Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

MastersMargarita

Zamieszcza historie od: 20 marca 2012 - 22:09
Ostatnio: 23 października 2015 - 18:34
  • Historii na głównej: 18 z 26
  • Punktów za historie: 14432
  • Komentarzy: 113
  • Punktów za komentarze: 562
 
zarchiwizowany
Zdarzenie z wczoraj.

Wsiadam sobie do tramwaju, ogarniam wzrokiem sytuację - sporo wolnych miejsc więc siadam. Zamyśliłam się po chwili i jechałam gapiąc się w okno, ze słuchawkami na uszach. Nadchodzi moment, w którym powinnam wysiąść, wstaję więc i kieruję się w stronę drzwi. W tym momencie widzę starszego [P]ana który również wysiada i jednocześnie najwyraźniej krzyczy, wygląda na to, że na mnie. Zdejmuję słuchawki:

Ja: Słucham?
[P]: Takie to chamstwo, zero kultury, matka pewnie w chlewie chowała, zero ogłady!
[J] (w lekkim szoku): Przepraszam, o co panu chodzi?
[P]: Gówniara cholerna (mam 24 lata, ale ok, pan ma z 75 więc dla niego tak czy siak jestem gówniarą zapewne), takie to wychowanie w dzisiejszych czasach, zero wychowania, jak tak można!
[J]: Proszę pana, O CO CHODZI?
(Tu już wysiedliśmy na przystanek)
[P]: Jeszcze udaje że nie wie o co chodzi, chodzą takie szmaty (WTF) i z porządnymi ludźmi się do tramwaju pchają!

Tu cierpliwość zaczyna mi się kończyć, ale jeszcze próbuję:

[J]: Po pierwsze grzeczniej, po drugie o co panu chodzi bo drze się pan i drze a ja dalej nie wiem co za krzywdę panu zrobiłam?
[P]: Spadaj już stąd, nie będę z tobą gadać, kurfo jedna!
[J]: Od kiedy na "ty" jesteśmy?
[P]: Ja z gównem na "ty" nie jestem!

W tym momencie mając do wyboru dać starszemu człowiekowi po mordzie albo odejść, wybrałam to drugie. I do teraz nie wiem o co gościowi chodziło: były miejsca siedzące, zresztą facet już siedział jak wsiadałam do tramwaju, więc nie chodzi o to że go nie zauważyłam i nie ustąpiłam miejsca. Byłam w dżinsach, adidasach i t-shircie, więc nie wyglądałam wyzywająco czy dziwnie, słuchawki mam wygłuszające więc mojej muzyki nie słyszał. Nie mam pomysłu o co mogło chodzić.

Tak czy inaczej, zważywszy na ogrom mojego chamstwa, całe szczęście że znalazł się ktoś dobrze wychowany, kto pokazał mi jak należy się zachowywać.
Idiots, idiots everywhere, jak babcię kocham.

komunikacja_miejska

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (285)
zarchiwizowany

#38871

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chodziłam do podstawówki. W zasadzie chodziłam do czterech podstawówek, ale tylko jedna z nich zasługuje na miano piekielnej. Chodziłam tam do 4 klasy i po roku ani ja ani rodzice nie mieliśmy cienia wątpliwości, że należy wiać. Szybko i daleko. Szkoła była prywatna, świecka (to ważne dla historii), klasy malutkie.
Sytuacji było dużo, oto jedna z nich:

Nigdy nie chodziłam na religię, ale tego roku mama powiedziała "W sumie nigdy nie chodziłaś, a może by ci się podobało, chcesz zobaczyć?". Dzieckiem byłam ciekawym świata, chciałam zobaczyć. Poszłam 3 razy, uznałam, że wcale mi się to nie podoba i chodzić nie będę. Taka też informacja została przez mamę przekazana mojej wychowawczyni, Pani Irence [PI], która była także katechetką oraz nauczycielką historii.
Tak więc na następnej lekcji religii dzieci zaczęły się rozsiadać, a ja chciałam wyjść z klasy i udać się do biblioteki.

