Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ashca

Zamieszcza historie od: 7 kwietnia 2011 - 11:30
Ostatnio: 20 stycznia 2016 - 12:00
  • Historii na głównej: 4 z 4
  • Punktów za historie: 2014
  • Komentarzy: 102
  • Punktów za komentarze: 778
 

#59628

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając historię http://piekielni.pl/59393 postanowiłam opisać swojego instruktora z kursu na PJ.
Postanowiłam w końcu zrobić prawo jazdy i zapisałam się na kurs jak tylko wycyrklowałam sobie letnie urlopy w moich 2 pracach w roku 2012 - oblężenie przed zmianą egzaminów teoretycznych :)

Po szybkiej "teorii w tydzień" przyszedł czas na jazdy... W biurze miłe panie wypytały mnie w jakich porach dnia będę miała czas jeździć, czy chcę w weekendy itd itp. Poinformowałam je, że jeszcze przez najbliższe 3 tygodnie jest mi wszystko jedno, bo mam wolne, ale potem wracam na moje 2 etaty i tylko drugi z nich mogę olać "na prywatę", a pierwszy mogę cokolwiek dostosować. Dostałam zatem numer pana instruktora M.

W pierwszej telefonicznej rozmowie z M ustaliliśmy, że umawiamy się na I jazdę i na niej dostosujemy sobie grafik na spokojnie. Nie trudno się domyślić, że tak nie było ;) Ja chciałam aby jazdy odbywały się 2x w tygodniu i nie jest do końca istotne czy to będzie rano, południe, wieczór - muszę tylko z minimum kilkudniowym wyprzedzeniem wiedzieć kiedy, a robotę sobie mogę ustawić. Okazało się, że M nie może mnie od razu wpisać w swój terminarz na 30 godzin - on ustala grafik tygodniowo, bo różni są kursanci i on stara się być elastyczny.
Ok! Zgodziłam się, bo ja mogłam sterować czasem pracy - inni ludzie niekoniecznie.

Pierwszy raz odwołał mi jazdę (miała być trzecia) dzień przed - zezłościłam się bo jak to tak? Mieliśmy ustalone... W odpowiedzi usłyszałam, że ja mogę odwołać lekcję na min. 24 godziny wcześniej i jego też dotyczy ten punkt regulaminu! Co prawda nie było w rzeczonym regulaminie wzmianki o odwoływaniu lekcji przez instruktora, ale nie będę "piekielną klientką" ;) - powiedziałam, że nie ma sprawy (ktoś chciał przed samym egzaminem poćwiczyć), ale jak skończę urlop to nie mogę sobie na to pozwolić.

Za drugim ponoć wrócił chory z wypadu ze znajomymi i potrzebował się wykurować.

Za trzecim odesłał mnie do domu - jak się okazało zapisał 2 osoby na ten sam termin, a ja bliżej mieszkam... Wkurzyłam się, ale złośliwie umówiłam na kolejne jazdy, po czym wróciłam do domu i zadzwoniłam do biura OSK z zapytaniem o pewien punkt regulaminu:

- Dzień dobry! Moje nazwisko Ashca. Dzwonię w sprawie płatności za lekcje, które się nie odbyły. Gdy odwołam lekcję na krócej niż 24h, lub nie stawię się bez wyraźnej, usprawiedliwionej przyczyny mam zapłacić karę w wysokości X zł.
- Tak, za godzinę zegarową jest 1/2X więc za dwie godziny zegarowe jest 2*(1/2X), czyli X! - odpowiedziała miła pani z biura OSK.
- Tak, rozumiem... A co jeśli spotkała mnie sytuacja z goła odwrotna?
- Tzn?
- Instruktor mnie wystawił. Umówił 2 osoby na jedną godzinę i akurat mnie wysłał do domu, bo ponoć bliżej mieszkam.
- Takie coś nie powinno mieć miejsca! Kto jest pani instruktorem?
- M.
- Yyyy...
Nasza rozmowa była długa i bez nerwów, kulturalnie wyjaśniłam, że nie zamierzam z kolesiem jeździć, informować go o mojej rezygnacji ze "współpracy" z nim bo, parafrazując pewną postać, "nie chce mi się z nim gadać"...

