Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Tektura

Zamieszcza historie od: 23 grudnia 2021 - 22:23
Ostatnio: 10 czerwca 2022 - 14:44
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 180
  • Komentarzy: 4
  • Punktów za komentarze: 25
 

#89372

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poniekąd w odpowiedzi na historię nr #89367 postanowiłam opisać tragedię w kilku aktach pt.: „Dlaczego ten budynek jest tak chu… źle zaprojektowany”. Sytuacje opisywać będę głównie z punktu widzenia projektanta.

1. Wszyscy tu pracujemy za waciki.

Tu muszę na starcie trochę zwrócić honor, że przez ostatnie parę lat sytuacja się powoli poprawia. Bardzo powoli. Teraz się pewnie przestanie poprawiać, bo inflacja, ale to osobny temat. W każdym razie koszt projektu ze wszelkimi formalnościami, pozwoleniami i nadzorem na budowie ma wycenę zwyczajowo opartą procentowo na wartości inwestycji. Jest to pewne uproszczenie, ale podstawa to 10%, czyli projekt powinien kosztować 10% kwoty za którą zostanie wybudowany. Oczywiście proste projekty są tańsze, skomplikowane droższe, więc ogólnie mówimy tu o widełkach 7-15%. To teraz mam pytanie, kto byłby gotowy zapłacić 35 tys. zł za projekt domku jednorodzinnego kosztującego pół miliona w całości? W praktyce przy przetargach i „kto da najmniej i najszybciej” wyceny projektów spadają nawet poniżej 1%.

Dobra, to jak się funkcjonuje a taki warunkach? No to przechodzimy do:

2. Dziesięć projektów jednocześnie, co może pójść nie tak?

Biura projektowe biorą projektów „po korek”, tyle ile fizycznie są w stanie uciągnąć, plus jeszcze z pięć dodatkowych, jak szaleć to szaleć. Wszystko, żeby jakoś spiąć to finansowo. Nie muszę chyba mówić, czemu jakość pracy spada kiedy żonglujesz jednocześnie kilkoma tematami i już powoli się gubisz, w którym projekcie co się dzieje. A do tego dochodzi złośliwość rzeczy martwych, że jak w jednym projekcie coś pilnego się wysypie, to nagle wszystko wysypuje się w dwóch innych, a jak jakimś cudem to wszystko się połata to okazuje się, że w czwartym jest jakaś apokalipsa. Przy piątej tragedii w danym tygodniu pracownik zaczyna się rozglądać za lekarzem, który wystawi lewe L4 z powodu ciężkiego, nagłego uczulenia na beton.

3. Stado asystentów jakoś uciągnie.

Uprawniony architekt nie projektował za bardzo tego projektu. I to nie jest kwestia złej woli, czy braku chęci. Po prostu typowe biuro składa się z jednego, czasem dwóch uprawnionych architektów, którzy to wszystko firmują i ogarniają i stada asystentów, którzy robią większość typowej pracy architekta.
Faktyczny projektant zwyczajnie nie ma na to czasu między spotkaniami, zdobywaniem klientów, ogólnym ogarnianiem wszystkiego i łataniem największych katastrof. Z doświadczenia wiem, że jak ma jakieś wolne moce przerobowe to ten projekt sprawdza i przegląda, zaprojektuje jakieś istotne elementy.
Jak jest dobrze to w biurze jest kilku asystentów z doświadczeniem 5+ lat, którzy to wszystko w miarę trzymają w ryzach. Czasami nie ma. Osobiście mój pierwszy duży projekt koordynowałam samodzielnie mając 5 miesięcy doświadczenia w pracy w biurze projektowym. Wolę zbyt dużo o tym nie myśleć, bo terapia to jednak droga jest.

Szczęśliwego zakończenia nie ma, może z wyjątkiem jednej puenty: następnym razem jak zobaczycie kontakt w dziwnym miejscu w ścianie, to poza zrozumiałym wkurzeniem pomyślcie o asystencie, który w euforii szczęścia, że w końcu wydał projekt, przegapił ten detal.

biuro projektowe

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (167)

#88853

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tragedia pracownika w 3 aktach.