[PI]: Ależ MastersMargarita, możesz zostać, naprawdę...
[J]: Dziękuję, nie chcę, poczytam sobie książkę w tym czasie.
[PI]: Ale zostań, mamusia się nie dowie...

Wyszłam, a mamusia jeszcze tego samego dnia się dowiedziała - ode mnie. Wściekła się, bo co to za wychowawca który namawia dziesięcioletnie dziecko do ukrywania czegokolwiek przed rodzicami. Poszli z tatą do szkoły i powiedzieli, że sobie absolutnie czegoś takiego nie życzą. Ok, ok. Będzie dobrze.

Po dwóch miesiącach koleżanki z klasy doniosły mi, że każda lekcja religii zaczyna się w ten sposób:
[PI]: A teraz pomodlimy się za to żeby MastersMargarita się nawróciła i żeby szatan ją opuścił.

Tutaj już rodzice wściekli się konkretniej (ja byłam raczej ubawiona), bo to że zawsze byłam dzieckiem asertywnym i nieszczególnie się przejmującym tym, co inni o mnie myślą, to nie znaczy, że głupie babsko ma ze mnie robić widowisko jakieś. Tatuś poleciał więc z awanturą do szkoły,

[D]yrektorka wezwała PI i mówi:
[D]: Pani Irenko, pan ma rację, nie może pani się zachowywać w taki sposób, to jest świecka szkoła, a poza tym może pani nastawić inne dzieci przeciwko MastersMargaricie...
[PI]: Ja nie mogę inaczej! Szkoła to teren MISYJNY!

Tatuś w obliczu takiej głupoty stwierdził że dalsza dyskusja chwilowo nie ma sensu, a następne awantury robił już wespół z rodzicami całej klasy ;)

piekielna podstawówka

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (222)
zarchiwizowany

#38870

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chodziłam do podstawówki. W zasadzie chodziłam do czterech podstawówek, ale tylko jedna z nich zasługuje na miano piekielnej. Chodziłam tam do 4 klasy i po roku ani ja ani rodzice nie mieliśmy cienia wątpliwości, że należy wiać. Szybko i daleko. Szkoła była prywatna, klasy malutkie. Sytuacji było dużo, dzisiaj jedna z nich:

Do tej samej szkoły, do pierwszej klasy, chodziła moja mała siostrzyczka, jej wychowawczynią była [D]yrektorka.

Siostrzyczka wyszła z lekcji do łazienki i nie było jej ponad 5 minut, pani więc wysłała za nią jej koleżankę, Natkę. Natka też nie wróciła, ale pani nie zainteresowała się tym faktem.

Zainteresowała się koleżanka dziewczynek, Dominika, która przybiegła na przerwie do mnie i powiedziała, że nie wie gdzie one są, wyszły, i nie ma. Nie ma nigdzie, po całej szkole ich szukała, no nie ma. A kurtki wiszą, buty stoją.

Pytam jak długo ich nie ma - od początku lekcji prawie, przerwa już się kończy, czyli zniknęły prawie godzinę temu. Zrobiłam raban, panikę, leciałam do wszystkich nauczycieli po kolei, trzeba szukać dzieci.

Jeszcze raz przetrząsnęliśmy szkołę, nie ma ich. Musiały wyjść. To kilka osób (nauczycieli) w samochody, ja z panem woźnym i jedną z nauczycielek w jego samochodzie, i szukamy po okolicy (a dzieci nie ma już 1,5 godziny). Nie ma.

No dobra, może poszły do któregoś domu. Najpierw jedziemy do domu Natki, bo dużo bliżej. Z drżeniem serca, bo żeby się tam dostać musiałyby pokonać tory kolejowe. Podjeżdżamy, ciemno, głucho, ani śladu nikogo.