M zadzwonił do mnie następnego dnia rano z pytaniem dlaczego się na niego obraziłam, co będzie dalej, bo on nie chce mieć przeze mnie problemów w pracy!!!
Odpowiedziałam mu tylko oschle: "Sam ich sobie narobiłeś!" - (czerwona słuchawka)

PS.
Dostałam świetnego nauczyciela, K, z którym przejeździłam pozostałe 16 (+2 gratis godzin) - zdałam za pierwszym razem i bezbłędnie.

OSK

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 320 (398)

#58338

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja mama szuka pracy. Mama ma 56 lat i jest zarejestrowana w PUP już od około 2 lat. Mama nie jest niestety wielce wykwalifikowaną osobą - nie włada językami ani nie obsługuje komputera.
Kiedyś, przez ponad 20 lat, pracowała w "biurze ruchu" dużego zakładu produkcyjnego (Huty aluminium), potem w magazynie zakładu jaki powstał po rozpadzie huty, potem kilka lat bez pracy... Ostatnio pracowała w sklepie, który właścicielka postanowiła zamknąć.

Od kilku tygodni, mama zaczęła mi opowiadać jakie sytuacje ją spotykają. Podejrzewam, że wcale Was nie zdziwią.

1. Otrzymuje z PUP-u skierowania do pracy, które są już nieaktualne - panie dają jeden adres kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu osobom przez ileś dni i nie wpadną na pomysł zapytać w firmie, czy kogoś przyjęli, czy też połączyć fakt, że jak firma przysłała pismo o wyrejestrowanie danego bezrobotnego, bo go przyjęła to już nie posyłać tam innych ludzi (Ale to by wymagało uruchomienia procesów myślowych aby połączyć pewne fakty)

2. Była utrzymywana w przekonaniu, że może iść na 6 miesięcy "na staż" - jeśli tylko "pracodawca" się zgodzi - zgodził się, zaczął załatwiać formalności i zonk! Mama już kiedyś była na jakimś stażu (w urzędzie skarbowym) i jej się już nie należy! Po pytaniu mojej mamy, dlaczego ją okłamały - brak odpowiedzi.

3. Słowa pani PUP-niczki do mamy:
- niech sobie pani zbyt wiele nie obiecuje
- nie ma pani jakiejś rodziny, która ma firmę, żeby panią zatrudnili?
- nie udało się? - o mam nowe ogłoszenie - może to jest właśnie praca dla pani? (okazało się, że nie dość, że daleko to jest to też oferta na... staż - który się mamie już nie należy)
- no to jak nie ma dla pan nic, to niech pani idzie do opieki społecznej...

A wiecie co jest śmieszne/piekielne/ciekawe? Te 2 staże, o których napisałam to:
1. Woźna w przedszkolu.
2. Pani sprzątająca klatki w blokach.
Nie chcę nikogo urazić, ale serio? Staż na woźną czy panią sprzątająca jest naprawdę potrzebny?

Mama szuka różnych rzeczy sama, a także koleżanka jej pomaga jak może, ale wiecie co? Cokolwiek się nie znajdzie to jest to... staż na kilka miesięcy finansowany z PUP! TA-RA!
No bo i po co zatrudniać 1 osobę na stałe i ponosić koszta utrzymania pracownika skoro co chwilkę można mieć kogoś za darmo (bo nie zatrudniają po stażu - chyba, że cud kogoś spotka)

I pracuj do 67 roku życia - gdzie, ja się kurna pytam?!

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 564 (638)

#57563

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedyś, kiedy jeszcze pracowałam w pewnej instytucji naukowej, miałam czasem do czynienia z tamtejszym działem finansowo-księgowym, a w szczególności z pewną Panią Halinką (dosłownie) - panią od zamówień.