Pracuję w branży, w której sytuacja na rynku pracy jest dość specyficzna. Po pierwsze o doświadczonego pracownika trudno, bo większość ma nastawienie, że przeciętny pracodawca płaci tak mało, że jak się już ogarnie doświadczenie to lepiej iść na działalność.

Po drugie przez te wszystkie mikrodziałalności, oparte na świeżakach i jednym ogarniętym, ceny są notorycznie zaniżane (ech te przetargi) i jedyny sens działalności teraz jest, jeśli ma się spory zespół na start i można próbować celować w większe projekty, których mikro nie ogarną.

Do tego należy dodać, że środowisko hermetyczne, każdy o każdym słyszał i jeśli narobisz sobie smrodu to lepiej zmieniaj województwo, a w porywach kraj (donoszenie na nieuczciwe praktyki pracodawcy to „robienie sobie smrodu”, jakby ktoś się pytał).

I w tym całym bajzlu siedzę ja, po trzydziestce, z doświadczeniem, usiłująca zdobyć mistyczną UoP na czas nieokreślony za pieniądze za które będzie mnie stać i na hipotekę i na życie.

1
Pierwsza praca w zawodzie, na stałe, a nie jakieś fuszki. I nawet płacili. Tyle, że zwracał się dojazd i było na waciki, ale czasem premia skapła. Po roku i podwyżce nawet czasami zostawało na jedzenie. Pracodawca był całkiem sympatyczny, ale był definitywnie typem na mikrodziałalności z tanimi nowicjuszami, dodatkowo typ ratujący świat, co było motywujące, ale niestety finansowo się nie zwracało. Wytrzymałam tam dość długo, bo praca bardzo rozwojowa, ale rozwojem się nie najem. Ogólnie nie żałuję, ciekawie było.

2
Mistyczna UoP na czas nieokreślony (pół sukcesu!) za minimalną (gorzej) plus premie pod stołem (ech…). Ogólnie to był pracodawca z gatunku lekcja na przyszłość (i materiał na liczne historie). Dało się przeżyć, dopóki nie przyszedł covid. Ponieważ szef kompletnie atechniczny, więc idea pracy zdalnej go zupełnie przerosła i istotne osoby dla zespołu odeszły, bo nie chciały narażać swojego zdrowia. Zaczęło się notoryczne niepłacenie (przez ponad pół roku dostałam może w sumie równowartość jednej pensji), kompletny brak zarządzania czymkolwiek, a czarę goryczy dopełniło zatajenie zachorowania na covid przez szefa (tak, przychodził do pracy już chory).

3.
A ponoć do trzech razy sztuka. Zapowiadało się nieźle. Cała pensja oficjalnie, okres próbny średnio płatny, ale daje radę, docelowo umówiliśmy się na jakieś 90% moich oczekiwań finansowych, ale UoP na czas nieokreślony i ze świadomością, że pewnie pójdę po podwyżkę po jakimś czasie. Dodatkowo w zespole sporo ludzi pracujących tam od wielu lat (a nie ciągła rotacja świeżynek). Zespół sympatyczny, robota ciekawa i rozwojowa, no żyć, nie umierać. Szef też sympatyczny. Zgrzyty były, bo nic nie jest idealne, ale zdecydowanie do przeżycia.

Pracodawca postanowił być jednak sprytny, nie pojawiał się w pracy prawie wcale przez 2 tygodnie (nie podpadło, bo miał powody) po czym pojawił się tuż przed skończeniem mojej umowy z przedłużeniem czasowej na maksymalny możliwy okres i jojczeniem, że tak dużo kasy chcę, a on biedny. Oczywiście wcześniej ani be ani me o tym, że umowa będzie inna, albo, że moje oczekiwania finansowe mu nie odpowiadają (znał je od samego początku).

Do czterech razy sztuka?

praca

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (158)

1