Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Evergrey

Zamieszcza historie od: 4 kwietnia 2013 - 19:55
Ostatnio: 12 maja 2021 - 17:03
  • Historii na głównej: 13 z 21
  • Punktów za historie: 5279
  • Komentarzy: 375
  • Punktów za komentarze: 3487
 

#80389

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem nauczycielką przedszkolną, uczę angielskiego wszystkie grupy wiekowe (czyli dzieci od 3 do 6 lat). Poza tym jestem wychowawczynią jednej ze starszych grup. Lubię swoją pracę: dzieciaki chętnie uczestniczą w moich zajęciach, dyrekcja i inne nauczycielki są w porządku, w przedszkolu panuje przyjazna atmosfera. Ale gdyby było tak idealnie, nie byłoby tu tego wpisu.

Piekielnością są, oczywiście, rodzice. Przez pierwszy miesiąc pracy miałam ze wszystkimi raczej dobry kontakt, ale od pewnego czasu coraz częściej dochodzi do konfliktów. Opiszę kilka niemiłych sytuacji.

1. Niektórzy rodzice mają pretensje, że ich dzieci nie potrafią biegle mówić po angielsku. Przypominam: przedział wiekowy 3-6 lat. Słyszałam skargi, że nie uczę gramatyki, ale hitem był tatuś, który burzył się, że jego pięcioletnia córka nie potrafi mu przetłumaczyć z angielskiego na polski jakiegoś zwiastuna filmu z youtube'a.

2. Sytuacja odwrotna: zatroskani rodzice skarżą się, że ich dzieci są przytłoczone ogromem informacji. Bo jak wracają do domu, to opowiadają, że na angielskim śpiewają piosenki, uczą się słów i wypowiadania krótkich zdań. I chociaż dziecko wydaje się być zadowolone, rodzic twierdzi, że je męczę. W salach mamy telewizory i dostęp do internetu - kilkoro rodziców powiedziało, że najlepiej by było, gdybym po prostu puszczała im bajki, bo to są tylko dzieci, na naukę mają jeszcze czas.

3. I jedna z ciekawszych historii: pod koniec pracy siedziałam z kilkorgiem dzieci przy stoliku i kończyliśmy pracę plastyczną. Po jedno dziecko przyszła mama, wstałam od stolika, poszłam się przywitać i chwilę porozmawiać. Kilka dni później mamusia przyszła na skargę do dyrekcji, że w czasie pracy siedzę na tyłku zamiast stać przy drzwiach i witać się z rodzicami.

Historii mam jeszcze więcej, ale może opiszę je już innym razem.

przedszkole dzieci rodzice

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 213 (231)

#72073

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem niedawno zmuszony udać się na ostry dyżur. Jadę więc do najbliższego szpitala, czyli cholernie daleko. Podchodzę do maleńkich, ciemnych drzwiczek z dyskretnym napisem "sor", wyklejonym ciemnymi literami tak, by nikt przypadkiem nie zauważył.

Wchodzę do środka. Spodziewam się tłumu gorączkujących dzieci, ludzi z gwoździami w głowach, emerytek z katarem. Ale nie. Okazuje się, że tylko ja odnalazłem małe drzwiczki. Nie ma nikogo. W życiu nie widziałem tak pustego miejsca. Co więcej szpital jest w trakcie remontu, który ewidentnie ciągnie się już szósty rok.

Korytarzem idę mniej więcej trzy godziny. Idę, a raczej zap*erdalam spocony, bo co chwilę słyszę za sobą jakieś szmery, ale nikogo nie widzę. Wreszcie jest. Recepcja i pielęgniarka na recepcji. Nie wiem, czy żyje, bo teoretycznie patrzy na mnie, ale nie rusza się i nie odpowiada na "dzień dobry".

Po rejestracji całkiem szybka akcja: tylko godzina czekania i diagnoza. Wiemy co panu jest, ale proszę sobie pojechać na drugi koniec miasta.

