Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Strzyz

Zamieszcza historie od: 2 maja 2011 - 12:33
Ostatnio: 29 lipca 2011 - 9:23
  • Historii na głównej: 3 z 8
  • Punktów za historie: 1197
  • Komentarzy: 30
  • Punktów za komentarze: 110
 

#13608

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o "ekologach" ratujących biedne pieski przypomniała mi inną historię, znaną w pewnej małej miejscowości na południu Polski, gdzie spędzałem wakacje u rodziny.

Otóż, mieścinę ową również nawiedziło dwóch Obrońców Przyrody. Ich działalność zakończyła się bardzo szybko i boleśnie... Panowie wędrowali sobie po okolicy, poszukując okazji do wykazania się - i takową znaleźli, udowadniając przy okazji, że inteligencją zdecydowanie nie grzeszą.

Nie, nie ratowali biednych rybek przed utopieniem się, choć pewnie niewiele brakowało... Zajęli się czymś większym, mianowicie - ptactwem domowym. Otóż zauważyli, że po polu jednego z mieszkańców wioski chodzą sobie na oko dość zabiedzone ptaki, które najwyraźniej przez właściciela są dość mocno głodzone, gdyż zmuszone są do wyjadania owadów na polu!

Nic lepiej nie odzwierciedla braku wiedzy owych "ekologów" niż to spostrzeżenie. Ptaki te bowiem były przedstawicielami gatunku perlic pospolitych (Numida meleagris), czyli po prostu perliczek (panterek). Cechą charakterystyczną tego gatunku jest to, że za szczególny przysmak uważają one kleszcze i, po wpuszczeniu na pole, w niedługim czasie bardzo dokładnie czyszczą je z tych niezbyt miłych dla człowieka pajęczaków (nie owadów). Ogarnięci MISJĄ panowie weszli na pole i zaczęli ratować biedne perliczki...

Nie wszyscy wiedzą, że perliczki mają też inną cechę. Są to mianowicie ptaki mocno 'charakterne' i nie przepadają za obcymi próbującymi je łapać. Gdy więc panowie ekoidioci próbowali wyłapywać perliczki, te z miejsca im zademonstrowały, do czego służą im twarde, ostre dzioby i ostre pazury u nóg. W efekcie panowie wiali gdzie pieprz rośnie (perliczki latają tak sobie, za to są doskonałymi biegaczami), co skończyło się dla jednego niezbyt miło: wiejąc bowiem przed niewdzięcznym ptactwem, wpadł był do rowu melioracyjnego, łamiąc sobie przy tym nogę i rozcinając łuk brwiowy.

Pan Poszkodowany odgrażał się, że pozwie właściciela do sądu o uszczerbek na zdrowiu, na co w odpowiedzi usłyszał, że pozywać może sobie co najwyżej perliczki, ale nawet jeśli uda się ustalić, które dokładnie ptaki z dość sporego stadka zagoniły go do rowu, to raczej może wystąpić poważny problem z doręczeniem perliczce wezwania do stawienia się w sądzie.

ekoidiototerroryści

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 715 (789)
zarchiwizowany

#13600

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tym razem będzie o księdzu proboszczu. Nie 'piekielnym' - raczej 'mocno specyficznym'.

Ów miły Pan zawiaduje parafią na sporym sosnowieckim osiedlu. Jest człowiekiem miłym, uprzejmym i uczynnym - tu złego słowa nie da się powiedzieć - ma natomiast specyficzną cechę. Od zawsze mianowicie był gorącym zwolennikiem Lecha Kaczyńskiego, ma całą biblioteczkę na jego temat i zna bardzo wiele historii z życia prezydenta.

