ludzie juz czekaja, inne auta juz wyjechaly, a sprzet caly na moim busie. Tlumacze jak sprawa wyglada. Szukamy razem - bezskutecznie. Przychodzi "Waldek" i pewny swego, twierdzi ze zostawil kluczyki na stole. Robi sie nerwowo. Szef z "Waldkiem" wychodza, ja zostaje i szukam nadal. Jak kamien w wode. Gdy po kilku minutach wyszedlem z biura, minalem sie z "Waldkiem" ktoryzabral robotnikow drugim busem. Ide na plac, patrze na "swojego" i widze ze oczywiscie sprzetu nie zabrali. Szefa nie widac. Pakuje wiec co sie da do swojego opla i w te pedy za nimi na budowe. Kidy dojechalem na miejsce, na dzien dobry dostaje ochrzan od [M]ajstra:
[M]"A ty co tu robisz?! Miales czekac na bazie!"
[Ja]"no narzedzia wam przywiozlem. Waldek ludzi zabral, ale sprzet zostawil"
[M]"Miales czekac!!! Waldek przywiozl i pojechal do domu sprawdzic czy nie zostawil kluczykow w domu" (aha, czyli juz nie jest taki pewny swego)
[Ja]"No to szkoda ze mi nikt o tym nie powiedzial (dla zabawy sprzet woze prywatnym autem)
[M]"Co to odpi...sz!!! Koparkowy ci gadal! (ja wielkie oczy)
w tym moncie wlacza sie koparkowy
[K]"Gadalem ci!!!"
Jak ja uwielbiam kiedy ktos tak beczelnie klamie...
Wracam na baze. Tam mocno juz wkurzony szef, wypytuje mnie o kluczyki. Opowidam ze szeczegolami, jak przekazalem kluczyki Waldkowi.
[Ja]"Szefa nie bylo, biuro zamkniete, no to dalem Waldkowi klucze" - dodaje konczac opowiesc.
[Sz}"Jedno popoludnie mnie nie bylo i juz klucze gubicie!!! Jakby mnie nie bylo dwa dni to co?! Cala firme byscie rozpieprzyli!!!"
I dalej w ten desen. Generalnie opiernicz konkretny.
W tym momncie wraca Waldek, oczywiscie kluczykow nie znalazl. Sytuacja patowa. Nerwy, zamieszanie, opieprz, sprzeczne ze soba polecenia.
[Sz]"Masz jechac", "Masz nie jechac", "Masz przepakowac to co zostalo na drugiego busa i jechac".
[Ja] Ok, pojade jak tylko dostane do niego kluczyki.
[Sz] TO NIE MASZ???
[Ja] No przeciez nim nie jezdze.

Zeby bylo ciekawiej, kluczyki do drugiego tez sie zgubily!
Po tym jak zapytalem co mam robic, szef odpowiedzial ze on juz nie wie, ma to gdzies i poszedl. I badz tu madry. Wsiadlem w swoje auto i pojechalem na budowe.
na wejsciu koparkowy, z nieukrywana satysfakcja, zaczal dogryzac, twierdzac ze teraz dowiem sie ile kosztuje wymiana styacyjki i komplet kluczykow. Na stwierdzenie ze to nie moja wina, bo kluczyki zgubily sie w biurze, odparl ze jako kierowca mam obowiazek ich pilnowac. Ta... nastepnym razem bede nocowal pod biurem.
Do konca dnia nastroj mialem raczej marny.

Dzien nastepny, z niepokojem wchodze do biura i widze zaginione kluczyki lezace sobie spokojnie na stole, oraz siedzacego nieopodal szefa.
[ja] O! znalazly sie?
[Sz] no...
[ja] I gdzie byly?
[sz] (z rozbrajajcym usmiechem) "Aaa no byl taki jeden co sobie wzial :)"

Spoko. Zadnych przeprosin za niesluszny opieprz i robienie ze mnie wariata. Zadnego wytlumaczenia, nic.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (305)

1