Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Wredzma

Zamieszcza historie od: 11 czerwca 2012 - 19:02
Ostatnio: 1 maja 2024 - 16:17
  • Historii na głównej: 3 z 6
  • Punktów za historie: 3691
  • Komentarzy: 442
  • Punktów za komentarze: 4672
 

#46363

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szkoła podstawowa, stołówka.
Rzecz działa się ponad dziesięć lat temu, ale obawiam się, że problem może być wciąż w wielu miejscach aktualny.

W stołówce obowiązywała oczywiście samoobsługa. Starsze dzieci sobie radziły, ale najmłodsze miewały kłopoty z doniesieniem gorącego obiadu w całości do stolika, a na pomoc personelu czy nauczycieli nie było co liczyć. Dlatego czasem jakiś rodzic czy dziadek wpadał doglądnąć swojego malucha, pomagając przy okazji innym dzieciom.
Przebywanie w tym miejscu owocowało często nieprzyjemnymi obserwacjami.
Nieuprzejmość i opryskliwość kucharek, popędzanie, wielka łaska przy uzupełnianiu czystych sztućców lub kubków z kompotem, nawet wydawanie obiadów z petem w zębach (zauważył i opieprzył na miejscu mąż znajomej, a on fantastą nie jest) jakoś do czasu uchodziło.

Nie wytrzymała moja mama.
Nie bywała tam za często, jednak zawsze z oburzeniem komentowała dysproporcję między ładnie zastawionym stołem nauczycieli, z obrusem, osobnymi sztućcami i talerzami, a gołymi, odrapanymi i chwiejącymi się stołami dla dzieci.

Tego dnia miarka się przebrała: dla dzieci były tłuste kubki z kompotem, resztki ziemniaków w stojaku ze "świeżo umytymi" widelcami, spojrzenia spode łba przy zwróceniu uwagi, a w końcu wystawienie tych samych sztućców (zostały tylko przepłukane, ziemniaki tylko wpadły głębiej). Mama się wściekła, podeszła do pustego stolika nauczycielskiego, wzięła stamtąd czyściutkie nowiutkie widelce i odprowadzana oburzonymi spojrzeniami zaniosła je dzieciakom.
Po powrocie do domu chodziła po pokoju zła jak osa, w końcu złapała za telefon i zadzwoniła do dyrektora. Opisała sytuację, zagroziła sanepidem i zażądała interwencji.

Sprawa została załatwiona szybko i sprawnie, a jakże:
Na drugi dzień rodziców przywitała wielka kartka na drzwiach stołówki: "RODZICOM I OPIEKUNOM WSTĘP WZBRONIONY".

szkoła

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1153 (1215)
zarchiwizowany

#46236

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pewnej jesieni bezdomna kocia matka przyniosła na mój balkon małe, ślepe jeszcze kocię.
Kocica była dzika, uciekała na mój widok, choć nie gardziła jedzeniem które jej podrzucałam. Za to kociątko jak tylko podrosło, zaczęło wpadać do nas "w odwiedziny", aż w końcu zadomowiło się na stałe.
Matka pewnego dnia po prostu odeszła, widziałam ją jeszcze kilka razy przemykającą pod jakimś samochodem, potem całkiem zniknęła - los bezdomnych kotów na miejskich osiedlach jest bezlitosny.

A mała koteczka była przeurocza - ufna, garnąca się do ludzi biało-szara puchata kruszynka. Duże, bursztynowe oczy nadawały jej spojrzeniu słodki i wiecznie zdziwiony wyraz, co rozbrajało każdego :) Obie z córką pokochałyśmy ją od pierwszego wejrzenia, a kocie serduszko oddawało tę miłość z nawiązką.

Minęła zima, kotka podrosła i coraz bardziej interesował ją świat za oknem, robiło się cieplej i chyba natura zaczęła dawać o sobie znać. Któregoś wieczoru, podczas wizyty gości w domu, nagle zauważyłam, że drzwi balkonowe są uchylone, a kot zniknął. Natychmiast pobiegłam szukać - chodziłam pod balkonami, wołałam, na nic. Martwiłam się, że za daleko odeszła, nie znała terenu, bloki są do siebie podobne, balkony jednakowe, zgubiła się jak nic. Goście pomagali szukać, ale w końcu poszli do domu. Ja poddałam się nad ranem, mając nadzieję, że skoro sama poszła, to może jednak sama trafi. Tymczasem pogoda zrobiła się paskudna, lunął zimny deszcz.
Rano już było jasne że kot zaginął na dobre, córka rozwiesiła ogłoszenia ze zdjęciem.