Jadę. Taksówką, bo zaraz zwymiotuję z bólu. Taksówkarz coś cholernie rozmowny jak na piątą rano, a warto zaznaczyć, że moja przypadłość zaatakowała aparat mowy. Także on się obraża, bo mu nie odpowiadam, a ja nie mogę mu powiedzieć, żeby się nie obrażał.

Dowozi mnie do drugiego szpitala. Wchodzę. Tu, sprytnie pomyślane, rejestracja zaraz za drzwiami. Ale w okienku nikogo, nawet martwej pielęgniarki. Za to kilku pacjentów. Grubawa kobieta kaszle techniką moździerzową (po łuku w górę), za amunicję obierając żółtawe gluty przeciwpiechotne. Jakiś koleś siedzi na drugim końcu poczekalni i patrzy na swoją dłoń, która jest trzy razy większa niż druga.

Pielęgniarki znajduję w pokoiku zwierzeń. Uroczo pieprzą o tym, który lekarz jest najprzystojniejszy. Rejestruję się. No i słodko, tylko trzy godziny czekania. Łażę po poczekalni w kółko. Ochroniarz pyta mnie grzecznie, czy mogę łaskawie usiąść na dupie. Tłumaczę mu, że "ne hohę, ho hak hohę do mnniiii bohy" (nie mogę, bo jak chodzę to mniej boli).

Ochroniarz odpuszcza, ale po chwili wyłania się zza rogu człowiek bez nóg, za to na wózku inwalidzkim, który jeździ moim śladem i mówi mi, żebym zawiązał sznurówkę, bo się wywalę. Nie mam siły nawet na niego patrzeć. Boli mnie tak, że zaraz się zesram.

Jest szósta rano. Pojawiają się sprzątacze. Andrzej i Czesio. Andrzej jest grubym karłem, który ledwo dosięga do maszyny, którą poleruje podłogę. Czesio chodzi za nim z mopem i poprawia to, czego Andrzej niedopolerował.

Otwierają się drzwi do "sali dekontaminacyjnej", która okazuje się więzieniem dla bejów-zombie. Pielęgniarka delikatnym głosikiem każe im wyp*erdalać, więc oddział nieumarłych żuli ewakuuje się, oczywiście idąc do mnie po szluga i się poprzytulać.

Mam dosyć. To cholernie boli, ale chyba wolę cierpieć w domu, niż dać się zjeść. A jednak nadchodzi ten moment. Słyszę swoje nazwisko (oczywiście z dwoma błędami). Biegnę.
W "gabinecie" stoi on. Ma zakrwawiony fartuch i zardzewiałą czołówkę, którą świeci mi w twarz. Już wiem, że tylko ja dzielę go od powrotu do domu (on mnie właściwie też) i że jego największą ambicją jest zadanie mi cierpienia. Siadam. Rozglądam się po odchodzącym linoleum, po rdzawych zaciekach na ścianach i zastanawiam się, jaki sens ma sterylizacja tych wszystkich narzędzi.

Właśnie, narzędzia. Lekarz pcha mi do ryja nożyczki wielkości mojej ręki i rozcina pół języka. Bryzgam mu po gabinecie krwią, jakbym wpadł twarzą na minę-pułapkę. Wtedy on oznajmia, że jestem wyleczony.

Jest ósma rano. Stoję na parkingu szpitala i pluję dookoła siebie krwią. Wszystkie chore emerytki patrzą na mnie i wiedzą, że nie mam Boga w sercu.
Pisząc to jestem już zdrowy. Dziękuję panie doktorze, pomogło.

szpital

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 327 (399)

#52692

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętacie klienta, który nie potrafił odgadnąć ile gier jest w trylogii oraz dla którego 219zł to były na przemian 2 stówy albo 3 stówy? (http://piekielni.pl/37898)
Wrócił...

