Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Arwenka

Zamieszcza historie od: 13 listopada 2010 - 11:16
Ostatnio: 3 sierpnia 2013 - 15:58
  • Historii na głównej: 16 z 16
  • Punktów za historie: 11693
  • Komentarzy: 137
  • Punktów za komentarze: 961
 

#16704

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio na moim osiedlu jest jakiś wysyp ślubów.
Niestety ostatnie ślubne zabawy były przegięciem.

Zaczęło się ok 10 rano. Ok, niech sobie tłuką to szkło, może im szczęście przyniesie. Ale gdy przyszła godzina 22:10, a pod klatką obok tłuczenie szkła (obecnie już po prostu wypitych butelek wódki) nie ustawało, zaczęliśmy się z rodzinka odrobinkę denerwować. Może gdyby to był normalny dzień, piątek czy sobota, to by nam to zwisało, ale był to czwartek, a w piątek moja rodzicielka miała poranna zmianę na 6:00.

Więc grzecznie wzięłam ojca pod rękę (130kg żywej wagi, prawie 2m wzrostu - idealny ochroniarz) i podchodzę do ′ludzi świętujących′. Było tam ok. 30 osób + kilkoro dzieci. I pytam się grzecznie czy mogliby przenieść się do mieszkania, lub zachowywać się ciszej, bo jest już po 22. Towarzystwo ′nieco′ podpite coś tam wymamrotało, że ok, nie ma sprawy itp.

Jak można się domyślić uradowana wróciłam z tatą do domu. Po 10 minutach powtórka z rozrywki. Ale rodzicielka ma stwierdziła, że do 23 poczekamy, bo ′może się rozejdą′. Cóż, wiele się nie pomyliła. Rozeszła się im nowa dawka alkoholu po krwi. Oprócz tłuczenia szkła i głośnych rozmów (właściwie krzyków), zaczęło się ′śpiewanie′. Po godzinie 23:30 - masakra. Nie ma to jak pijackie śpiewy na dobranoc.

Chcąc nie chcąc zabrałam mojego ochroniarza i udaliśmy się do towarzystwa z tą samą prośbą. Tym razem nie byli już tacy grzeczni. Sterta wyzwisk i gróźb nie zrobiła ani na mnie, ani na moim ojcu wrażenia, ale gdy zaczęli grozić nam ′jak to się z tą małą dzi*ką zabawią′ (chodziło im o mnie) to jak można się domyślić ojciec nie wytrzymał. Chyba chciał sprać parę skór. No ale nas było dwoje, a towarzystwa ponad 30 osób. Nie ma głupich, jakoś odciągnęłam ojca.

W domu poczekaliśmy z 5 min, ochłonęliśmy i pada decyzja: dzwonimy na straż miejską (smerfów do tego ganiać nie będziemy, niech się miejscy z obowiązków wywiążą). No to telefon w dłoń, ktoś odbiera, tata wyjaśnia sytuację, odpowiedź - patrol już jedzie.

Gdy nadeszła godzina 00:15 zaczęłam myśleć, że towarzystwo się rozejdzie, zanim miejscy zdążą przyjechać (jechali już z 25 min jak nie więcej). Ale gdzie tam, zabawa trwa w najlepsze. Bo przecież krzyki, wrzaski, śpiewy, tłuczenie szkła na pewno nikomu w środku tygodnia nie przeszkadzają.

W końcu przyjechali. ′No, to teraz się zacznie′ - pomyślałam. No i zaczęło się. Miejscy dostali 2 flaszki i pojechali w siną dal. Na mojej twarzy zagościło słynne ′WTF?′

Ojciec zadzwonił na straż miejską jeszcze raz. ′Patrol już interweniował, potwierdzili, że już jest spokój a biesiadnicy rozeszli się do domów, po wcześniejszym posprzątaniu stłuczonego szkła′. I odłożenie słuchawki. Czyjaś twarz zrobiła się czerwona. I bynajmniej nie była to twarz moja.