Jeszcze przed południem dostałam telefon od przemiłej dziewczyny: znalazła ogłoszenie, a własnie przed chwilą zwróciła uwagę na kota, który siedział jak kupka nieszczęścia pod rynną i wyglądał dokładnie jak ten ze zdjęcia. Mówiła że kotek był zmoknięty i wyraźnie zagubiony, miauczał żałośnie, ale nie dawał się wziąć na ręce. Opisała gdzie to było, obiecała że tam wróci i będzie na mnie czekać.
Ubrałam się natychmiast i pobiegłam, na miejscu byłam w dwie minuty, to tylko dwa bloki dalej.

Niestety. Chwilę przede mną znalazł się tam podstarzały idiota z psem. Dziewczyna wszystko widziała - zanim zdążyła zareagować, pies, zachęcony radosnym "bierz go!" przepędził kotkę na cztery wiatry. Właściciel na zwróconą uwagę odpowiedział głupim rechotem.
Kotki nigdy nie znalazłam.

Wiem, że to wszystko moja wina, bo choć na sto procent nie ja zostawiłam otwarty balkon, to JA powinnam była tego non stop pilnować, założyć siatkę zabezpieczającą lub zaznajomić jakoś kota z otoczeniem (teraz mam wychodząca kotkę, która swietnie zna teren i zawsze trafia do domu).
Ale za każdym razem jak mijam na osiedlu tę podłą kreaturę od psa, mam ochotę mu przywalić w sam środek tej zadowolonej z siebie, tępej gęby. Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem szczucia zwierzęcia dla zabawy.
Niech Cię szlag, kretynie.

blokowisko

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 279 (349)

#36087

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podstawówka, kilka lat temu.

Jest wczesny wieczór, zaczyna się wywiadówka dla rodziców szóstych klas. Stoimy w kilkanaście osób pod salą lekcyjną i czekamy na "naszą" wychowawczynię.
Zjawia się po chwili, zła jak osa, holując za sobą dwójkę przestraszonych pierwszaków. Wychowawczyni jest także świetliczanką (według mnie nie powinna być ani jednym ani drugim bo szkoda dzieciaków, ale to temat na kilka historii).

Okazało się, że po tę dwójkę nie przyszedł jak dotąd nikt z rodziców. Niedobrze, bo godzina już późna, ale zdarza się. A że zostawić ich samych w świetlicy nie nada, to trzeba było je przyprowadzić ze sobą... nie szczędząc im przy tym pretensji i narzekań, jak by to była ich wina.

Wywiadówka się zaczyna, po chłopca zjawia się mama, dziewczynka zostaje. A piekielne babsko co chwilę kręci głową z dezaprobatą, słodkie usteczka w ciup zwija i dalejże się nad dzieckiem wyżywać:

- No i co Kasiu! Nie ma ani mamy ani taty! Co to się stało?!

Mała bliska płaczu, wystraszona i zagubiona, też nie wie co się stało i pewnie denerwuje się i bez tego głupiego gadania, a ta dalej swoje:

- I co teraz? Jak nikt po ciebie nie przyjdzie, to ja nie wiem co dalej - a pod nosem coś o niepoważnych ludziach i że ona nocować w szkole nie będzie, co dziecko też najpewniej dobrze słyszy.

Podeszłam do tej Kasi, zapytałam czy zna numer do domu. Od razu jej się oczka zaświeciły, chlipnęła że tak, do taty na komórkę. Zadzwoniłyśmy, ojciec przybiegł prawie natychmiast (myślał że dziecko jest z matką i spokojnie czekał w domu). Czy to takie trudne?

Zastanawiam się, po co szkoła każe podawać wszelkie możliwe numery telefonów: do domu, do pracy, na komórkę, jeśli w razie potrzeby tak ciężko z nich skorzystać.

Szkoła

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 909 (967)

#35244

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znieczulica to straszna zaraza, której ofiarą paść może każdy.

Moja mama wracała od swojej siostry - był zimowy, bardzo późny i mroźny wieczór. Przechodząc obok jakiegoś bloku, zwróciła uwagę na starszego pana siedzącego na chodniku. Podeszła i spytała, czy coś się stało. Pan był lekko zdezorientowany, trząsł się z zimna. Powiedział, że zasłabł, przewrócił się i nie może wstać. Mama to bardzo drobna kobieta i nie dałaby rady go podnieść, więc zapytała jak mu pomóc. Okazało się, że pan tu mieszka, podał numer mieszkania i poprosił, żeby zadzwonić domofonem po kogoś z rodziny.
Mama wcisnęła guzik domofonu i rozegrał się taki dialog:

- Słucham!
- Dobry wieczór, tutaj starszy człowiek zasłabł na chodniku i...
- To dlaczego pani DO MNIE z tym dzwoni?
- Bo ten pan prosił i powiedział...
- No to co? Proszę dzwonić na pogotowie, a nie tutaj!

