Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

E4y

Zamieszcza historie od: 14 listopada 2011 - 23:38
Ostatnio: 11 grudnia 2017 - 21:19
  • Historii na głównej: 15 z 21
  • Punktów za historie: 3593
  • Komentarzy: 121
  • Punktów za komentarze: 865
 

#80284

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ten wpis jakoś specjalnie piekielny nie będzie. Przedstawiona sytuacja budzi jedynie zastanowienie nad tym, w jaki sposób policjanci z drogówki wybierają auta do kontroli drogowej.

Warszawa, niedzielny poranek. Jadę sobie spokojnie po trzypasmowej drodze, radośnie podśpiewując (w końcu nikt nie słyszy). Mozolnie doganiam jakiegoś dostawczaka wyładowanego w opór jakimś dziadostwem: stary regał, jakaś rama łóżka, pralka i masa różnych gratów – wszystko powiązane sznurkiem, drutem i szmatami. Z upływem kolejnych metrów zaczynam dostrzegać coraz więcej szczegółów. Maluje się obraz nędzy i rozpaczy: koszmarnie brudny, miota nim jak szatan po całym pasie, zostawia cztery ślady, a główny materiał konstrukcyjny tego pojazdu to rdza i dziury w blaszanych panelach. Istna ruina na kółkach. Jak na moje oko, to za podbicie przeglądu musiał nieźle zabulić – albo nie miał.

Miałem zamiar od razu wrzucić kierunkowskaz i zostawić tego rzęcha za sobą, ale środkowym pasem sunął nieoznakowany radiowóz (tę czapkę na desce widać z chyba stu metrów). Jednak jak jechał, tak pojechał dalej, po czym... zwolnił, żeby zrównać się ze mną. Bardzo ładna pani policjantka uśmiechem i lizakiem nakazała zjechać w bezpieczne miejsce. Okej. Zjechałem na stację, pokazałem dokumenty, dmuchnąłem w balonik i odpowiedziałem na lawinę pytań dotyczących mojego auta – bo nietypowe i takiego to jeszcze nie widzieli... A rupieć pojechał dalej.
Nic tylko czekać. aż się gdzieś na szosie złamie w pół i narobi szkód.

drogówka

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (144)

#80195

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka miesięcy temu poznałem dziewczynę o wdzięcznym imieniu Łucja. Od tamtej pory znajomość niemrawo się rozwijała, kilka razy ją gdzieś zabrałem – kino, piwo, spacer i kawa. Czasami nawet bywało romantycznie. Po takich spotkaniach odwoziłem ją do domu. Po piwie oczywiście taryfą z wiadomych względów. Jednak brakowało mi animuszu, żeby pociągnąć to gdzieś dalej. Całe szczęście, że jednak wyszło szydło z wora zanim jakieś serce pękło.

Do rzeczy więc: Łucja coś studiuje, jest raczej spokojna i wygadana, pod kopułą też wydaje się mieć właściwy poziom oleju. Ubiera się czysto, skromnie i czasem może nazbyt oficjalnie. Za każdym razem wyglądała świeżo i pachnąco. Ogólnie sprawia wrażenie porządnej i dobrze wychowanej. Jak dla mnie, bomba!

Pewnego słonecznego dnia, Łucja do mnie zadzwoniła – nic dziwnego, zdarzało się już wcześniej. W telegraficznym skrócie: Zamierza kupić nowe biurko i czy mógłbym je przywieźć – podała wymiary i poinformowała, że będzie w częściach. Po szybkiej kalkulacji czy zmieści się do samochodu odparłem: "Jasne, daj znać kiedy i pojedziemy po to biurko.". Nazajutrz dała znać a kolejny dzień później już czekałem pod jej blokiem. Nawet w takiej błahej sytuacji zrobiła na mnie wrażenie – nie dość, że ładnie odziana (normalka) to jeszcze ubrała się pod kolor auta. Przypuszczam, że chciała mi sprawić w ten sposób przyjemność. Nie mogę temu zaprzeczyć, ponieważ sprawiło mi to niemałą radość.