Podchodzi do mnie i jeszcze nie skojarzyłem, że go znam. Jeszcze nie.
- Proszę, a może pan podejść?
- Tak oczywiście - odpowiadam zdziwiony formą pytania.
- Bo tutaj jest puste pudełko (zamówienie przedpremierowe GTA V).
- Tak bo jest to pre-order.
Chwila namysłu i już coś mi zaczynało świtać w głowie, że znam skądś ten wyraz twarzy.
- Czyli w środku nie ma płyty?
- Nie.
Tutaj następuje moment, w którym wiele osób zastanawia się o co się go jeszcze spytać, czym mu jeszcze zepsuć dzień dzisiaj.
- A o co chodzi z tym?
I podaje mi do ręki preorder na konsolę PlayStation 4 o wartości 100zł.
Tłumaczę, że można zamówić konsolę i odebrać ją po premierze ale trzeba uiścić wpierw kwotę zaliczki.
- A kiedy ta konsola wychodzi?
- Stawiam, że październik albo listopad tego roku.
- Ale tego roku?

Tutaj mnie trafiło niczym grom z jasnego nieba, niczym opłata dla cygana za wywóz gruzu. Niemożliwe. To on. Wrócił. Silniejszy. A ja byłem na to nieprzygotowany.

- Tak tego roku.
- Ale tego roku 2013 czy następnego?
- 2013.
Odwraca pudełko i z drugiej strony jest wizualizacja kilku gier, które mają być dostępne na PS4 po premierze.
- A jak te gry mam odpalić?
- Nie rozumiem.
- No jak mam je uruchomić na Ps3?
- Nie ma jak, bo to jest tylko wizualizacja, a poza tym te tytuły będą dostępne na PS4 (nie chciało mi się tłumaczyć, że Watch Dogs dostanie też na PS3 bo to nie miało sensu).
- No dobrze ale gdzie te gry są?

I obraca pudełko, szuka informacji o tym, że proszek w środku należy podlać gorącą wodą co da w efekcie gry instant. Ja na spokojnie tłumaczę jeszcze raz coś co już powiedziałem.

- A GTA V kiedy wychodzi?
- 17go września tego roku (tak powiedziałem to celowo)
- Ale tego roku?
- Tak.
- A wyjdzie przed PlayStation 4?
- Tak.
- Ale tego roku czy następnego?
- Tego roku.
- Ale 2013 tak?
- Tak. 2013. Za niecałe 2 miesiące.
- Ale przed tym czy po tym? - i wskazuje na pre order PS4.
- Przed tym. Wpierw wychodzi GTA V a potem PS4.
- Aha - stwierdził ale jego mina nadal wskazywała wyraźnie na to, że próbuje ustalić ile razy jeszcze w tym roku będzie wrzesień. Myśląc, że to koniec myliłem się, bo oto wrócił mój koszmar w postaci ceny danego produktu.
- A ile kosztuje Księga Czarów?
- 159zł.
- Czyli stówę?
- Nie. 159zł.
- Czyli ile?
- 159zł.
- Czyli dwie stówy?
- Nie proszę pana, 159zł.
- Czyli stówa i pięć dych?
- Nie. 159zł.
- Czyli stówa?
- Nie proszę pana. 100 złotych + 50 złotych + 9 złotych.
- Czyli 159zł?
- Tak! - powiedziałem z niekrytą radością niemalże klaszcząc dłońmi.
- Czyli stówę?
I w pi*du cały misterny plan poszedł się je*ać.
Po chwili zostałem wybawiony z opresji przed klienta, który przez dłuższą chwilę przysłuchiwał się tej rozmowie i miał wyraźnie poprawiony humor.

Spytam ponownie jak już kiedyś pytałem.
Dlaczego Ja?

Piekło

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1299 (1381)

#22585

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wezwano pogotowie do jednej ze szkół. Pojechaliśmy, szkoła zamknięta na karty elektroniczne (czy jak to się nazywa, za moich czasów takich cudów nie było). Wpuścił nas pan woźny i zaprowadził do dyrektorki. Na miejscu rozglądamy się za poszkodowanym - nie ma. Za to pani dyrektor wita nas słowami:

- Witam w naszej wspaniałej szkole! Mam nadzieje, że panowie nie pomyślą o nas źle! Ta szkoła to spełnienie marzeń każdego ucznia, mamy bardzo wysokie osiągnięcia sportowe i literackie! A nawet wpadło nam kilka wartościowych nagród za konkursy matematyczne!