No to jedziemy do mnie. Dotarliśmy 2 minuty po tym, jak do drzwi zadzwonił dzwonek, po którym moja zszokowana matka zobaczyła pod drzwiami swoją córeczkę z koleżanką. Obie dosyć radosne, acz zmarznięte, bo szły bez kurtek i w kapciach przez 8km, a był koniec listopada. A matka kompletnie nie rozumiała, o co chodzi i co się stało - w pierwszej kolejności zajęła się jednak suszeniem i przebieraniem dziewczynek.

Tak. Nikt nie powiadomił ani moich, ani Natki rodziców, że od 2 godzin nie ma ich dzieci i nikt nie wie, gdzie są, co się z nimi stało i jakim cudem w ogóle wyszły ze szkoły.

Nikt też, przypominam, nie zainteresował się przez prawie godzinę zniknięciem dwóch siedmiolatek, i nie wiadomo, czy by się zainteresował, gdyby nie inna siedmiolatka, bardziej widać przytomna niż cała, pożal się Boże, kadra pedagogiczna.

Trzeba więc było znaleźć winnych. Dyrektorka uznała, że winnymi są... Moi rodzice. Bo coś u nas w domu musi być nie tak, skoro dziecko uciekło ze szkoły (jako że uciekło DO DOMU, to raczej czuło się w nim dobrze, jak sądzę ;) ). Celem wybadania, jakież to patologie mają u nas miejsce, wezwała mnie do siebie.

[D]: A powiedz mi... Ty jesteś bardziej podobna do tatusia czy do mamusi?
[J]: Eee... Chyba do tatusia...
[D]: Dobrze, dziękuję.

Następnego dnia wezwała moich rodziców. Powiedziała im, że to wszystko ich wina, bo mamy patologiczną sytuację i moją siostrę należy leczyć psychiatrycznie, czego dowodem jest fakt, iż wyznałam, że "kocham tylko tatusia"...

piekielna podstawówka

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (251)
zarchiwizowany

#38151

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnych przełożonych i piekielnej firmie.

Pracowałam kiedyś w call centre jednego z operatorów telefonii stacjonarnej, teoretycznie w dziale "utrzymania klienta". Szkolenie było kiepskie, nudne i mało przydatne, a potem było tylko gorzej.

Główny problem w tym, że firma, dla której pracowałam, nie była częścią tegoż operatora, a firmą outsourcingową. Mieli w poważaniu efekt, byliśmy rozliczani z ilości "zamkniętych" spraw, a nie z tego, jaki procent klientów udało nam się utrzymać. Z punktu widzenia "mojej" firmy nie robiło różnicy, czy klient zrezygnował, czy nie, ważne było, żeby nie trzeba było do niego więcej dzwonić.

No i dzięki temu mieliśmy takie kwiatki, jak np. :

- nagminne sytuacje, w których musieliśmy zadzwonić i powiedzieć "Dzień dobry MastersMargarita firma XYZ, dzwonię w sprawie zgłoszenia technicznego 15100900, niestety otrzymałam informację od techników że nie ma możliwości technicznych aby poprawnie funkcjonowała u pani zamówiona usługa internetowa o przepustowości 20Mb/s i aby łącze funkcjonowało stabilnie sugerujemy zmniejszenie przepustowości łącza do 256kb/s (tak, serio, najczęściej musieliśmy proponować 256 albo 512 zamiast 10/20Mb, bo jakiś baran okłamał ludzi że "spokojnie, spokoooojnie 20 u pani pójdzie!"). Oczywiście ma pani też możliwość wypowiedzenia umowy bez ponoszenia konsekwencji", a jeśli pytali czemu przedstawiciel handlowy mówił im, że będzie działało, mieliśmy mówić, że kłamał i bardzo przepraszamy (no, istotnie kłamał, ale wyobraźcie sobie mówienie czegoś takiego wpienionym ludziom przez 8 godzin dziennie :P), ale możemy panu dać miesiąc albo dwa miesiące za złotówkę, albo routerek za darmo... (Co spotykało się ze skrajnymi reakcjami, od dzikiej radości po "A w d*** sobie pani wsadzi ten routerek").