Ruszyliśmy po mebel – podróż tam i z powrotem odbyła się bez komplikacji a biurko okazało się nawet mniejsze niż miało być, zapakowane w tylko dwa kartony. Po wypakowaniu z auta, zabraliśmy się ze wszystkim "na raz" i pomaszerowaliśmy do bloku, dalej do windy i w górę na ósme piętro. Na końcu korytarza drzwi. "Mam mały bałagan" dziewczę rzecze, otwiera i wchodzi. Podążam za nią i staję jak wryty. Całe idealne wyobrażenie jej osoby szlag trafił i prawie się z tego "wrażenia" nie obaliłem tam gdzie stałem... Kawalerka mikroskopijna – dwa metry przedpokoju, po lewej łazienka, po prawej kuchnia. A mnie prawie znokautował smród jakby coś tam zdechło. Pod butem czuję, że panele na podłodze się lepią. Zerkam do kuchni – syf aż strach.

Gary piętrzące się w zlewie straszą potężnie, trzy wory ze śmieciami walające się na podłodze której oryginalny kolor już ciężko określić, szafka pod zlewem pełna śmieci aż się nie domyka, kuchenka pokryta czarną skorupą z tłuszczu i kawałków starego jedzenia, blaty uświnione absolutnie wszystkim a w rogu prawie pod sam sufit wznosi się wieża z piankowych opakowań po żarciu na wynos i pudełkach po pizzy, u podnóża której wyrasta las butelek i puszek po browarach. Z miną nietęgą ruszyłem dalej aby ujrzeć "pokój". Łóżko czy może raczej barłóg obleczony zatęchłymi betami, w rogu pomieszczenia szafa a obok niej metrowa góra ciuchów.

Podłoga usiana patyczkami higienicznymi, paragonami i typowo damskimi przedmiotami codziennego użytku. Po drugiej stronie pomieszczenia jej stare biurko – złamane w pół, pokryte jakimiś papierami i opakowaniami po jakichś różnościach (zapewne wcześniej leżały na tym biurku). W najbliższej okolicy tej ruiny biurka szczególne natężenie śmieci, które z resztą walały się również wszędzie indziej. Z półki regału łypią na mnie zestaw testów ciążowych i paszcza niedomkniętego opakowania po "chińczyku" strasząca zawartością, popielniczka "jeżyk" i butelki po browarach również pełne kiepów po samą szyjkę dopełniają całości.

Jak to jest "mały bałagan" to strach pomyśleć jak wygląda duży.

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 202 (240)

#80165

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Natchnienie najwidoczniej czasem pojawia się hurtem. Tak więc kolejny poranek przy kawce – skrobię treść tego wpisu. Wspomnę o niewielkim zgrzycie jaki nastąpił podczas transportu samochodu z Finlandii do Polski. Rzecz wydarzyła się już w Polsce, spotkanie z "fanatykami" marki.

Podróżowaliśmy razem z siostrzenicą. Trzynasty dzień w drodze, popołudnie, więc zmęczenie dawało mi już w kość tego dnia. Łażenie piechotą przez pół dnia i potem pięć godzin za kółkiem zrobiło swoje. Kółkiem nie byle jakim: dostawczak–laweta z autem na pace daje masę całkowitą ponad trzech ton. Nie mając wiele doświadczenia w wożeniu takich ładunków, musiałem być dużo bardziej ostrożny prowadząc.

Powodowało to nieco większe zmęczenie psychiczne. Podjęliśmy decyzję, że czas najwyższy na odpoczynek. Odszukaliśmy w okolicy stację z całodobowym parkingiem, prysznicami i jakimś ciepłym żarełkiem. Plan "jak zwykle", czyli zatankować, zaparkować, popłacić wszystko, umyć się, najeść i kimanie w aucie. W bonusie było nawet sprawnie działające wi-fi.

