Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

SmutnyEinstein

Zamieszcza historie od: 14 maja 2017 - 21:12
Ostatnio: 9 listopada 2021 - 16:48
  • Historii na głównej: 3 z 3
  • Punktów za historie: 616
  • Komentarzy: 1
  • Punktów za komentarze: 7
 

#84021

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od maja zeszłego roku jeżdżę do pracy zawsze tą samą drogą. No bo bliżej, logiczne. Mieszkam na wsi, więc akurat ta droga nie jest główną, jest wąska i jak dwóch kierowców się spotka, to muszą się dogadać, który zjeżdża na bok. Sama jazda tą drogą nie sprawia mi problemów (choć raz miałem tam stłuczkę), ale jednego miejsca nienawidzę całym sercem.

Jest to dom jednej pani. Pani raczej należy do tych zamożniejszych, ma psa. Nie jest duży, taki ładny nawet, biały, na rasach psów się nie znam. Ale pani przez większość dni w tygodniu zostawia go przed bramą, jak gdzieś jedzie - czy to do pracy, czy na zakupy, czy gdziekolwiek indziej. Zawsze w tych godzinach, gdy człowiek jedzie do/wraca z pracy.

No i ten pies za każdym je***** razem, jak widzi moje nadjeżdżające auto (pewnie nie tylko moje), zaczyna szczekać, jakby ktoś się do tego domu włamywał. Niby nic, ale za każdym razem praktycznie wskakuje pod koła, mam wrażenie, że za każdym razem mijam go o coraz to mniejszy dystans.

W końcu stwierdziłem, że ktoś (niekoniecznie ja, ale jest to możliwe) w końcu go potrąci, będzie płacz i zgrzytanie zębów. Wyjechałem trochę wcześniej, akurat pani nie było, ale jej chora córka odebrała domofon. Wyjaśniłem sytuację, powiedziałem, że ten pies jest sam dla siebie niebezpieczny i poprosiłem o przekazanie wiadomości. Dziewczyna miła, zainteresowała się i obiecała, że przekaże.

Minęły dwa tygodnie, a nic się nie zmieniło. No to ponawiam próbę, tym razem psa nie było, więc pani pewnie też w domu. Dzwonię na domofon, czekam chwilę, pani wychodzi, pyta, o co chodzi. No to mówię, że jest taka sytuacja, że już córkę informowałem, miała przekazać.

Pani trochę się skrzywiła, ale powiedziała, że jak będzie w domu, to będzie obserwować, ale to nie jej wina, tylko psa, poza tym to dobrze, że jest tak wytresowany i w domu dostaje bzika, jak siedzi sam. Miałem powiedzieć, że jak to nie pani wina, skoro to pani pies, a ogród ma pani duży, więc nie musi siedzieć w domu, ale ugryzłem się w język. Podziękowałem za poświęcony czas, wyraziłem nadzieję, że będzie wszystko w porządku.

Jak się okazało po kolejnych dwóch tygodniach, moja wizyta wcale nie była potrzebna, pies dalej odprawiał swój rytuał. Pomyślałem "dość tego", przychodzę po raz kolejny i już trochę bardziej nachalnie tłumaczę pani, że kiedyś będzie taki dzień, że ktoś go potrąci. Pani uparcie twierdzi, że pies jest dobrze wychowany, że mi nic do tego, że takie sytuacje nie mają miejsca. Jak grochem o ścianę...

Zaakceptowałem to już, od tamtej pory minęły jakieś 2-3 miesiące. Jadę dziś rano, pies leży na drodze, nie rusza się, w okolicach pyska dużo (jak na psa oczywiście) krwi.

Aż chce się nakleić na furtce kartkę "A nie mówiłem?".

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (203)

#78255

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia dość stara, bo jeszcze z czasów liceum :)

Mając prawie 17 lat i nowe potrzeby, chęć wydawania pieniędzy brała górę nad lenistwem, więc zacząłem szukać jakiejś dorywczej pracy. Grałem i do tej pory gram w orkiestrze strażackiej w mojej wsi (co jest ważne dla historii).

Okazało się, że jest możliwość zatrudnienia się w niewielkiej budce z kebabem niedaleko mojej szkoły. Stawka 9/h plus premia od utargu. Jak na moje standardy to wtedy było całkiem ok. No to dzwonię do właściciela. Zapewniał, że sam sobie wybieram dni pracy, tylko trzeba dać mu znać wcześniej, praca na czarno od zaraz. No to okej, już następnego dnia, a była to sobota, pojawiłem się. Ustaliliśmy wszystko i zaczynam pracę. Współpracownicy byli bardzo przyjemni, szybko ogarnąłem o co chodzi. Ale teraz do piekielności:

1) Szefu ciął koszta na wszystkim. Było naprawdę mało podstawowego wyposażenia, często nie mogliśmy nawet dobrze posprzątać z powodu braku mopa. Tak, nie było nawet mopa. Stoły często się lepiły, bo nie mieliśmy niczego innego, niż stare wiaderko po śledziach, szmatka i woda. A że o braku płynu do naczyń nie wspomnę (a czymś trzeba umyć noże i szczypce).