-sytuacje, jeszcze częstsze, w których chcieliśmy jakoś klientowi pomóc (a zdecydowana większość chciała, jesteśmy ludźmi w końcu :P), więc pytaliśmy supervisora o coś tam (jak klient może coś załatwić, dokąd ma napisać, zadzwonić itp, wszystko jedno). Odpowiedź była niezmienna "nie wiem, ściemnij mu coś, niech się odczepi".

Wytrzymałam miesiąc, są jednak jakieś granice robienia ludzi w jajo, a i bluzgów się przez ten miesiąc nasłuchałam więcej niż przez całą resztę życia. Firma zbankrutowała kilka miesięcy później, w sumie i tak cud, że funkcjonowała prawie 2 lata :P

call_center

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 77 (109)
zarchiwizowany

#38014

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o znieczulicy.

Pewnego poniedziałkowego popołudnia kilka lat temu, wracając z pracy, przemierzałam czeluście przejść podziemnych "pod rotundą" w Warszawie, zmierzając na swój przystanek tramwajowy. Byłam już prawie u celu, dotarłam bowiem do schodów prowadzących na ów przystanek.

Spojrzałam w górę, w pierwszej chwili nie dotarło do mnie, co widzę. Spojrzałam jeszcze raz: na szczycie schodów stała kobieta, Cyganka, jak sądzę, aczkolwiek dla tej części historii nie ma to znaczenia, a przed nią stała dwójka małych dzieci (nie znam się na dzieciach, ale były naprawdę malutkie, może 2 latka, może 4, nie więcej, chłopczyk i dzieczynka). I ona te dzieci okładała po głowach i po twarzach, biorąc ogromny zamach ręką i wrzeszcząc. No, katowała je po prostu. Kiedy już mój mózg uznał, że naprawdę widzę to co widzę, wbiegłam po schodach, rzuciłam się na babę, złapałam ją za rękę, i wrzasnęłam

[J]: Co pani robi, czemu je pani bije, niech pani przestanie! (niezbyt błyskotliwe, być może, ale byłam w lekkim szoku)

Baba odpowiedziała mi nieartykułowanym wrzaskiem i zaczęła się ze mną szarpać, wołając na pomoc wyrostka lat na oko 13, który czym prędzej doskoczył i zaczął się szarpać ze mną, podczas kiedy ona odwróciła się żeby dalej okładać te dwa maluchy. Próbowałam ją jakoś jeszcze łapać, ale gówniarz wezwany na pomoc skutecznie mi to uniemożliwiał waląc mnie w zasadzie na oślep. W tym momencie na przystanek wspięła się babcia, lat około 80, która natychmiast rzuciła się do babska z okrzykiem w zasadzie podobnym do mojego, tylko dodatkowo grożąc policją. Gówniarz się zdezorientował, więc udało mi się mu wyrwać, babunia przywaliła babsku kilka razy torbą, jednocześnie skutecznie unikając ciosów, babsko chwilowo odpuściło walenie dzieci, ja zadzwoniłam na policję.

I teraz clue historii: była 16.30, poniedziałek, ludzie wracają z pracy; przystanek, na którym rzecz miała miejsce, jest w samiuśkim centrum Warszawy. I kiedy ja na niego weszłam, stało na nim ponad trzydzieści osób. Z zainteresowaniem przyglądających się kobiecie katującej malutkie dzieci, i niereagujących na to w żaden sposób. I żadna z tych osób nie zareagowała do samego końca.

ludzie

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (166)
zarchiwizowany

#38011

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracowałam kiedyś w call centre firmy zajmującej się ogólnie pojętym doradztwem finansowym.
Praca zasadniczo polegała na "sprzedawaniu" bezpłatnych spotkań z doradcą finansowym - moim zadaniem było umówienie klienta do konkretnego oddziału na konkretny termin, ale zanim to nastąpiło musiałam wstępnie zbadać zdolność kredytową (o ile, rzecz jasna, klient był zainteresowany kredytem, a nie inwestycją) oraz oczywiście odpowiedzieć na ewentualne pytania klienta i rozwiać jego wątpliwości.