Po załatwieniu spraw finansowych, staliśmy przy naszym Sprinterze zachwycając się naszym Volvo "Saatana". Spędziliśmy tak kilkanaście minut, prostując gnaty i wspominając kraj rajdów i przekleństw. Wtem zmaterializowało się towarzystwo "fanatyków" marki – w Volvo, a jakże by inaczej. Wyglądali na ojca z synem i jakimś ich wujkiem lub znajomym.

Ojciec zdaje się po pięćdziesiątce, syn około dwudziestu, trzeci gość około czterdziestki. Zaczęło się niewinnie: seria komplementów samochodu, pytania o rocznik i przebieg. Ojciec Fanatyk rozpoczął opowieść o tym, jak to za komuny takiego miał. Opowiedział nawet ciekawą anegdotę podczas której coraz śmielej wtrącał się Wuj (nazwijmy go roboczo).

Tak minęło chyba ze dwadzieścia minut, zanim panowie trochę przystopowali. Moja siostrzenica poleciała do budynku stacji kupić kawę, Syn Fanatyk stwierdził Ojcu Fanatykowi, że on też coś sobie weźmie. Poszli koniec końców z Wujem Fanatykiem we troje. Ojciec Fanatyk zostając sam, przeszedł do ofensywy:

– Bo wie pan, on jeździ, nie?
– Nie specjalnie. Do remontu jest.
– A pali? Bo wie pan, ja się na tym znam... – moja cierpliwość powoli się kończyła, bo przed jego anegdotą już o to pytał.
– Kręci, nie pali... no bo jest do remontu. Przestał w szopie ostatnie pięć lat albo więcej. – powiedziałem zgodnie z prawdą.
– Ja mógłbym z tym panu pomóc, dziesięć lat takim jeździłem!
– Rozumiem, ale nie będzie to konieczne.

Ciągnęło się to w kółko - on swoje, ja swoje. Przepalałem rezerwy cierpliwości. W duchu modliłem się o powrót młodej z kawą i starałem się dać gościowi jakiś sugestywny trop, że nie mam ochoty na dalszą rozmowę. Po dwukrotnym wspomnieniu o późnej porze, chyba go to w jakiś sposób ubodło. Zmienił ton próbując nieco natarczywiej wydrzeć ze mnie więcej informacji. Wróciła moja siostrzenica, dała mi kawę i z niemałą konsternacją obserwowała zajście.

Ojciec Fanatyk zmienił podejście i zaproponował... odkupienie samochodu tak jak stoi, za dość śmieszną kwotę. Odmówiłem. Fala argumentów mających mnie przekonać zawierała: "To jest stary rzęch" i "Wy jesteście młodzi jeszcze, po co wam to", "nie wiecie ile to kosztuje". Na nic zdawały się tłumaczenia, że nam się tak podoba oraz nie jest to jego sprawa co będziemy z tym samochodem robić. Wtrącił się Wuj, dokładając "To wasze najlepsze wyjście i jeszcze na tym zarobicie" i tyradę o ich rzekomym doświadczeniu z tą marką. No tak, przecież za komuny takiego mieli...

I cholera wie czy to nie była groźba jakaś? Skończyło się na tym, że stanowco zadeklarowałem, prawie się na nich wydzierając: "Panowie! Samochód nie jest na sprzedaż!". Dopiero to ich otrzeźwiło.

Na odchodne i tak usłyszałem półgębkiem wymamrotane: "je**ne chamy z Warszawy".

przypadkowi ludzie

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 75 (127)

#80154

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno nic tu nie pisałem, będąc wtenczas stale zaabsorbowany przeróżnymi zajęciami. Na przykład pracą – aby pieniądze zdobyć – obowiązkami i przyjemnościami – aby się ich pozbyć. Nie wszystkich oczywiście. Inną część zarobionych pieniędzy inwestuję we własną przyszłość (czytaj: na starość) w taki lub inny sposób. Oszczędzanie, nieruchomość i ruchomości lub po prostu fundusz "na czarną godzinę". Gromadzę te wszystkie bogactwa.