Ciekawi zakończenia? Otóż mój ojciec - goryl, wziął jedna katanę z mej kolekcji (zbieram repliki białych broni filmowych - katany, miecze, sztylety, noże, shurikeny itp.) i popędził do towarzystwa. Jako, że osiedle jest dobrze oświetlone, co trzeźwiejsi zauważyli go już gdy wyszedł z klatki. Zaczęła się masowa ucieczka. No istna panika. Z okna wyglądało to jak scena z jakiejś komedii. Towarzystwo się rozeszło, ojciec wrócił do domu. Nie minęło 10 min (godz. chwilkę przed 1:00) jak do domu zapukała policja. O tak, wśród gości ′zabawy′ był ktoś, kto mojego ojca znał. No i niebiescy zaczynają, ze dostali zgłoszenie, itp itd.

Ojciec wszystkiego się wyparł, na jego korzyść działał też fakt, że całe towarzystwo było pijane i ′pewnie miało zwidy′. A do tego... przecież ok godziny 00:30 straż miejska INTERWENIOWAŁA i potwierdziła, ze jest już spokój i wszyscy rozeszli się do domów. No więc skoro się wtedy rozeszli, to niby kogo on z kijem gonił, duchy? W domu siedział i nie wychodził!

Ok, to było kłamstwo. Ale jak to się mówi - wet za wet. Nie będą na niego jakieś nierozgarnięte gnojki policji nasyłać. Dla mnie najśmieszniejszy był fakt, że ′świadkowie′ zeznali, ze gonił ich i bił kijem. Po 1 nikogo nawet nie dotknął, a po 2 to nie był kij. trzeba być nieźle pijanym, żeby katany od kija nie rozróżnić. Policjanci zapytali się, czy mogą się rozejrzeć po mieszkaniu w poszukiwaniu kija. Na widok mojej kolekcji zrobili dziwne miny, ale kija nie znaleźli - bo go nie było. Pożyczyli dobrej nocy i poszli. (Godzina 01:20 - w końcu można iść spać...)

W stosunku do nas żadnych konsekwencji nie wyciągnięto - bo niby za co?

Jeden jedyny raz zadzwoniliśmy po służby i więcej tego nie zrobimy, bo jak widać nie ma sensu.

Miejscy

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 616 (688)

#15115

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia lordvictor przypomniała mi pewną sytuację związaną z eLką.

Otóż, gdy uczyłam się jeździć autkiem, miałam bardzo fajną instruktorkę. Taka rzeczowa babka, która uczyła mnie jak jeździć, a nie jak się poduczyć pod egzamin.

Pewnego razu, chyba na 5 jeździe, wybrałyśmy się "bardziej w teren". Pierwszy raz kierowałam się do obcego miasta. No i jechałam drogą, która w jedną stronę miała trzy pasy, bo jak się później okazało, za wzniesieniem było duże skrzyżowanie. Ale mniejsza o to.

Ograniczenie do 90, ja jadę sobie spokojnie 80. Nigdy nie lubiłam jeździć zbyt szybko. Dojeżdżam do wzniesienia. No i nagle jak mi nie wyjechał jakiś czarny merol z bocznej uliczki. Instruktorka chciała zareagować, czyt. wcisnąć hamulec, ale w tym samym momencie ja wcisnęłam go do samej ziemi.

Wiadomo... odrzut, wybuch poduszek, przód punciaka w merolu. My na szczęście całe, autko... no cóż, "trochę" zniszczone. Merol ma "lekko" wgnieciony boczek.

No i jak sądzicie, co się okazało? Szanowny kierowca merola najpierw nawrzeszczał na mnie, że jakbym nie zahamowała, to byśmy się może "minęli na zapałki", a potem... zadzwonił po tatusia, który... oooo tak. Okazał się być komendantem. Szit. Wiedziałam, że będzie sajgon.

Oczywiście "pan policjant" uznał, ze była to MOJA wina. Na jakiej podstawie, się pytam?! Szczyt chamstwa. Wypisał mi mandat i jakieśtam inne bzdury. Ja zapłakana, załamana, myślałam tylko o tym, że więcej do samochodu nie wsiądę.