I tak gadka przez kilka minut. Czułem się jak na promocji lub reklamie danej szkoły.

- Cieszymy się z waszego powodzenia, aczkolwiek wezwano nas tu do rannego ucznia. Może mogłaby nam pani go wskazać? Bo osiągnięcia waszej szkoły, mimo, że imponujące, nie są obiektem naszego zainteresowania. Jak pani widzi obaj szkołę już skończyliśmy.

Lekko obruszona wezwała nauczyciela wf-u. Mijają kolejne minuty zanim pan się pojawił... Odprowadziła nas do drzwi i rzucając do pracownika: "wiesz co mówić!", trzasnęła drzwiami po naszym wyjściu. Po drodze (szkoła miała niekończący się korytarz!) pan opowiadał nam o uczniu:

- Potknął się. Chyba ma złamaną rękę. Na wf-ie się potknął. W nogę kazałem im grać, a to taka sierota... Znaczy, chyba nadepnął na piłkę i złamał nogę.
- To nogę czy rękę? W zgłoszeniu mieliśmy tylko krwawienie silne, skąd krwawi? I skąd złamania?
- To znaczy... Nie wiedzieliśmy, że jest złamana ręka jak dzwoniliśmy. I to krwawi ta ręka...
- To złamanie otwarte?
- No nie wygląda ciekawie. Chyba kość piszczelowa wystaje.
- Piszczelowa? Więc to jednak noga? Nie ręka?
- Tak, tak. Noga... O piłkę się potknął!
- Jakieś jeszcze obrażenia?
- Tak... Chyba ma limo i wybitego zęba... I jakieś siniaki na twarzy, poobijany jest, trochę zadrapań...
- Panie to brzmi jakby wpadł pod traktor, a nie nadepnął na piłkę!

Wf-ista więcej się nie odezwał, przyspieszył kroku. W końcu dotarliśmy do potrzebującego i nas zamurowało. Chłopak chudziutki, lekko zgarbiony, wyglądał jakby go ze trzech gdzieś w rogu dopadło. I to konkretnie. Faktycznie, noga była złamana (chociaż wcale żadna kość nie wystawała), nos złamany, limo jak kareta, twarz we krwi, na rękach i tułowiu mnóstwo otarć i obić. Co prawda w pracy nie takie rzeczy widywaliśmy, ale po to robiliśmy wcześniejszy wywiad, żeby wiedzieć czego się spodziewać. Idąc w kierunku chłopaka rzuciłem:

- No to nie wygląda z całą pewnością na potknięcie!

Na to dziewczyna, która siedziała z tym chłopcem odezwała się:

-Jakie potknięcie! Z III C go pobili! ZNOWU!

Wf-ista doskoczył do dziewczyny, złapał ją pod rękę i krzyknął:

- Jakie pobili! Potknął się! Widziałem! W piłkę grali!
- Jaką piłkę!? Przecież Jacek nawet nie potrafi piłki kopnąć!
- W piłkę grali! Ja tu jestem nauczycielem! Wiem w co grali! Wiem co się dzieje u mnie na lekcjach! Wyjdź, bo panowie muszą mieć miejsce!

Dla nas to, że ktoś go pobił było bardziej niż oczywiste. Potknięcie się o piłkę nie powoduje takich obrażeń w żaden sposób. Chłopak był trochę przytłumiony, kolega przez radio wezwał policję, na co dyrektorka dostała prawie wścieklizny. Poprosiliśmy też o niezwłoczny kontakt z rodzicami dziecka, bo okazało się, że przed nami nikt na to nie wpadł (chłopak niepełnoletni).
Przytargaliśmy nosze i ładujemy chłopaka. Dyrektorka podleciała:

- Dlaczego go zabieracie!? Nic mu nie jest!
- Proszę pani, chłopak jest porządnie obity, ma złamaną nogę i nos, kilka krwiaków, podejrzewamy też uraz głowy (objawy otępienia, ból głowy i wymioty). Chłopak nie jest w stanie odpowiedzieć na najprostsze pytania, a pani mówi, że nic mu nie jest!?
- No dajcie spokój, to licealista! Myśli tylko o tym jak uniknąć lekcji!
- Tak, on przynajmniej w ogóle myśli...