Istotne jest też, że dzwoniliśmy tylko i wyłącznie do osób, które wypełniły formularz z prośbą o kontakt, a nie jak leci "z książki telefonicznej".

Dodzwoniłam się pewnego razu do pana Marka [PM]. Rozmowa przebiegała następująco:

[J]: Dzień dobry, nazywam się MastersMargarita, dzwonię z firmy XYZ, czy mam przyjemność rozmawiać z panem Markiem?
[PM]: Tak ale ja już kurrrrr... nie mam do was siły, ja z nikim nie będę rozmawiać, złodzieje cholerni, psia wasza mać, sukinsyny!

i nawija dalej w tym stylu, ja natomiast odniosłam wrażenie, że facet nie usłyszał skąd dzwonię, bo jawi mi się w systemie jako zupełnie nowy klient, jestem pierwszą osobą która do niego dzwoni, a on "już do nas siły nie ma"? Postanowiłam więc, na razie łagodnym, gołębim wręcz głosem, spróbować wyjaśnić sprawę:

[J]: Panie Marku...
[PM]: Cicho, ja teraz mówię, złodzieje, mówię, już wszystkim znajomym powiedziałem żeby się z daleka trzymali, nie wiem kto się tam u was z organem męskim na łby pozamieniał ale jak kretyna dorwę to urwę mu jaja, reklamację wysłałem i ani, kur*a, grosza więcej wam nie zapłacę, debile cholerni...

W tym momencie jestem już pewna, że facet nie załapał skąd dzwonię, ponieważ klienci na żadnym etapie nie płacili nam ani grosza, a ten już coś komuś ewidentnie zapłacił. Pewna że nie o moją firmę chodzi, bardziej zdecydowanie przystąpiłam do działania, przerywając panu potok obelg:

[J]: PANIE MARKU! Dzwonię z firmy XYZ, wysłał Pan do nas zgłoszenie WCZORAJ, ponieważ jest pan zainteresowany KREDYTEM.
[PM](głosem zmartwiałym wręcz z przerażenia): O Jezu Chryste... A ja myślałem... O Jezusie tak strasznie panią przepraszam... O matko kochana jaki wstyd, no burak ze mnie, bo ja myślałem, wie pani, że to znowu z "P" (operator sieci komórkowej) dzwonią, sukinsyny... Boże i tak pani nawrzucałem... Ja bardzo panią przepraszam, o Jezu jak mi jest teraz głupio...

Uspokoiłam pana(aczkolwiek uważam, że "nawet" gdyby dzwonili z "P", to inwektywy nie byłyby uzasadnione, ale cóż, nie mnie ludzi wychowywać...), na spotkanie umówił się w pierwszym zaproponowanym przeze mnie terminie "bo on nie chce robić kłopotu i się dostosuje", przeprosił jeszcze 15 razy, pożegnał się grzecznie i na tym rozmowa się zakończyła ;)

call_center

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (160)
zarchiwizowany

#27679

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Od dłuższego czasu pasożytuję, ale przyszedł już czas żeby dodać coś od siebie ;)

Historie medyczne mi się przypomniały, wszystkie z dosyć zamierzchłych czasów:

1.