No ale pani instruktorka czuwała i zakazała mi mandatu przyjmować. Sprawa skończyłaby się pewnie w sądzie, gdyby nie... wyjątkowo skuteczne groźby mojej ulubionej instruktorki i fakt, że w autku zainstalowane były kamerki (takie jak w tych egzaminacyjnych), więc wszystko się "nagrało". Oczywiście się nie nagrało, bo były wyłączone, ale "pan policjant" nie musiał o tym fakcie wiedzieć ;-) . Jednakże obecność kamerek wystraszyła go na tyle, że jednak wysłuchał naszej wersji, a synalek się przyznał, że "myślał, że się zmieści". (Czyżby jakby "mały" przekręcie wyszedł na jaw, to ktoś mógłby stracić pracę?hmmm)

No i skończyło się na tym, że "pan z merola" pokrył szkody, dostał mandacik od tatusia (oczywiście najniższy) i chyba jakieśtam punkty.

Mi natomiast trauma pozostała jeszcze na jakiś czas. Pewnie gdyby nie moja instruktorka, która wręcz zmuszała mnie do wejścia do auta i zaczęła ze mną kurs od początku ("pan z merola" zapłacił za dodatkowych 5 godzin), to skończyłabym kurs w tamtym momencie.

Nauka Jazdy

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 570 (662)

#14400

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio w moim życiu przewija się cała gromadka "bardzo miłych" ludzi.

Dzisiaj wracając z dworu rozmawiałam przez telefon z przyjaciółką. Jako, że w jednej ręce trzymałam telefon, otworzenie torebki* było dla mnie nieco trudne. Zauważyłam jednak, że w klatce ktoś kieruje się w stronę drzwi, więc zdecydowałam się poczekać i wejść gdy ta osoba wyjdzie.

Osobą tą okazała się być jakaś pani w wieku ok 60 lat. Gdy chciałam wejść zagrodziła mi drzwi ręką i wywiązał się taki oto dialog:

[P]ani: A dokąd to?
[Ja]: Eee... do klatki? (powiedziałam koleżance, że muszę kończyć i rozłączyłam się)
[P]: Ja cię nie wpuszczę! Ja znam takie jak ty! Piwsko pijecie, na klatce śmiecicie, sracie a potem śmierdzi! To moja klatka, obcy tu wstępu nie mają! Nie wpuszczę cie, słyszysz? No już! Won mi stąd! WON!
[Ja]: Ale...
[P]: Spierd*laj!

Po czym zamknęła drzwi. Dodam, że cały czas je przytrzymywałam, dwoma palcami, by być jak najdalej od owej pani. Gdy popchnęła je z całej siły pościłam je w obawie utraty palców. (Drzwi są metalowe i bardzo ciężkie, ja np. nie potrafię ich otworzyć jedną ręką)

Z miną jakby właśnie złapała poszukiwanego listem gończym kryminalistę, pani rzekła:

[P]: Ha, i co teraz zrobisz?

Jako, że konfliktów nie lubię, a na tą panią szkoda mi było słów, sięgnęłam do torebki, wyjęłam klucz, włożyłam do zamka, przekręciłam, otworzyłam drzwi i weszłam do klatki.

Gdy czekałam na windę usłyszałam rozmowę właściciela sklepiku, którego wejście mieści się obok wejścia do klatki, oraz owej miłej pani.

[P]: Widział pan? Obce osoby do klatki klucz mają! Podrabiają sobie, kryminalisty jedne! Teraz to ja się nie dziwię skąd tu ten syf!
[Sprzedawca]: Wie pani co... Ja na pani miejscu poznałbym sąsiadów zamiast robić z siebie idiotę. Ta dziewczyna mieszka tutaj od 17 lat...


*torebka moja posiada system zabezpieczający w przypadku próby kradzieży zawartości - duży spinacz. System sprawdza się świetnie, przeciętny autobusowy złodziej nie jest w stanie go rozbroić - polecam wszystkim użytkowniczkom torebek ;) Jedynym minusem jest to, że aby otworzyć torebkę, trzeba użyć obu rąk.