Po tragicznej katastrofie smoleńskiej, ksiądz uznał, że swą pasją musi koniecznie zarażać innych parafian. I od 10 kwietnia zeszłego roku włącznie *WSZYSCY* (fakt potwierdzony przez znajomego organistę) stający przed ołtarzem nowożeńcy obowiązkowo muszą w czasie ślubu wysłuchać jakiejś (z reguły dłuuuugiej) historii z życia pary prezydenckiej i usłyszeć, że po ślubie "mają żyć z sobą jak Maria i Lech Kaczyńscy". Podczas ceremonii pogrzebowych jest dokładnie tak samo: wszyscy żałobnicy muszą wysłuchać długiej historii, a na ogół - dwóch (jednej podczas ostatniego pożegnania, drugiej już na samym cmentarzu), w którym życie zmarłego porównywane było z życiem tragicznie zmarłego prezydenta. Podczas procesji na okoliczność Bożego Ciała (tak rok temu, jak i w roku bieżącym) przy każdym z czterech ołtarzy ksiądz również opowiadał co najmniej 10-minutową historię z życia Lecha Kaczyńskiego (chyba nie muszę dodawać, że w tych historiach jest on przedstawiany w jak najlepszym świetle). Kulminacją tych zapędów oratorskich była ostatnia pasterka, podczas której ksiądz proboszcz o samych Świętach mówił może przez 5 minut (maksymalnie), natomiast przez następne 30 - wiadomo na jaki temat. Zakończył całość stwierdzeniem, że bardzo go cieszy, że podczas opowiadania tej historii widzi same uśmiechnięte twarze.

Biedak nie zauważył, że ludzie po prostu w pewnym momencie zaczęli się z niego śmiać.

ksiądz proboszcz ;)

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (179)

#10800

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed paru już lat.

Ówczesny mój szef poszukiwał pracownika. Zamieścił na stosownym portalu ogłoszenie odpowiedniej treści; ponieważ czasami z przyczyn pozazawodowych przez dzień-dwa z rzędu nie pojawiał się w pracy, upoważnił mnie do przeglądania swojej zawodowej korespondencji, w sensie: reklamy itp. pierdoły z miejsca lądują w koszu, zaś wszelkie istotne sprawy mają lądować mu na biurku ułożone wg ważności.

Na biurku szefa wylądowało więc kilka CV przysłanych w odpowiedzi na ogłoszenie. Jedno CV czekał jednak inny los. Już podczas pobieżnego czytania rzucała się w oczy nieprawdopodobna ilość błędów, typu: "wykrztałczenie wyszsze". Grzecznie więc wysłałem jego autorce maila z prośbą o poprawienie błędów i wysłanie CV ponownie.

Odpowiedź była następująca: "Jestem dyzlektyczkom i nie potrafie pisadź inaczej!" (czy jakoś podobnie).

Zwróciłem Pani uwagę, że istnieje taka opcja jak autokorekta w Wordzie, poza tym Word podświetla wszelkie błędne wyrazy czerwonym wężykiem. W odpowiedzi dostałem maila: "Nie chce mi sie poprawiadź!!!"

CV z miejsca trafiło do kosza.

nie będę piekielny i nie podam personaliów :)

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 628 (676)
zarchiwizowany

#10827

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia nr 2.

Przy okienku dyżurnym pojawia się Pan. Wiek - na oko jakieś 18-19 lat, na ręce nowy zegarek szwajcarskiej firmy, ciuchy też firmowe i odpowiednio drogie. Do tego zachowanie szacownego potomka zamożnej rodziny, który właśnie musi zrobić rzecz dla siebie wielce niemiłą i zwrócić się do plebsu - czyli do mnie:

- Dobry wieczór. Jakie prezerwatywy mi szanowny pan poleca?

Pytanie zdecydowanie do inteligentnych nie należy, bo akurat to, jakich prezerwatyw konkretny pan używa, zależy w ogromnym stopniu od prywatnych preferencji, tudzież potrzeb, i doradzenie czegokolwiek jest w najlepszym razie niezwykle kłopotliwe i wymagałoby zadania bardzo osobistych pytań. Więc, grzecznie informuję pacjenta:

- Obawiam się, że nie bardzo coś panu doradzę, gdyż wybór prezerwatyw zależy od konkretnej osoby, więc to pan musiałby zadecydować, jakie konkretnie potrzebuje.

Popatrzył na mnie w sposób wręcz pogardliwy:

- Hmmm, odnoszę wrażenie, że do specjalnie inteligentnych osób raczej Pan nie należy. Może w takim razie powtórzę pytanie: jakie - prezerwatywy (cedzi słowo po słowie, z naciskiem na każdą sylabę) - mi - pan - może - polecić?

Odpowiedź była natychmiastowa:

- Cóż, na pewno lepsze niż te, jakie stosowali Pana rodzice. Lepiej unikać różnych przykrych wypadków.

Pan był tak zaskoczony odpowiedzią, że nie był w stanie wymyślić żadnej inteligentnej riposty.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 238 (272)
zarchiwizowany

#10825

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jako że ostatnio pojawił się szereg historii dotyczących zakupu środków antykoncepcyjnych u różnych 'natchnionych' aptekarek - dwie podobne historie. Tyle że z drugiej strony.