Załadowaliśmy go do karetki żeby zabrać od tych idiotów. Policja akurat podjechała, nakreśliliśmy zdarzenie, pokazaliśmy chłopaka, pojechaliśmy.

Wyobrażam sobie jak długo chłopak musiał być maltretowany przez starszych kolegów, a dyrekcja wszystko ukrywała pod przykrywką szkoły idealnej... Coś strasznego, tak bardzo zaniedbać swoich uczniów żeby sławić swoją szkołę jako najlepszą. Niektóre jego obrażenia były stare, miał też kilka blizn. Swoją drogą jak to się stało, że jego rodzice nie zwrócili uwagi na to jak wygląda ich syn?

A wiecie co mnie najbardziej śmieszy? Nad drzwiami szkoły jest wielki plakat akcji "stop przemocy!"...

Pogotowie

Skomentuj (159) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4428 (4510)
zarchiwizowany

#51478

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przyzwyczaiłam się już, że często szeregowy pracownik sklepu zoologicznego bywa uważany za znawcę w tylu dziedzinach, że trudno zliczyć. Np. ja wiem sporo o zwierzątkach futerkowych, kolega więcej wie o akwarystyce, ale często słyszymy pytania z zakresu weterynarii, fizjoterapii, behawioryzmu, a nawet niektórzy sądzą, że na bieżąco monitorujemy sprawy rynku rolnego, znamy wszystkich hodowców i wiemy, gdzie bierze najwięcej ryb… Normalka. Ale gościu, który marudził mi dzisiaj przez prawie godzinę bije wszystkich na głowę.