Teoretycznie jej praca miała polegać na tym, że my podajemy jej co nam potrzebne, a ona nam tego wyszukuje, pyta czy takie czy siakie, my wskazujemy które dokładnie i ile, a ona to zamawia - proste - tak funkcjonuje tego typu posada na zachodzie. U nas wyglądało to tak, że sami musieliśmy sobie wszystko znaleźć, powypełniać, uzasadniać dlaczego kupujemy to takim a nie innym trybem (chodzi o wydawanie pieniędzy publicznych - ludzie z budżetówki wiedzą o co chodzi) i gotowy druk zamówienia jej przynieść, aby ona dała mu numerek i "coś tam ten tam" i "zamówiła".

Czasem jednak tak się zrobić nie dało, ponieważ trzeba było np zamówić jakąś hiper-mega-specjalistyczną rzecz u jedynego istniejącego producenta zagranicznego - wtedy trzeba było sobie samodzielnie prowadzić rozmowy z kontrahentem, a potem tłumaczyć faktury przez takowego przysyłane (czego nie powinniśmy robić, bo nikt z nas nie zajmował tam stanowiska tłumacza - ale to temat na inną historię).
I takiej właśnie sytuacji dotyczy niniejsza historia.

Szefowa zamówiła w pewnej firmie specjalne szkiełka optyczne. Dogadała z nimi szczegóły merytoryczne, a formalności związane z płatnościami załatwią działy finansowe. Wypisała to nieszczęsne zamówienie dla Pani Halinki, coby se kobiecina nadała te numerki i wprowadziła w rejestr oraz poinformowała ją, że firma przyśle fakturę.

Minęło trochę czasu...

Do szefowej przyszła ta nieszczęsna faktura i zostawiła ją mnie, abym dostarczyła Pani Halince. Faktura po angielsku to i ją przetłumaczyłam, coby kobitka wiedziała za co niby płaci i lecę do niej. Wtedy jeszcze nie znałam całej sprawy...

I tutaj wywiązał się między nami taki dialog:
A: Dzień dobry, przyszła faktura za zamówienie szefowej. Już ją pani przetłumaczyłam.
PH: Jaka faktura, za co?
A: Za takie szkiełka (bez wdawania się w szczegóły) - i podaję jej papiery.

Pani Halinka ogląda, czyta i mówi:

PH: Ale jak to? To tamto pierwsze zamówienie poszło? Przyjęli je?

Ja oczy w słup o co jej chodzi.
Ona z przerażeniem do mnie:

PH: No bo to znaczy, że przyjęli to pierwsze zamówienie a poszło takie drugie... To musi im pani napisać, żeby tego drugiego nie realizowali...

Ja zaczynam rozumieć, że wysłano 2 zamówienia na to samo i odpowiadam:

A: Ale ja nie mogę anulować zamówienia, które nie ja składałam.
PH: No ale będziemy musieli płacić 2x za to samo, drugie przyślą... Niech im pani napisze, żeby go nie realizowali!

Ja jeszcze raz tłumaczę kobiecie, że nie mogę tego zrobić.

A: Ale ja nie mogę anulować zamówienia złożonego przez szefową. Nikt nie będzie ze mną rozmawiał, nikt nie potraktuje mnie poważnie.
PH: To niech pani powie szefowej, żeby to anulowała! Jeszcze dziś!

Ja już tracąc nieco cierpliwość, ale jednak rozbawiona sytuacją mówię:

A: Ale szefowej już nie ma w pracy, a ja nie mam jej prywatnego numeru.
PH: No to co teraz!? - przerażona - Taki bałagan z tymi papierami, zmówieniami...

Ja już teraz wkurzona:

A: Bałagan... ja przynoszę do pani gotowe przetłumaczone faktury, wypełnione druki zamówień i nie wiem co się z nimi później fizycznie dzieje!
PH: Nie wie! Nie wie! To kto ma niby wiedzieć!? - naskoczyła na mnie
A: No na pewno nie ja!!!

W tym momencie zdała sobie sprawę z tego co powiedziała!
Pożegnałam się nieprzyjemnie i wyszłam.