Lat miałam 7, pierwsza klasa, siedziałam na lekcji angielskiego. Owinęłam nóżki wokół nóg krzesła, zdrętwiały mi więc zapomniałam o tym fakcie. Przypomniałam sobie kiedy chciałam wstać i wywaliłam się razem z krzesłem, przy okazji uderzając głową w kaloryfer. Wstałam, usiadłam z powrotem. Boli jak cholera, ale przecież ryczeć nie będę. Nagle jakieś takie dziwne uczucie na włosach z tyłu głowy, jakby mokre czy coś. Dotknęłam ręką - cała we krwi. Przytomnie postanowiłam to zgłosić, wołam więc do anglistki [A]:
ja: proszę pani... głowa mi krwawi.
A: O matko boska! Pokaż! No rzeczywiście...
Po czym zaciągnęła mnie do wychowawczyni kilka pięter wyżej, żeby zapytać czy powinna mnie zabrać do pielęgniarki (do tej pory nie rozumiem, jaki miała inny pomysł -_-). Wychowawczyni nakazała mnie zabrać, więc dawaj do budynku w którym była pielęgniarka. Zawinęła mi głowę, zadzwoniono po rodziców, przyjechali, zabrali mnie do szpitala. I tam kolejna porcja rozrywki (gwoli wyjaśnienia: do 15 roku życia wpadałam w panikę i histerię na widok igieł): rozcięcie długie, ale płytkie, zrośnie się, nie trzeba szyć. Trzeba było tylko zrobić zastrzyk przeciwtężcowy. Zostałam sama w gabinecie z pielęgniarką [P], na wieść o zastrzyku wpadłam w histerię.
P: Zamknij mordę, cholero jedna, bo jak nie to żadnego zastrzyku nie będzie, tylko igłę biorę i zszywać będziemy! I to dopiero będzie bolało!

Nie ukrywam, że zatkało mnie dokumentnie, więc zachowała się skutecznie. Niemniej jednak potrafię sobie wyobrazić bardziej ludzkie podejście do małego, obolałego dziecka.

2.

Miałam 10 lat, pewnego dnia obudziłam się a nad sobą ujrzałam rodziców z przerażonymi minami. Jak się okazało, miałam zakrwawione całe ucho i szyję. Byliśmy u kilku lekarzy, "coś się zrobiło w uchu, nie wiem co to jest, nie pomogę". Po kilku dniach pojechałam z tatą do szpitala dziecięcego. Dwie panie [P1 i P2] wzięły mnie do gabinetu, ojcu kazały czekać na korytarzu. P1 bada mnie.
P2: No i co z nią będzie?
P1: No ja nie wiem co z nią zrobić, czy od razu kłaść na stół i kroić czy co... Szlag by to. Dobrze, dziecko, możesz iść do ojca.

Wyszłam, przerażona wizją krojenia mnie (zwłaszcza że wyobraźnia 10latki wyprodukowała wizję głowy pokrojonej na ćwiartki :P), nic nie powiedziałam. Tata kazał mi zaczekać na korytarzu (jak się potem okazało, po to żebym nie słyszała gdyby to było coś poważnego) a sam poszedł do gabinetu zapytać co i jak. Po kilku minutach wyszedł, kierujemy się do wyjścia. Byłam dzieckiem dosyć dzielnym (chyba że w grę wchodziły igły :D) , a przede wszystkim nielubiącym zwracać na siebie uwagi obcych ludzi, tak więc rozryczałam się dopiero po wyjściu za próg szpitala :P Tata przerażony, może boleć zaczęło bardziej? Ale nie. Opowiedziałam mu jaką wizją uraczyły mnie panie doktor. Mój ojciec generalnie jest cholerykiem, ale tak wściekłego jak wtedy nie widziałam go nigdy. Momentalnie wrócił tam ze mną, zrobił kosmiczną awanturę, po czym zabrał mnie stamtąd obiecując że nikt mnie nie będzie kroił i że nigdy więcej tych bab nie zobaczę. Słowa dotrzymał, trafiliśmy w końcu na laryngologa który wiedział co mi jest i co należy z tym zrobić.

3.

