Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Shadowka

Zamieszcza historie od: 28 stycznia 2016 - 13:01
Ostatnio: 14 stycznia 2017 - 16:44
  • Historii na głównej: 4 z 5
  • Punktów za historie: 940
  • Komentarzy: 10
  • Punktów za komentarze: 41
 
zarchiwizowany

#75065

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rok szkolny wystartował.

Jak wiadomo, państwo funduje smykom podręczniki. Na głowę przypada kilka sztuk, które po „przerobieniu” zwraca się do biblioteki. W związku z powyższym, nabywa się okładki określonego rozmiaru. Popyt na nie powoduje, że nasz papierniczy, jedyny w okolicy, pozbywa się codziennie zamówionej dostawy.

Do rzeczy. Chodziłam do papierniczego codziennie. W godzinach popołudniowych (po pracy) udawało mi się kupić 1, 2 okładki lub w ogóle, a potrzebowałam 5. „Trudno, przyjdę jutro”. Po 3 razie sprzedawczyni zlitowała się nade mną, bo kiedy czwartego dnia weszłam do sklepu, poinformowała mnie, że odłożyła dla mnie 1. Fajnie, tylko że potrzebowałam 2. Kicha, to była ostania. "Ok, wezmę choć tę."

Przede mną stała pani, której sprzedawczyni, próbowała dobrać odpowiednie okładki, do przyniesionych przez nią książek. Do jednej z nich nic nie pasowało. Ale pani prosi o poszukanie, może coś się znajdzie. Więc sprzedawczyni spod lady wyciąga tę dla mnie. Pani przymierza, świetnie – pasuje i ….. hyc, do reklamówki. Nie ważne, że odłożona, że nie jest dla niej. Ona nie ma czasu przyjść tu ponownie, okładka potrzebna, nigdzie ich nie ma. Powiedziałam: W porządku. I tak jutro będę musiała przyjść po tę drugą. Niech pani weźmie, skoro jest pani potrzebna." Zero reakcji, ani dziękuję, ani pocałuj mnie w d…

Następnego dnia pod ladą czekało na mnie 5 sztuk – tak na wszelki wypadek.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -12 (22)

#74613

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jest sobie zielony sklep z przyrodniczym logo.

W sklepie - pani "Krysia". Do kasy podchodzi klientka z reklamacją: kupiła dzisiaj żółty ser (krojony przez sklep, poporcjowany, spakowany, zaetykietowany, wystawiony w samoobsługowej ladzie chłodniczej; nad każdym rodzajem sera wisi jego cena na plastikowym lizaku).

Problem tkwi w tym, że ser miał być w promocyjnej cenie, a kasa nabiła normalną. Klientka przed chwilą kupiła, ale zmianę zauważyła po wyjściu ze sklepu, dlatego wróciła. Zawołano kierowniczkę, bardzo świeżutką śmiem sądzić, gdyż zamiast sama sprawę rozstrzygnąć, poleciała do pani "Krysi". "Krysia" lotem messerschmitta pojawiła się w zasięgu wzroku klientki, lecz w odległości rzutu tym serem i grzmiąco pyta:

[p "K"] – Ale o co chodzi?
[K] – Kupiłam …. (i tu cała historia od nowa).
[p "K"] - Noo, ale ser był ważony wczoraj.
[K] – Dobrze, ale go kupiłam dzisiaj, cena miała być promocyjna.
[p "K"] – Ale był ważony wczoraj, nie mogę sprzedać pani sera z wczoraj, z ceną dzisiejszą
... ???

Klientka zamieniła ser na gotówkę.
Pani "Krysia" wykonała lot powrotny na bazę, a ja się zastanawiam, gdzie zapodziała swój intelekt. Oczywiście pomijam zasadę, że obowiązują ceny na półce, a nie w kasie.

sklepy

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 197 (209)

#73069

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno znalazłam swój stary zeszyt, a w nim notatki ze szkolenia w firmie, w której w 2004 r. przepracowałam całe 3 tygodnie. Praca polegała na tym, aby wisząc cały dzień na telefonie zapraszać na spotkanie ludzi kasiastych, właścicieli firm, dyrektorów, prezesów itp. Po wstępie, który wyglądał podobnie jak dzisiejsze telefony z call center, informowało się o wygranej w losowaniu, w którym oczywiście nikt nie brał udziału. Nagrodą były wakacje. Jeśli kogoś to interesowało, miał przyjść na spotkanie, mieć ze sobą pieniądze (kasa była potrzebna, aby wykupić wygrane wakacje) i przyjść z żoną/mężem/partnerem życiowym. Aby nagrodę otrzymał, musiał odpowiedzieć telefonicznie na pytania z ankiety, które wyciągały informacje o stanie majątkowym, stanie cywilnym i stanowisku zajmowanym w danej firmie.