;-)

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 806 (858)

#14327

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu byłam świadkiem dość dziwnej sytuacji w pewnym fast foodzie. Siedziałam sobie spokojnie i jadłam cheeseburgera razem z przyjaciółką. Widok miałam na kasy, przy których była niezbyt duża kolejka.
W pewnym momencie do środka weszła dziewczyna i ustawiła się w kolejce do kasy po prawej stronie. Kolejka była ustawiona w kierunku od drzwi do kasy, a nie wzdłuż kas (będzie to istotne w dalszej części wydarzeń).

Gdy kolejka się zmniejszyła, a przed dziewczyną została tylko jedna kobieta do środka wszedł byczek (180cm wzrostu, jak nie więcej, do tego napakowany tak, że wątpię czy był w stanie podrapać się sam po plecach) ze swoją lejdi. No po prostu stereotypowa plastik-fantastik. A tapety miała na twarzy tyle, że z odległości 4 metrów było to widać. Dziewczyna, gdy zobaczyła plastikową panią, zrobiła zdziwioną minę, na której widok pani kasjerka uśmiechnęła się pod nosem.

Domyślcie się gdzie stanęła parka. O tak, zamiast stanąć za ową dziewczyną, stanęli obok kobiety, która akurat kupowała.
Dziewczyna to zauważyła i było widać, że trochę się zdenerwowała. Założyła ręce na piersi i obserwuje parkę, jakby coś przeczuwając. No i dobre miała przeczucie.
Gdy kasjerka skończyła obsługiwać, dziewczyna przesuwa się do lady, ale... byczek wpycha się przed nią. Rzuca jej spojrzenie w stylu "patrz jaki ze mnie kozak" i... zaczyna zamawiać.
[D]ziewczyna na to: Przepraszam, ale ja byłam pierwsza w kolejce.
[B]yczek: No i co z tego?

Dziewczyna szybkie spojrzenie na kasjerkę, a ta na to...
Kasjerka: - Coś jeszcze podać?
Oczywiście pytanie skierowane do byczka.

Dziewczyna się wkurzyła i pyta, już nieco głośniej: - Czy w tym kraju nie obowiązuje kolejka?
[P]lastik: Hahaha, obowiązuje, ale tu gdzie stoi mój misiek.
[D]: To dziwne, bo ja myślałam, że obowiązuje tam, gdzie stoją wszyscy.
[B]: Weź spierd*laj, idiotko. Co, myślisz, że jak trochę powrzeszczysz to cię przepuszczę? Hahaha!
[P]: Dziiiiwka...!

Dziewczyna widać, że starała się opanować, ale miała łzy w oczach. Kasjerka nic.

[B]: Co, mowę ci odjęło? Ale jak będziesz grzeczna, to pozwolę ci - tu pokazuje na właśnie otrzymanego od kasjerki loda - odpowiednio się mną zająć! Hahaha!
Och, jakże błyskotliwy był ten dowcip. Dziewczyna nie wytrzymała i wcale się jej nie dziwię. Za to bardzo zdziwiony był byczek tym co się za chwilę stało.

Mała dziewczyna, 165cm wzrost max, wspięła się na palce i przysadziła mu takiego placa, że aż echo poszło po sali. Po czym posłała kasjerce spojrzenie, które zwykłam nazywać morderczym, i wyszła.
Biedny byczek chyba nie mógł dojść do siebie, gdyż jego lejdi kilka razy pytała się czy nic mu nie jest. Do wyjścia z fast foodu nie odezwał się słowem. Za to bardzo wyraźnie było słychać słowa blondyny, która między pytaniami skierowanymi do swojego misiaczka, wrzeszczała: "Dorwę tą dziwkę!".

McDonald's

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 922 (992)

#12582

przez (PW) ·
| Do ulubionych
historia Mia3301 http://piekielni.pl/12269 o śwince morskiej skłoniła mnie do napisania mojej historii o tymże zwierzątku i pewnym lekarzu weterynarii.