I. Panie last minute
Tak określa się panie, którym nagle, na parę godzin przed północą, przypomina się, że właśnie dzisiaj mają rozpocząć nowe opakowanie pigułek antykoncepcyjnych, tylko że takowego jeszcze nie posiadają. Tak więc, pośpiesznie udają się do najbliższej apteki dyżurnej lub całodobowej.

Wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie drobny, a ważny szczegół: jakimś cudem praktycznie nigdy panie te nie posiadają pewnego, niezwykle istotnego dokumentu o konkretnej mocy urzędowej, który zwie się receptą. I w tym momencie zaczyna się corrida:

- Jak to, nie sprzeda mi pan?! Ale ja już dzisiaj MUSZĘ wziąć!!!
- No cóż, miała pani całe cztery tygodnie, żeby wybrać się do lekarza. Trudno, obawiam się że nie jestem w stanie pani pomóc.
- Co takiego?! Ja na pana skargę napiszę! W gazecie pana też opiszę! Do TVNu z tym pójdę! Niech pan się nie wygłupia i sprzeda mi, ja już muszę wziąć!
- Przepraszam, ale w moich obowiązkach nie leży pilnowanie pacjentek, by wypisywały sobie stosowne recepty z wyprzedzeniem. Obawiam się, że ma pani przed sobą kilka tygodni wstrzemięźliwości. A skargi może pani pisać, ale nikt poważnie ich nie potraktuje.
- Ja chcę rozmawiać z kierownikiem! Już!!!
- Kierowniczka o tej porze śpi w domu. Jeśli życzy sobie pani z nią rozmawiać, proszę przyjść jutro.
- To proszę mi podać numer telefonu! Zaraz dzwonię! Ja panu narobię syfu!
- Nie jestem upoważniony do podawania takich danych nieznanym osobom. A poza tym, już pani powiedziałem, że nie sprzedam pani pigułek, jeśli nie przyjdzie pani po nie z receptą, i tyle.

W zależności od konkretnej osoby, dyskusja może być dłuższa lub krótsza, mniej lub bardziej kwiecista, ale zawsze przebiega bardzo podobnie. Sytuacja ta niestety jest stałym elementem rozrywkowym nocnych dyżurów w prawdopodobnie każdej aptece dyżurnej.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (177)
zarchiwizowany

#10819

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Studenckich historii część kolejna.

Podczas jednego z pisemnych egzaminów w sesji letniej pewien student został złapany na ściąganiu. I to złapany dosłownie, bo osoba pilnująca przyłapała go z karteczką w ręce, z której to karteczki pilnie przepisywał wiadomości na arkusz egzaminacyjny. Ponieważ wina złapanego nie budziła wątpliwości, otrzymał z miejsca ocenę niedostateczną. I zaczęła się zabawa.

Bowiem przyłapany z oburzeniem odwołał się do dziekanatu, i to na piśmie. Wysmażył bowiem podanie, w którym OFICJALNIE, na piśmie PRZYZNAŁ SIĘ, że ściągał i że został na tym przyłapany, natomiast nie zgadza się, że został za to ukarany.

Po braku reakcji ze strony dziekanatu, wysłał identyczne pismo do pani rektor. Ku swemu oburzeniu, omal nie został zawieszony w prawach studenta za oszukiwanie na egzaminie. Ostatecznie "tylko" zdawał egzamin komisyjny, gdyż zajęty sporami z panią dziekan i panią rektor nie przygotował się jak należy do egzaminu poprawkowego.

student

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (140)
zarchiwizowany

#10638

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W zeszłym roku wyszperałem na allegro zestaw płyt, jakie niegdyś były dołączane do pewnej gazety muzycznej. Cena była bardzo przystępna, wobec braku innych chętnych po kilku dniach aukcję wygrałem. Okazało się, że sprzedająca mieszka w sąsiednim mieście; ponieważ w opisie aukcji była możliwość odbioru osobistego "w centrum miasta lub pod adresem z allegro", postanowiłem odebrać płyty osobiście (cena przesyłki była równa wartości samych płyt, a pod sam blok sprzedającej mogłem dojechać bezpośrednim autobusem - mam bilet miesięczny). Skontaktowałem się więc ze sprzedającą mailem. Otrzymałem odpowiedź:

"Ależ oczywiście, może Pan odebrać płyty. Jestem przez cały tydzień w domu w godzinach ..."