Bez dalszego przedłużania, wrzucę tu kilka żywcem wziętych zdań z zeszytu.

„Koniecznie rozmawiać z właścicielem, dyrektorem. Jeśli odbierze sekretarka, nie dać się zbyć. Pewnym głosem żądać rozmowy z jej szefem – dzwonię z firmy XXX, jest to sprawa między mną a pani szefem – jeśli sekretarka będzie miła, wyciągnąć od niej imię i nazwisko szefa, super będzie nr prywatny. Zakończyć rozmowę i zadzwonić za kilka dni, prosząc szefa z imienia i nazwiska”.

„Mąż/żona koniecznie potrzebni, powtórzyć to kilka razy w czasie rozmowy. Potem na spotkaniu, jeśli klient będzie się wahał, konsultant będzie zachęcał jego partnera – działa”

„Ankiety przeprowadzać całe, zadawać wszystkie pytania. Jeśli sytuacja będzie napięta, facet nie chce rozmawiać, zapytać o telefon domowy, dla świętego spokoju dają”.

„Nie informować o innych możliwościach, nie mówić, po co ma wziąć pieniądze. Wszystkiego dowie się na spotkaniu”

Po 2 tygodniach awansowałam z telefonu na hostessę. Podczas spotkania z konsultantem miałam stać w rogu, na skinienie podać kawę, foldery. A przed spotkaniem otwierać drzwi przybyłym, rzucać okiem i po zaakceptowaniu prowadzić do stolika. Ocena odbywała się w czasie powitania, którego schemat wyglądał tak:

[J]a: Dzień dobry. Nazywam się Shadowka. Z kim mam przyjemność?
[K]lient: Jan YY, Janina YY.
[J]: Czy państwo są małżeństwem?
[K]: Tak / Nie, jesteśmy partnerami (jeśli przyszedł z koleżanką, siostrą, sam - przeprosić i podziękować za wizytę. Zaprosić na inny termin. Miał przyjść z żoną, więc sorry, tak samo, jeśli się spóźnił).
[J]: Świetnie! (nigdy, dziękuję!!!!) Czy mogę zobaczyć pański dokument tożsamości? (Jak będzie wyciągać z portfela, wylookać, czy ma kasę, karty kredytowe. Jeśli nie – dać znać konsultantowi).
[J]: Super! Czy mają państwo zarezerwowany czas, o którym informowaliśmy telefonicznie?
[K]: Oczywiście / Niestety, mam tylko godzinę (podziękować, umówić inny termin)

Czytam i nie wierzę, że tam byłam. Kiedy pochwaliłam się moim przyszłym teściom, gdzie pracuję, teść opowiedział mi, że też został zaproszony na takie spotkanie. Gonił z pracy, żeby się nie spóźnić. Ale był sam, bo teściowej coś wypadło. Nie wpuścili go, kazali przyjść z żoną. Dał sobie spokój.
Po 3 tygodniach zdobyłam się na odwagę, poszłam do szefa, powiedziałam, że nie mogę tu pracować, bo nie umiem oszukiwać ludzi, co spotkało się z wielkim oburzeniem (w sumie zrozumiałe, przyszła gówniara i mu pyskuje). Nie podpisał ze mną żadnej umowy, więc nie miał argumentu. Kusił tylko stanowiskiem managera, bo podobno się nadaję (po trzech tygodniach, wow). Nie wzięłam kasy za te parę dni, ale nie zależało mi.
Oprócz jawnego naciągania klientów, do rezygnacji pracy przekonały mnie też warunki, jakie tam panowały, ale to już temat na osobną historię.

call_center

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (205)

#73062

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem aktualnie słuchaczem studiów podyplomowych. Kierownik studiów na wstępie zaznaczył, że nie będzie łatwo, ale żeby nam pomóc, każdy z wykładowców udostępni nam slajdy ze swojego przedmiotu, żebyśmy nie przepisywali ślepo „z tablicy”, tylko przyszli na zajęcia obeznani z tematem i włączali się do dyskusji.

Tymczasem, pewnego dnia, przychodzi na wykład pani prawnik. Młodsza od większości ludzików z naszej grupy. Dodam, że nie jest z naszego wydziału, ale imponowało nam to, że będziemy mieli zajęcia z kimś, kto się poważnie zna na temacie.