G: Chciałbym kupić psa
J: Niestety, ale nie mam obecnie żadnych ogłoszeń o psach
G: Ale pani mi doradzi – ja chce psa obronnego
J: W takim razie zostaje panu schronisko albo sprawdzenie okolicznych hodowli, bo ja nie orientuję się czy ktoś ma takie psy
G: Ale czy pani rozumie o co mi chodzi? Ja potrzebuje psa którego jak wezmę do lasu to mnie obroni. Ile taki pies kosztuje?
J: Oczywiście że rozumiem, ale nie sądzi pan chyba ze tak po prostu kupi pan psa który będzie już wszystko umiał.
G: Ale jak to?
J: Normalnie, wybiera się rasę, kupuje szczeniaka i uczy go obrony. Nawet jeśli istnieje hodowla zajmująca się odchowaniem i szkoleniem psów zanim zostaną sprzedane to na pewno nie były by one tanie
G: Ale jak to mam uczyć? Pies powinien umieć mnie ochronić
J: A jak pan to sobie wyobraża? Że nieszkolony pies od razu będzie wiedział czego pan od niego oczekuje?
G: No podobno psy są inteligentne, rodzą się inteligentne tak jak ludzie więc jeśli wezmę go do lasu to ma mnie obronić przed wilkami
J: Obawiam się, że myli pan inteligencję z wiedzą i doświadczeniem. Jeżeli nie nauczy się psa odpowiednich zachowań to nigdy nie wiadomo jak zareaguje w różnych sytuacjach
G: To co ja mam zrobić? A jak mnie coś zaatakuje w lesie?
J: Skoro pan z góry zakłada, że pana zaatakuje jakieś zwierzę to po prostu sugeruję nie iść do lasu
G: Ale ja mam coś do załatwienia. Co ja mam zabrać? Nóż? Siekierę? No i potrzebuję psa żeby mnie bronił bo jak mnie jakiś wilk zaatakuje albo lis? Jak pani sobie wyobraża?
J: Po pierwsze, to codziennie od 20 lat chodzę z psem na spacery do lasu i nigdy mnie nic nie zaatakowało, nigdy też nie słyszałam o takich przypadkach w tej okolicy
G: A jak jakieś zwierzę rzuci się na mnie z głodu?
J: Proszę pana, w naszych lasach jest aż nadto zwierzyny, żeby drapieżniki nie musiały polować na ludzi. Poza tym, jeżeli zwierzęta nie są prowokowane do ataku to nie trzeba się ich obawiać.
G: Ale jednak jak się coś na mnie rzuci? Jak się bronić?
J: Sam pan powiedział, że zwierzęta rodzą się inteligentne – może mi pan wierzyć, że dzikie zwierzęta instynktownie unikają ludzi i nawet jakby niedaleko pana znalazłaby się cała wataha wilków to nie miałby pan o tym pojęcia.
G: I nie zaatakuje? Bo ja mam sprawę do załatwienia i musze iść do lasu a ja oglądam Discovery i widziałem nie raz że zwierzęta są niebezpieczne
(Moja cierpliwość powoli się kończyła. Zwykle jestem miła ale w tym przypadku sarkazm sam się cisnął na usta)
J: Ma pan na myśli lwy, anakondy, krokodyle? Czy widział pan program w którym rdzenni mieszkańcy Borów Tucholskich polują na spacerowiczów?
G: No nie
J: Jedyne co mi przychodzi do głowy to wścieklizna, ale w tym wypadku pies panu się nie przyda – nawet jeśli obroni pana przed wściekłym lisem to sam się zarazi a wtedy i pan jest w niebezpieczeństwie
G: Ale dużo się od pani dowiedziałem ale coś nie mogę uwierzyć… Tak sobie myślę… Wierzy pani w Boga?
J: Nie sądzę żeby mogło to pana obchodzić
G: Ale wierzy pani czy nie bo to ważne
(To już przegięcie – facet który nie wyglądał na do końca trzeźwego będzie mnie wypytywał o wiarę)
J: Powtarzam, że to nie pana sprawa. Nie interesuje mnie czy kupi pan psa, czy pójdzie do lasu. Rozmowę uważam za skończoną
G: Bo ja tak sobie myślę że taki zwierzak to katolika by nie ruszył. No bo przecież Bóg go obroni
J: W takim razie proponuję dać sobie spokój z psem – po prostu niech pan idzie a jak zobaczy pan zaskrońca albo dzięcioła to zacznie się pan modlić
(bez obrazy dla wierzących, ale gość już mnie irytował)
G: No wie pani, jak to by wyglądało tak iść i się modlić?
J: Nie wiem, to pan zaczął ten temat
G: Ale skąd pani wie czy ja jestem wierzący – może jestem synem Szatana?
J: Absolutnie mnie to nie interesuje, ale wydaje mi się, że syna Szatana zwierzęta tym bardziej by unikały
G: Skąd pani wie? Bo wie pani ja tak mowie bo na świecie jest tak że rodzą się dwa rodzaje ludzi – dzieci Szatana i dzieci Boga – jedni są dobrzy a inni źli…
J: Tylko że mnie to w ogóle nie obchodzi i proszę pana o opuszczenie sklepu bo mam dużo pracy
G: Ale pani musi wysłuchać bo to pani obowiązek
J: Moim obowiązkiem jest obsługa klienta, ewentualnie służenie poradą w miarę możliwości ale w pana przypadku uważam rozmowę za skończoną
G: Kiedy ja pani qrwa powtarzam, że są dwa rodzaje ludzi bo jakby wszyscy byli dziećmi Boga to nie było by wojen
(Byłam sama na sklepie a gość był dwa razy większy, więc w tym momencie miałam już w pogotowiu gaz pieprzowy)
J: Proszę nie rzucać mi tu qrwami i nie podnosić głosu – uważam temat za skończony i proszę opuścić sklep
G: Ja bym jeszcze porozmawiał bo ja lubię chodzić do ludzi bo zawsze się czegoś dowiem ale muszę iść do domu bo czeka na mnie grochówka
J: Więc proszę iść na grochówkę – smacznego i żegnam

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 281 (391)

1