Ponieważ podane godziny nakładały się z moimi godzinami pracy, grzecznie przeprosiłem allegrowiczkę i poprosiłem o wyznaczenie innego terminu. W odpowiedzi otrzymałem maila:

"W weekend wyjeżdżam na tydzień za granicę. Proszę się ze mną skontaktować po ... ..., wtedy będę w kraju."

Po podanym terminie wysłałem allegrowiczce maila; odpowiedzi nie otrzymałem, podobnie jak na dwa następne (z innymi allegrowiczami kontaktowałem się w tym czasie bez żadnych problemów, więc nie była to awaria skrzynki mailowej). Podany telefon milczał ("abonent czasowo niedostępny"); SMSy pozostawały bez odpowiedzi.

Minął miesiąc od aukcji; sytuacja stawała się coraz bardziej irytująca (w sumie kasy jak na razie nie straciłem, ale mimo wszystko na płytach mi zależało). Wysłałem kolejnego maila; w odpowiedzi dostałem... przypomnienie o zawarciu aukcji i wezwanie do jej zakończenia z allegro.

Telefon wciąż nie odpowiadał. Napisałem więc do sprzedającej stanowczo sformułowanego maila, w którym zażądałem podania konkretnego terminu, w jakim można odebrać płyty.

O dziwo - po czterech (!) minutach pojawił się na mojej skrzynce mail od sprzedającej o zwięzłej treści:

"Proszę podać miejsce i czas, jakie Panu odpowiada - dostosuję się."

Ponieważ był akurat piątek, a w poniedziałek rano wyjeżdżałem na dwa tygodnie w góry - poprosiłem o spotkanie w niedzielę między 16 a 17 w centrum miasta. Nie dostałem odpowiedzi, tym niemniej wybrałem się na wyznaczone miejsce. Pogoda okazała się być pod psem, padał nieprzyjemny, zimny deszcz, a kontrahentki (niespodzianka) nie było w centrum miasta, telefon - tradycyjnie "abonent poza zasięgiem sieci". Po 17 podjechałem więc pod adres z allegro, gdzie również zastałem głuchą ciszę. Wykonałem więc przelew internetowy i wysłałem sprzedającej maila, że proszę o wysyłkę pocztą.

Po dwóch tygodniach wróciłem z gór, a tu - ani awiza, ani przesyłki, ani maila, ani SMSa. Wysłałem więc maila sprzedającej:

"Jeśli w ciągu czterech dni nie otrzymam wylicytowanego towaru lub zwrotu pieniędzy, wystawiam komentarz negatywny i zgłaszam sprawę do allegro."

W dwa dni później listonosz dostarczył mi przesyłkę. Z uwagi na czas oczekiwania (od zakończenia aukcji minęły w sumie ponad dwa miesiące...), jak i pewne rozbieżności między opisem a rzeczywistością (płyty odtwarzały się bez problemów, niemniej obtarte, pomazane flamastrami i - chyba - lakierem do paznokci i noszące ślady po papierosach i kubkach po kawie okładki na pewno nie kwalifikowały się jako "stan idealny") wystawiłem komentarz neutralny, przestrzegając innych użytkowników przed możliwymi problemami.

W pięć minut potem dostałem maila od sprzedającej:

"Dlaczego wystawił mi Pan komentarz neutralny i tak niską ocenę??" (chodzi o te gwiazdki oceniające sprzedającego)

Odpisałem: sorry, ale: bardzo utrudniony kontakt mailowy, niezgodność stanu przedmiotów z opisem, niepojawienie się w umówionym miejscu, przez co straciłem ponad dwie godziny - tylko dlatego nie wystawiłem negatywa, że otrzymałem w końcu (po upomnieniu) wylicytowane przedmioty. Po kolejnych kilku minutach dostałem maila:

"Chyba Pan sobie kpi! Nie mam czasu, żeby specjalnie dla Pana włóczyć się po centrum miasta. I tak poszłam Panu na rękę, że zgodziłam się na odbiór osobisty! [w aukcji taka możliwość, jak również opcja spotkania w centrum była podana]"

Odpisałem:

"Sorry, ale z taką inteligencją raczej nie wróżę Pani udanej kariery allegrowiczki, jak również powodzenia na studiach [na stronie "O mnie" była informacja, że Pani studiuje kierunek ścisły].