Później, po rozmowie z szefową dowiedziałam się skąd to zamieszanie - Pani Halinka wysłała pierwsze zamówienie ale je zgubiła i poprosiła o nowy druk - dostała go, ale zapomniała, że już zostało wysłane i wysłała jeszcze raz.

Na szczęście w drugiej firmie przytomnie napisali do szefowej z pytaniem czy nie zaszła u nas jakaś pomyłka, bo dostali drugie zamówienie na to samo, ale nie realizują go - no chyba, że ta je potwierdzi.

PAN

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 537 (627)

#53253

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zamówiłam czytniki e-booków w pewnym sklepie internetowym, który miał konkurencyjne ceny i chwalił się szybką realizacją zamówień (od 24 do maksymalnie 48h). Zamówienie zostało potwierdzone przez sklep i tego samego dnia zrobiłam przelew - nic tylko czekać na kuriera z przesyłką.

No i czekałam i coś mi się już długo czekało, więc postanowiłam zadzwonić do sklepu z zapytaniem jaki jest status mojego zamówienia. Telefon miał być czynny całą dobę (ewenement w tej branży), a jeśli się dodzwonię to i nawet oddzwonią! No i czynny to on był, ale nikt go nie odebrał raz i drugi. Po sygnałach oczekiwania na połączenie zgłosiła mi się jedynie poczta głosowa. Myślę sobie - nieładnie. Nikt nie oddzwaniał.
Jednak jest jeszcze możliwość kontaktu via komunikator. Porozmawiałam z panem, który poinformował mnie, że dzisiaj już wyślą i na dzień następny powinna moja przesyłka dotrzeć. Poprosiłam o nr listu przewozowego, gdy takowy zostanie nadany i dostałam później na e-mail o co prosiłam.

Problem pojawił się, gdy chciałam śledzić losy przesyłki na stronie firmy kurierskiej - zwracało mi odpowiedź: "błędny nr przesyłki". Oj źle! Następnego dnia też nie dało się śledzić losów mojej paczki, więc popołudniu wystosowałam maila z mniej miłym zapytaniem co się dzieje z moim zamówieniem i czy w ogóle zostanie wysłane?
Odpowiedź sklepu, że wczoraj kurier nie zdążył odebrać, a dziś się spóźnia a potem następny mail ze sklepu, że kurier właśnie odebrał moją paczkę!
Odpisałam, że bardzo się cieszę i dodałam, że mogli dać znać czemu się to wszystko tak opóźniło.
Po weekendzie przyszła moja paczka, z całą zawartością wszystko jest nieuszkodzone super!

Piszemy opinię o sklepie, bo panowie sobie takowej życzyli, zgodnie z prawdą, że widzę pewne uchybienia co do czasu realizacji i kłopotami z kontaktem, i że nie mogę z czystym sumieniem polecić tam zakupów.
Odpowiedź sklepu (do której nie mogę się ustosunkować):
"...nie wyrażamy zgody na zamieszczanie nieprawdziwych informacji. Nasz telefon o numerze (...) jest oczywiście włączony całą dobę, co jest ewenementem z naszej branży. Odbieramy w miarę możliwości każde połączenie. Na połączenia nieodebrane oddzwaniamy. Nie jest prawdą, że tego telefonu nie odbiera nikt żywy ! (...) Z Panią również rozmawialiśmy telefonicznie i poinformowaliśmy o terminie dostawy. Jeśli numer jest zajęty, włącza się poczta głosowa. (...) To, że numer był zajęty, nie upoważnia Pani do zamieszczania nieprawdziwych informacji, jakoby nikt nie odbierał!"

Ale nr nie był zajęty, tylko nikt nie odbierał i wcale nie rozmawialiśmy telefonicznie, bo po co by wtedy były maile i komunikator?

Panowie w odpowiedzi na moją opinię nakłamali i pewnie w innym przypadkach też mijali się z prawdą!
Strasznie mnie coś takiego mierzi.

sklepy_internetowe

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 437 (503)

1