Rozczarowanie przyszło z jej pierwszym wypowiedzianym zdaniem: „Nie udostępniam materiałów”. Na pytanie, „dlaczego?” – nie odpowiedziała. Ktoś próbował być sprytniejszy – zaczął robić zdjęcia slajdów. „Dostał po głowie”, słysząc, że robienie zdjęć też jest łamaniem praw autorskich. Tak więc skończyło się na przepisywaniu. Oczywiście dyskusji zero. Pani również słabo ożywiona, czytała „ze ściany”, praktycznie nic od siebie nie dodając.

Potem, uzupełniając w domu notatki, natknęłam się w necie na slajdy z naszych zajęć. Słowo w słowo takie same, z jednym małym ale… ich autorem nie była pani prawnik, tylko dr z naszego wydziału. Znalazłam też inne jego slajdy z kontynuacją tematu, z których potem pani „prawa autorskie” wesoło korzystała.

Na pierwszych zajęciach podała nam spis lektur, w które należałoby zajrzeć, aby pozytywnie zaliczyć przedmiot (spis wzięty ze slajdów, ale nie ujawniony w postaci prezentacji, tylko spisany po staropolsku kredą na tablicy). Na ostatnich zajęciach zaś zapomniała o tamtym zestawie, przynosząc nową pozycję – „Na przerwie zróbcie sobie ksero (gdzie prawa autorskie?!), bo ja nie mogę jej wam pożyczyć”. Ksera w najbliższej okolicy nie było, zajęcia kończyły się za pół godziny, zaproponowała zrobienie zdjęć (!!). Jeśli ktoś chciał mieć min tróję z egzaminu, musiał wyuczyć się pozycji na blachę. OK, lecz cóż z tego, że mieliśmy materiał, skoro nieaktualny? Przedmiot był z ustawy, która zmienia się co roku. Książka była z roku 2013, czyli nieaktualna w wielu kwestiach. I tu zagwozdka, uczyć się nieprawdziwych przepisów, czy jednak sięgnąć po obecną ustawę?

Byliśmy ciekawi, jakiż to egzamin zafunduje nam „prawa autorskie”. Pytania były, najłagodniej mówiąc, z innego księżyca. Test z odpowiedziami: poprawna i bardziej poprawna. Miał być jednokrotnego wyboru, tak naprawdę wyglądał na wielokrotnego, tylko przerobiony. Były pytania, gdzie żadna odpowiedź nie była prawidłowa i oczywiście odpowiedzi aktualne i nie. I czym tu teraz się kierować, książką czy przepisami?
Skończyło się tak, że zdecydowana większość zdała. Piekielność przygasła.

PS Zdaję sobie sprawę, że slajdy, z których pani korzystała, mogły być jej autorstwa (a potem podzieliła się nimi z doktorem z naszego wydziału), ew. była ich współautorką. Ale czy nie warto wówczas wspomnieć, że ta druga osoba nie życzy sobie, aby udostępniać jego materiał?
Poza tym skoro jest się wykładowcą, przychodzi się nauczać ludzi i przekazywać im swoją wiedzę, to hasło „łamanie praw autorskich” brzmi co najmniej dziwnie. W takim razie wszystko, co pani mówi, należy do niej i nie powinniśmy mieć prawa nawet tego notować. A już korzystać z jej pracy w celach zarobkowych? Za to jest kryminał!

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (185)

#70923

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś było może nie piekielnie, ale co najmniej zastanawiająco...
Dzwoni domofon do naszego biura, odbiera kumpel [K]. Rozmawia, odkłada i przychodzi do mnie oświadczyć, że jestem beznadziejnym pracodawcą. Dlaczego? Tak toczyła się mniej więcej rozmowa:

Pan [P] Dzień dobry. Mógłby mnie pan wpuścić do środka?
Kumpel [K] Dzień dobry, a w jakim celu?
[P] Chciałbym obejrzeć biuro.
[K] ???, Ale wie pan, my nie jesteśmy właścicielami, to trzeba iść do zarządcy.
[P] A, nieee. Ja tylko chciałem złożyć swoje CV i jestem ciekawy nowego miejsca pracy..., bo wie pan, nie wiem, czy warto w ogóle próbować.
[K] Hmmm, ale z tego co mi wiadomo, to nie tak działa. A ma pan CV?
[P] No, nie, bo jak będzie beznadziejnie to po co?
[K] To proszę przynieść CV i wtedy z Panem porozmawiamy.
[P] Co? nie wpuści mnie pan? Beznadzieja! I szef pewnie też nie lepszy.

I poszedł... Ciekawe, czy trzasnąłby drzwiami, jakby mógł :)

praca

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 370 (384)

1