2) Jak się okazało, jedzenie nieraz walało się w kanciapie (bo spiżarnią tego nie nazwę) po podłodze, a szefu kazał to wszystko wykorzystać, bo inaczej nici z premii.

3) Na pierwszy rzut oka widać było, że warzywa raczej też nie są pierwszej świeżości, ale szef kazał, to trzeba korzystać.

4) Napoje często były po terminie, ale idąc tokiem myślenia szefa: co w lodówce, to się nie zepsuje!

5) Podobno elastyczne godziny pracy, sam wybieram. Jeden weekend tam pracowałem. Powiedziałem szefowi, że nie mogę przyjść następnego tygodnia w niedzielę, bo mam granie z orkiestrą (gdzie jestem jedynym grającym puzonistą) i komunię siostry. Powiedział, że ok. Dzwoni następnego dnia, że wszyscy mają wolne, bo coś tam i mam być. Odmówiłem grzecznie, mówiąc, że mówiłem o tym wcześniej. Zagroził wylaniem z pracy. No cóż, podziękowałem mu :)

Głupio? Mały roszczeniowy szczyl, który powinien brać się do roboty, a nie narzekać? Sorry, ale nie. Nie mam zamiaru dać się wykorzystywać, od rana do nocy zaiwaniać na pełnych obrotach ;)

gastronomia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 174 (198)

#78254

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając niektóre historie o weselach i dość nieprzyjemnych sytuacjach rodzinnych, uznałem, że dodam i swoją ;)

Mam dziewczynę, a w zasadzie narzeczoną, jesteśmy razem już prawie 5 lat, planujemy ślub i wesele. Mieszkamy też razem już parę miesięcy. Wywodzę się z mocno katolickiej rodziny, jednak sam jestem niewierzący, moja luba także.* Zdecydowaliśmy się więc na ślub cywilny, a że mamy spore pokłady znajomych, to wesele też do małych należeć nie będzie (będzie około 350 osób).

Chodziliśmy po rodzinie, tej bliższej i dalszej. No, oczywiście każdy miał jakieś "ale", bo jak to tak ślub cywilny! Ale tłumaczyliśmy, jaka jest sytuacja i zazwyczaj nie było to tragicznie odbierane. To zmieniło się, gdy przyszliśmy do mojego domu rodzinnego.

Przychodzimy i wiadomo, kawka, herbatka, co tam słychać i inne duperele. Zawsze miałem moich rodziców za ludzi, którzy mnie wspierali i nawet jeśli czasem się kłóciliśmy, to zawsze mogłem liczyć na ich pomoc, czy to słowną, czy też finansową. Oj, jakże bardzo się myliłem.

Podstawowym pytaniem było "a w jakiej parafii macie ten ślub?", albo "ksiądz chociaż dobry będzie? Bo ważne, żeby was dobrze poprowadził." Tłumaczymy, jaka jest sytuacja (moi rodzice wiedzą, że jestem niewierzący odkąd skończyłem 17 lat) i mówimy, że to będzie ślub cywilny na podwórku obok domu weselnego, a potem od razu wesele. Taka skromna ceremonia. I wtem, jak nie hukną! Bo jak to tak robić wesele, mając ślub cywilny, przecież taki ślub nie jest prawdziwy, będziecie żyć w grzechu do końca życia! Zrobili mocną awanturę, grozili wydziedziczeniem, matka się popłakała, ojcu nieomal żyłka nie wyskoczyła, mało brakowało, a by mnie pobił. Chcieli mojej kobiecie zrobić znak krzyża na czole, przed czym ich oczywiście powstrzymałem, bo chcąc nie chcąc takie działanie nie jest zbyt komfortowe dla "ofiary". Zadeklarowali, że ani na ceremonię, ani na wesele nie przyjdą. Oburącz podpisali się też pod tym moi dziadkowie z podobnym efektem, może nieco mniej spektakularnym. Opuściliśmy mój rodzinny dom z popsutym humorem.

Koniec końców wyszło na to, że mojej najbliższej rodziny nie będzie na naszym weselu i najprawdopodobniej długo się nie zobaczymy. Miałem ich za ludzi bardziej rozgarniętych, którzy zrozumieją to. Tym bardziej, że wiedzieli od kilku ładnych lat, że nie mam zamiaru rozwijać swojego życia religijnego. Zrobiło mi się trochę smutno z tego powodu, jednak z drugiej strony to chyba lepiej, niż mieć na dupie kogoś, kto za wszelką cenę będzie chciał mi wpoić religię do głowy ;)

* To, że jestem niewierzący, nie oznacza, że nie toleruję religii. Szczerze, w dupie mam to, w co ktoś wierzy, umiem to uszanować.

Rodzina

Skomentuj (83) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 227 (283)

1