Obmyśliłem więc plan, który związał po części jedno z drugim. Przyjemne z pożytecznym. Godziny przeglądania finlandzkich, szwedzkich i norweskich internetów przyniosły efekty w postaci dalekiej podróży, przygody życia i zakupu auta. Bardzo mocno zabytkowego – bo niemal pół wieku. Zasięgnąłem w międzyczasie porad prawnych odnośnie sprowadzania żelaza z dalekich krajów i stwierdziłem, że samemu nie dam rady. Znaczy, dałbym radę, ale samemu mogłoby być najzwyczajniej w świecie smutno podróżować lawetą ponad tysiąc pięćset kilometrów w jedną stronę. Albowiem krajem docelowym okazała się być Finlandia, a dokładniej Jyväskylä – prawdziwa Mekka fanów motorsportu, siedziba rajdu tysiąca jezior. Dla mnie było to jak pielgrzymka do ziemi obiecanej.

Towarzyszką podczas wyprawy była moja siostrzenica, mieszkająca ze mną odkąd zdała maturę, zwabiona moim wiecznie wymagającym atencji autem i projektem "na boku", w który sama mnie de facto wmanewrowała podczas zeszłego lata (znaczy się, to ja celowo dałem się wmanewrować). Nadmienić należy, że dziewczę złapało motoryzacyjnego bakcyla już całe lata wcześniej i obawiam się, że to już nieuleczalne w obecnym stadium rozwoju. Zbaczając nieco ze ścieżki, tym projektem był zakup typowego "kaszlaka" po taniości i doprowadzenie go do ładu i porządku. Tak też się stało i panna cieszy się bardzo oryginalnym pojazdem, w który włożyła krew, pot i łzy.

Wracając na właściwą drogę – cały plan miałem już przygotowany: trasy obmyślone, mapy papierowe kupione, GPS na wszelki wypadek też przygotowany z aktualnymi mapami, niemal sześćdziesiąt stron przeróżnych zwrotów w obcych językach, laweta załatwiona dzięki przeogromnemu wsparciu znajomego warsztatu (złoty człowiek, pan Szef–Majster z tegoż warsztatu, ponieważ to głównie jego zasługa). Całość była dla Natalii (mej siostrzenicy) niespodzianką, toteż wszystko z trudem utrzymałem w największej tajemnicy pomimo tego, że dzielimy pokój (jakkolwiek dziwnie to brzmi...) – i udało się.

Odpowiednio wcześniej pokazałem dziewczynie zdjęcie pojazdu i rzekłem z najbardziej pokerową twarzą jaką udało mi się wygenerować: "jedziemy po to" – niemal się popłakała ze szczęścia i kolejne dni była istnym wulkanem energii. Nic poza wyprawą nie istniało. Piekielność pojawiła się wraz z moją siostrą – pech chciał, że pojawiła się w domu po niemal pięciomiesięcznej nieobecności. Na domiar złego, ze swoim gachem. Piekielność względnie długotrwała i zajadła.

Natalia cały czas mówiła o podróży do Finlandii, więc siłą rzeczy nie dało rady ukryć tego przed siostrą. Do wyjazdu pozostało sześć dni i traf chciał, że byłem mocno "w rozjazdach" za inną rodzinną materią, więc w domu byłem jedynie wieczorami. Pierwsze dwa z tych sześciu dni nic nie zauważyłem, bo jak wracałem to Natalia już była na randce z Morfeuszem. Trzeciego dnia wydała mi się dziwnie pochmurna. Kolejnego dnia próbowałem z niej wydusić co się stało, gdy spostrzegłem czerwone od płaczu oczy – bez skutku, dziewczyna milczy jak grób. Dzień przed wyjazdem byłem w domu już lawetą, dużo wcześniej, żeby dokończyć pakowanie, posprawdzać czy wszystko jest zapięte na ostatni guzik. I przyskrzyniłem siostrę do spółki z jej gachem jak wniebogłosy drą się na Natalię, całą już zapłakaną.