Moja świnka miała 11 lat, nie była głucha, ślepa itd... "Na oko" weterynarze na pierwszej wizycie dawali jej ok 5 lat (w klinice do której z nią chodziłam była cała masa lekarzy i zawsze trafiałam na innego). Nie dolegało jej nic, była okazem zdrowia... Żywa, wesoła, uwielbiająca pieszczoty.
Wyjechałam raz na tydzień i pech chciał, że w tym czasie świnka podczas harców zaklinowała sobie paznokieć. Oczywiście tak się szarpała, że go wyrwała. Matka przerażona ilością krwi zabrała ją do weterynarza. Niestety nasz klinika w niedziele jest nieczynna, więc pojechała do jakiejś lokalnej przychodni dla zwierząt, o której właściwie nigdy wcześniej nie słyszałam złego słowa.

Tak się zdarzyło, że roboty było masę, a i świnek morskich jako pacjentek kilka. Więc mama tylko powiedziała ponaglana przez pana doktora ile świnka ma latek i że boi się, ze jak się wda zakażenie to dla jej organizmu może się to źle skończyć. Doktor kazał zostawić świnkę i poczekać w poczekalni. Chciał zając się wszystkimi świnkami naraz, jak powiedział "woli obcinać im pazury jeden raz niż 1000 razy wyciągać te cążki".
Po jakiś 15 min (może więcej, bo mama nie siedziała z zegarkiem w ręku) wychodzi pan doktór i mówi, ze można odebrać świnki. Było ich może z 5. I tu bardzo nieprzyjemny koniec historii. Moja świnka była martwa.

Tak proszę państwa, doktor po usłyszeniu wieku świnki nie słuchał dalszej wypowiedzi mamy, tylko z góry założył, że ma świnkę uśpić.

Jako, że pieniędzy u nas dostatek, panu doktorowi wytoczyliśmy sprawę cywilną, którą przegrał. Nie ma już uprawnień lekarza weterynarii.
A mi tylko szkoda mojej świnki, bo była naprawdę kochana. Towarzyszyła mi przez ponad połowę mojego dotychczasowego życia.

Weterynarz

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 666 (830)

#12424

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio przytrafiła mi się dość dziwna historia...
Kuzyn miał się żenić, więc udałam się do kosmetyczki w celu ładnego obrobienia paznokci. Na wstępie powiedziałam pani, żeby wzięła jakiś dobry pilnik, bo moje paznokcie są dość oporne (tanie pilniki za 3zl starczają na 1 piłowanie). Pani chwyciła jakiś i zabiera się do pracy. Gdy zaczyna piłować widzę jak mina jej zrzędnie, ale nic nie mówi.
Wyobraźcie sobie jakie było moje zdziwienie gdy do rachunku doliczyła mi cenę pilnika (ok 20zł).
Oczywiście próbowała się ze mną kłócić, co wyglądało mniej więcej tak:
P[ani]: Ale ja ten pilnik zdarłam na twoich paznokciach, sama mówiłaś, że są bardzo twarde. Musisz zapłacić.
Ja: Po pierwsze nie jesteśmy na ty. Po drugie mogła pani odmówić wykonania usługi. Po trzecie...
Tu mi przerwano...
P: Ale co ty pie**olisz! Jakbym nie wykonała to szefowa by mnie wyrzuciła! A tak co ja jej powiem? Że nowy pilnik zjechałam i znów trzeba ku**a kupić? Masz zapłacić i już!
Ja: Po trzecie skąd mam wiedzieć, że ten pilnik nie był już wcześniej w takim stanie i akurat na mnie trafił jego 'wykończeniowy' dzień? Myśli pani, że jej uwierzę na słowo? Nie zapłacę za pilnik, a jeśli nie przestanie pani na mnie krzyczeć to nie zapłacę również za malowanie paznokci.

Po czym wręczyłam jej 70zl, czyli należność za usługę i wyszłam.

Salonik kosmetyczny

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 445 (535)