Lat miałam 15, poszłam na urodziny kolegi, wypiłam tam ze 3 łyki piwa (1 piwo na 10 osób). Wróciłam do domu z gorączką, mdłościami i bólem brzucha. I z dnia na dzień było coraz gorzej, zwykłe leki nie pomagały, temperatura 41 stopni a ja z bystrej dziewczynki zmieniłam się w debila, który nie rozumie, co się dzieje i co się do niego mówi (oglądałam wtedy całymi dniami fashion TV bo tylko to byłam w stanie ogarnąć umysłem). Było mi w zasadzie wszystko, co można sobie wyobrazić - nie miałam jedynie kaszlu. Po kilku dniach mama zawezwała naszą lekarkę rodzinną (mam na babę alergię od maleńkości, ani trochę mi nie przeszło). Zbadała mnie i mówi, że angina. Antybiotyk na 10 dni, psikany do gardła. Psikałam grzecznie 2 dni, ale zaczęłam mieć kaszel, który wyraźnie się nasilał bezpośrednio po przyjęciu antybiotyku. Stwierdziłam, że musi mi cholerstwo szkodzić, więc truć się nie będę - jak mama wychodziła z pokoju to psikałam w powietrze, żeby słyszała, że aplikuję. Po 2 tygodniach choroby byłam w tak samo tragicznym stanie. Mama zabrała mnie więc na badania krwi i poprosiła żeby zbadali wszystko co mogą. Następnego dnia poszła po wyniki, rozmawiała z dwiema paniami z okienka ;) [P1 i P2]

Mama: Dzień dobry, chciałabym odebrać wyniki dziecka, córka nazywa się MastersMargarita.
P1 (grobowym tonem): Aaa... To ta dziewczynka...
P2: Czy córka już jest w szpitalu?!

Mama wróciła przerażona i zapłakana, wyniki dotyczące wątroby były tragiczne (nie pamiętam liczb, ale stosunek był mniej więcej taki: norma do 150, a ja mam 900). Następnego dnia wylądowałam w Centrum Zdrowia Dziecka.
Tam wyleczono mnie z lęku przed igłami za pomocą terapii szokowej: pielęgniarka, która pobierała mi krew, odwracała się cały czas do drugiej, z którą rozmawiała, nie przejmując się tym, że dosłownie grzebie mi igłą w żyle. Nie wiem czemu, ale wtedy ten lęk przeszedł mi raz na zawsze (chyba uznałam, że gorzej nie będzie :P)

Diagnoza: mononukleoza zakaźna. Dostałam swoją salę, bo nikogo z tą samą chorobą akurat nie było. (Tu wyjaśnienie: mononukleoza atakuje układ odpornościowy, rozwala go dosyć konkretnie, dlatego też po pierwsze jest się koszmarnie osłabionym, a po drugie nie można przyjmować w zasadzie żadnych leków poza zbijającymi gorączkę). Po 2 dniach przychodzi pani Doktor [PD] na obchód.
PD: Brałaś jakieś leki zanim do nas trafiłaś?
Ja: Dostałam antybiotyk XYZ, miałam brać 10 dni ale poczułam że mi szkodzi i brałam go 2 dni, a potem tylko oszukiwałam mamę, że biorę...
PD: No to całe szczęście, jeszcze z 5 dni byś go wzięła to by cię nam w worku przywieźli.
Ja: O_o
PD: Noo. Teraz to najbliższe 3 dni i wszystko będzie wiadomo, MOŻE będzie lepiej. Albo nam tu umrzesz.
Ja ponownie karpik, PD wyszła. Leżałam przez 3 dni, mając 15 lat i myśląc że umieram. Rodzicom powiedziałam o tym kilka lat później (nie chciałam ich wtedy denerwować), i chyba tylko to uratowało PD przed śmiercią z rąk mojej matki. No ale w końcu wyzdrowiałam ;)

służba_zdrowia

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (153)

1