W ten sposób wmawiali jej, że "nigdzie nie pojedzie, już oni o to zadbają", bo "nie będzie się szlajać ch* wie gdzie na wakacje, skoro oni nie mogą" oraz, że "wybiją jej z głowy takie rzeczy". Nie będę tu przytaczać tego wszystkiego, bo generalnie było mocno wulgarnie. Toksyczność tego darcia się przekroczyła wszelkie granice – co gorsza trwało to przez sześć dni z rzędu. Taki sadyzm i maltretowanie własnej córki przez moją siostrę nie mieści mi się w głowie. Skutecznie, oni oboje: ona wraz z tym swoim gachem, zamordowali w Natalii całą radość z wyjazdu w najdłuższą (póki co) podróż w jej życiu. Nie mieści mi się to w głowie, nie rozumiem jak można się w taki sposób znęcać nad kimkolwiek, a już szczególnie własnym dzieckiem, którego się nawet nie wychowało, było wiecznie nieobecnym, a przez większość czasu miało generalnie w rzyci.

Potem zapytałem, czemu nic nie powiedziała mi czy dziadkowi (mojemu tacie znaczy się). W odpowiedzi usłyszałem, że nie chciała nikogo tym martwić i powodować więcej kłótni i problemów. Już pierwszego dnia ją tak zastraszyli i sterroryzowali. A we mnie się aż gotuje ze złości jak nawet o tym myślę. Całe szczęście, nie udało im się zrujnować niczego z reszty wyjazdu.

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (217)

#29423

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś napiszę o okołomotoryzacyjnej "przygodzie" która mi się przytrafiła w dzień świątecznego śniadanka. Gdy o tym pomyślę to aż mną trzęsie. Historia dotyczyć będzie sytuacji dość dramatycznej, o tym jak wielce nieodpowiedzialni ludzie się trafiają i o mojej sympatii do mojej maszyny.

Mianowicie, pogoda była całkiem znośna, więc postanowiłem po świątecznym śniadaniu wybrać się na przejażdżkę, celem zatankowania samochodu i zakupu papierochów. Dotarłem do stacji, zatankowałem, zapłaciłem i podczas odjazdu zaświtał mi pomysł, że może bym sobie jeszcze piwko na wieczór wziął. Jak pomyślałem tak i zacząłem plan wprowadzać w życie.

Auto zaparkowałem na przystacjowym parkingu pomiędzy dużym dostawczakiem typu Ford transit i (co ważne) srebrnym nowiutkim Fordem Fusion i poszedłem na powrót do budynku stacji, wybierać szlachetny złocisty napój. Wybrałem, zapłaciłem i wyszedłem kierując się do mojego samochodu. Całej sytuacji towarzyszyły ryki zdezelowanego BMW, katowanego po okolicy przez przedstawicieli subkultury charakteryzującej dudniącą "muzyką" i paskami na portkach od pidżamy. Katowali to BMW na tyle oporowo, że kierowca niemieckiej maszyny chyba chciał "driftem" wjechać na parking z ulicy.

Wszystko trwało bardzo króciutką chwilę, a mi wtenczas przed oczami zamajaczyło całe życie i chwile spędzone na dopieszczaniu auta. Serce podeszło mi do gardła i tam utknęło wraz z głosem i oddechem, zakręciło mi się w głowie, stan przedzawałowy chyba to był, aż upuściłem browary zamarłszy w bezruchu w poczuciu rozpaczy, bezradności i beznadziei myśląc, że już po wszystkim, że straciłem obiekt mojego pożądania na zawsze.

A co się stało? Kierowca rozgraconego BMW przecenił swoje umiejętności i przekonał się, że nie jest mistrzem kierownicy. Z ogromną jak na tamte warunki prędkością, wspomnianym, nieszczęsnym, "driftem" chciał wbić się w wąski wjazd na parking zlokalizowany pod kątem 90 stopni względem szosy. I wbił się w zakręt trochę za szeroko. Silnik na wysokich obrotach. Przeraźliwy pisk opon i... Gruchnął ze słusznym impetem w samochody stojące już na parkingu, a konkretnie w stojącego obok mojego Fiata Forda Fużyn.
Ja w tym czasie szedłem od strony budynku stacji i duży Ford Transit zasłaniał mi wizję na auta stojące po jego drugiej stronie, toteż właśnie dlatego o mało nie umarłem z wrażenia/przerażenia, bom myślał, że idiota z BMW gruchnął w mojego Fiata, który jest w bardzo podobnym kolorze co ów Ford Fużyn, a ja zobaczyłem jedynie skrawek srebrnego "czegoś", co pod wpływem uderzenia przesunęło się pod samą ścianę stacji (na której się de facto zatrzymało i rozbiło przód). Ford przesunął się o całą swoją długość...