Mama była zmarznięta i przejęta, pewnie dlatego nie od razu jasno się wyraziła, a potem już trudno jej było dojść do głosu. Dialog trwał jeszcze chwilę, zanim do szanownej matrony dotarło, że chodzi o jej własnego męża.
Dopiero wtedy wypadła na zewnątrz, lamentując i stawiając na nogi sąsiadów.

Smutne mamy czasy. Ludzie oczekują pomocy, sami ani myśląc ją dawać.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 732 (786)
zarchiwizowany

#33454

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pierwsza Komunia córki.

Dzień uroczysty, ale i trochę stresujący, wiadomo.
Długie oczekiwanie przed kościołem, ustawianie dzieci przez księży, trema, mamuśki biegające wokół swoich pociech, aby jeszcze poprawić to czy tamto, ogólnie nerwowo.
Wreszcie dzieciaki wchodzą do kościoła. Zaraz za nimi rodzice, aby bez przeszkód zająć specjalnie wyznaczone dla nich miejsca - w rzędach sąsiadujących z własnym dzieckiem. Również ja i mąż kierujemy się do odpowiedniego rzędu.
Na skraju "naszej" ławki siedzi już jakaś kobieta, blokując przejście. Najwyraźniej dostała się do kościoła wcześniej, mimo wyraźnych próśb proboszcza o wpuszczenie dzieci przodem.
Grzecznie ją przepraszam, mówię że chcielibyśmy się dostać do ławki. Nic z tego. Babsko zadziera głowę wysoko i fuczy:
- To są miejsca dla rodziców!
Wyjaśniam, że my to właśnie rodzice i tutaj powinniśmy siedzieć, ale kobieta udaje głuchą. W tym momencie docierają do ławki syn i synowa Paniusi, ona ich wpuszcza, sama zostając na miejscu i obrzucając nas spojrzeniem mówiącym "co tu jeszcze robicie?". Cała trójka rozsiada się na całej szerokości, inne ławki też już zajęte. Babcia to nie rodzic, aż się prosi babie wygarnąć, ale w takim dniu nie wypada się awanturować. No, trudno.
Jako jedyni staliśmy przez całą mszę na środku (wolałabym się wycofać gdzieś na koniec, ale obiecałam córce, że będę blisko niej). Ja się czułam jak głupek na wystawie, ale Zajmującej Paniusi to zupełnie nie przeszkadzało.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 188 (260)
zarchiwizowany

#33286

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o porodówce.

Nie, nie zamierzam opowiadać o trudach porodu - łatwy nie był, ale przeżyłam i nie narzekam. Piekiełko przyszło potem i trwało aż do wypisu.

Czasy jeszcze były takie, że w szpitalu to pielęgniarki zajmowały się noworodkami, przynosząc je tylko co kilka godzin na karmienie. Jeszcze zanim sama dostałam swoje "zawiniątko" do pierwszego karmienia, nasłuchałam się w sześcioosobowej sali o problemach świeżych mam. Zwłaszcza jedna z nich, nazwijmy ją Basia, miała spore kłopoty: piersi nabrzmiałe i bolesne od pokarmu, sytuacja zaczyna grozić co najmniej zastojem, ale synek wydaje się niezainteresowany jedzeniem, ciągle słodko śpi, mimo że to już trzecie "niezaliczone" karmienie. Pielęgniarki straszą komplikacjami, zakażeniem nawet, mówią coś o koniecznym odciąganiu, ale żadna nie kwapi się żeby dziewczynie pomóc. Chodzą słuchy, że pielęgniarki żeby mieć spokój dokarmiają dzieci butelką, ale na wyraźne pytanie żadna nie odpowiada.
Wreszcie trafia się dobra dusza, która obiecuje poświęcić trochę czasu, rzucić okiem i dobrą radą dotyczącą karmienia, a także nauczyć odciągania pokarmu (bo to wcale nie takie proste). Basia z nadzieją czeka na kolejne karmienie.