Odpowiedzi (na szczęście) nie dostałem, komentarza również. Z ciekawości sprawdziłem niedawno: sprzedająca od ponad pół roku nie zalogowała się na allegro. Najwyraźniej jednak rzeczywiście licytowanie ją przerasta.

allegrowiczka z DG

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (141)

#9139

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewnego popołudnia tak się złożyło, że nie mieliśmy z Małżonką specjalnie ochoty na przygotowywanie obiadu. Ponieważ jedna z pizzerii akurat zasypała nasze osiedle ulotkami, postanowiliśmy sprawdzić poziom jej usług.

Wybór i telefoniczne zamówienie trwały krótko, czas oczekiwania około 30 minut, więc czekamy. Po upływie mniej więcej pół godziny rozlega się dzwonek telefonu:

- No, więc czekam z pizzą, dlaczego nikt nie otwiera?

Patrzymy na siebie zdziwieni: dzwonek przy drzwiach jest głośny, więc raczej nie mielibyśmy szansy go nie usłyszeć (wieża i telewizor były włączone, ale były ustawione na niski poziom głośności). OK - może się zepsuł, albo instalacja elektryczna siadła (dzwonek podpięty jest do tej samej instalacji, co światła na klatce, i czasem zdarza się, że instalacja wysiada). Otwieram drzwi, ale klatka puściutka, żywego ducha nie ma.

- Ale przecież na klatce nikogo nie ma?
- Panie, ale ja pod blokiem stoję przecież! Wpuści mnie pan?
- To czemu pan nie wchodzi? (pod koniec listopada pogoda raczej nie sprzyja wystawaniu na zewnątrz)
- Jak mi pan otworzy domofonem, to wejdę, to chyba logiczne?

Patrzymy na siebie z żoną zdziwieni. Cholera, to nam domofon założyli, a my nie zauważyliśmy?

- Panie, a pod jakim adresem pan właściwie jest? Ma być ******ów x/y.
- Na pewno jestem tu, ******ów x/y!
- Na pewno nie y/x?
- Uważa mnie pan za idiotę?
- A na pewno nie ******iego x/y? (w mieście jest ulica o podobnej nazwie)
- Panie, ja nie mam czasu, mam jeszcze inne dostawy. Stoję pod Biedronką i czekam jak głupi.
- Pod jaką Biedronką? (najbliższy sklep tej sieci jest ponad 1500 m od naszego mieszkania)
- No na osiedlu, pod Biedronką, zaraz obok jest pana dziesięciopiętrowiec. Może mnie pan wpuścić w końcu?
- Jaki dziesięciopiętrowiec?? (domofon, Biedronka, teraz dobudowane osiem pięter???)
- No ten, gdzie pan mieszka, taki adres pan podał. Warszawa, ******ów x/y.
Teraz mnie z kolei opadła szczęka.
- Jaka Warszawa??? Przecież to Sosnowiec miał być...

Kurier oschle się pożegnał i obiecał przekazać zamówienie. W tzw. międzyczasie sprawdzam: nie ma mowy o pomyłce, wybrany numer był na pewno z prefixem +32, więc niby skąd Warszawa?

Tajemnicę wyjaśnił dopiero właściwy dostawca, który przybył jakieś 40 minut później. Jak się okazuje, niezależnie, na jaki numer się dzwoni, i tak dzwoniący łączy się z ogólnopolską centralą w Warszawie, która przyjmuje zamówienie i przekazuje właściwej pizzerii do realizacji. Według dostawcy, takie sytuacje są nagminne i sam wielokrotnie lądował z pizzą u ludzi, którzy niczego nie zamawiali, albo okazywało się, że takiego adresu nie ma (tzn. nie ma w mieście takiej ulicy, jest taka ulica ale nie ma takiej numeracji - na zamówieniu jest nr domu 50 a ulica kończy się na numerze 20 - albo pod tym numerem zamiast domu prywatnego jest np. cmentarz żołnierzy radzieckich (taką przygodę miał kolega dostawcy, jeżdżący po Gliwicach). Takie sytuacje zdarzają się już ponoć od lat...

No cóż - pogratulować pizzerii doskonałego systemu przyjmowania zamówień.

pizzeria Dominium

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 579 (611)

1