I stałem tam taki zamotany jakiś czas, zanim do mnie dotarło, że to nie mój samochód dostał tęgiego bata. Rzuciłem w cholerę resztę zakupów i cały już byłem mokry od zimnego potu jakim się zalałem zbliżając się do mojego auta, spodziewając się najgorszego, że może mój oberwał rykoszetem, czy BMW go przypadkiem nie zahaczyło i najczarniejsze scenariusze się przewijały.

W końcu, zza Transita, wyłonił mi się obraz nędzy i rozpaczy, a jednocześnie poczułem ogromną ulgę, bo mój Fiacik niczym nie oberwał, a tył BMW stał niecałe dziesięć centymetrów od powierzchni lakieru mojego pojazdu. Zacząłem szacować straty uczestników, sam już nie wiem po co. BMW miało skasowany przód wbity w bagażnik Forda aż do jego tylnej osi. Szyby w przednich drzwiach poszły w drobiazgi, przednia zamieniła się w malowniczą "pajęczynkę". Natomiast linia podłogi forda wybrzuszyła się w dół w wyniku zmiażdżenia konstrukcji samochodu pomiędzy BMW a ścianą.

Z bawarskiego wraku wytoczyło się towarzystwo: Zapłakane panienki sztuk dwie, narąbany pasażer, kolejny narąbany pasażer i UWAGA - jeszcze jeden narąbany pasażer, a na koniec kierowca też nie do końca trzeźwy. Wszyscy wychodzili przez lewe tylne drzwi bo tylko te chciały się otworzyć - reszta drzwi była najwyraźniej zaklinowana. I tak całe towarzystwo najechało na Mistrza Kierownicy: "Coś Ty, urwał nać, zrobił! Teraz to już będzie wuj, posadzą mnie, urwał nać, ja *pierniczę*" i "uju, rajdować się zachciało, geju jeden w tylną część ciała penetrowany" albo "zabić nas chciałeś? Masz zaciesz, urwał nać?".
Trwało to chwilę, poprzepychali się trochę i Mistrz Kierownicy stwierdził coś czego przez długi czas nie zapomnę:
- Jestem nieletni, gówno mi zrobią.
Okazało się, że kierował chłopaczek mający lat szesnaście, a właścicielem BMW był jeden z narąbanych pasażerów.

Ze stacji wybiegł właściciel Forda, menadżer czy tam właściciel stacji - szef tego przybytku w każdym razie i nie do końca zajarzył co się stało z jego samochodem, który to odebrał z salonu dwa dni wcześniej wnioskując z tego co w przypływie emocji z siebie wybąkiwał.
Po chwili tłumaczenia "szefowi" tego co widziałem, przyjechała Policja, zapakowała "ekipę" do policyjnego vana i do mnie po zeznania uderzyli - pierwsze co zrobili to zbadali mnie alkomatem, bo waliło ode mnie piwem, którym się obryzgałem gdy mi upadło. Popytali o wszystko, obejrzeli monitoring i spisali protokół czy co oni tam robią w takich wypadkach. Porobili zdjęcia służbowymi cyfrakami (sic!) i mnie puścili. W międzyczasie, wypaliłem pół paczki papierosów.

Emocje nadal mi nie dają żyć, przecież mógł ktoś zginąć. Jak wielkim idiotą trzeba być, aby po drogach publicznych tak szaleć. Jak wielkim idiotą trzeba być, aby dzieciakowi dać kluczyki do samochodu? Ogólnie przeraża mnie to wszystko, bo idiotów jest chyba coraz więcej na świecie.

stacja paliw

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 687 (785)