Tym razem i ja dostaję moją Malutką, nareszcie mogę ją obejrzeć, przytulić i nakarmić. Strasznie się boję jak mi pójdzie, ale Mała najwyraźniej od razu kuma o co biega, współpracuje. Udało się, jestem z siebie dumna :)
Gorzej z Basią.
Synek wciąż nie ma ochoty jeść, dziewczyna ma łzy w oczach, z bólu i bezsilności, wreszcie decyduje się wziąć dziecko na ręce i pójść do dyżurki, żeby odnaleźć Dobrą Duszę, która miała przyjść, ale nie przyszła.
Na korytarzu zawraca ją sam ordynator, wydzierając się na nią i nie przebierając w słowach. Z bluzgów i wrzasków wynika, że dopóki jesteśmy w tym szpitalu, personel odpowiada za nasze dzieci i NIE WOLNO nam ich brać na ręce! Basia wystraszona kładzie małego na łóżku, chcąc sama pójść do dyżurki. Znów ryk ordynatora: zostawiać dziecka bez opieki JESZCZE BARDZIEJ nie wolno do jasnej cholery! Tylko słowa dużo bardziej dosadne. Basia płacze.

Kilka godzin później kolejne karmienie. Tym razem ja mam kłopoty. Mała nie chce jeść, zamiast tego pręży się i wydziera wniebogłosy. Próbuję ją uspokoić na różne sposoby, przytulam, głaszczę, próbuję coś do niej mówić, nic nie pomaga. Jest coraz gorzej. Sąsiadka z łóżka obok mówi, że może Małej coś jest, lepiej zadzwonić po pielęgniarkę. Coraz bardziej spanikowana naciskam brzęczyk.
Błąd. Pielęgniarki rozkoszują się chwilą spokoju i oglądają serial (w polskiej TV królowała wtedy Niewolnica Izaura). Po chwili przybiega czerwona ze złości "Piekielniarka" i już od progu krzyczy:
- No właśnie tak słucham, które to tak wrzeszczy!!! Co to za matka, co własnego dziecka uspokoić nie potrafi?! A wziąć na ręce (bierze), a pohuśtać (huśta).
Cwaniara. JEJ wolno, zresztą ja też mimo zakazu próbowałam, ale osłabienie zrobiło swoje i w pierwszej dobie nawet zwykły kubek z herbatą był niepokonany.
Dziecko na moment się uspokaja, ale rzucone na łóżko od nowa zaczyna arię. A babsko wychodzi.
Nie tylko nie pomogła, ale od tego momentu zamiast cieszyć się z każdego spotkania z córką cierpłam przy każdym jej piśnięciu. Jeszcze przez kilka miesięcy echo jej słów brzęczało mi w głowie i nie mogłam się otrząsnąć z wrażenia, że jestem złą matką - nie sądziłam, że tak mi się to wryje w świadomość.

W trzeciej dobie po porodzie trzeba było łyknąć pigułkę na przeczyszczenie i grzecznie czekać na efekty (większość pocięta tu i tam, z zaczynającymi się goić, ciągnącymi szwami, niechętnie myślała o wizycie w toalecie, a to skutkowało nieuchronnym zaparciem). Zażyłam i czekam.
Inne dziewczyny w południe były już "po", a u mnie cisza.
Wreszcie po południu, nagle czuję piekielny skurcz jelit, brzuch boli jak wściekły. Lecę do toalety, pewna że nie wyjdę stamtąd za szybko.
Za dwadzieścia minut karmienie. Ale spoko, zdążę.
Ledwo zdążyłam pomyśleć, a już słychać znajomy ruch na korytarzu: może mi się wydaje...? ale nie, pielęgniarki z jakiegoś powodu postanowiły przyspieszyć porę karmienia, a ja tutaj jak przykuta.
Jednak nie ma się czym martwić - przecież NIE WOLNO zostawiać dziecka bez opieki, ślepe tu nie pracują, zobaczą że mnie nie ma, koleżanki pewnie wyjaśnią o co chodzi, a jak wrócę, to zgłoszę że już jestem i Malutką mi przyniosą. Po chwili oddział zalewa znajoma melodia i głos lektora. Teraz wszystko jasne, Izaura zadecydowała że dzieciaczki już są głodne.
Ale zaraz, słychać jeszcze coś: jakieś dziecko płacze i to coraz głośniej i rozpaczliwiej. Od razu wiem, że to moje. Do dziś nie wiem, jak zdołałam w kilka sekund powstrzymać wściekłość kiszek, pozbierać się, umyć ręce i dopaść swojej sali.
Cóż. Może i dzieci NIE WOLNO zostawiać bez opieki (do jasnej cholery!), ale z Izaurą się nie dyskutuje.

służba_zdrowia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 245 (283)

1