Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

amu

Zamieszcza historie od: 7 marca 2011 - 0:15
Ostatnio: 25 grudnia 2013 - 23:24
  • Historii na głównej: 2 z 9
  • Punktów za historie: 1857
  • Komentarzy: 67
  • Punktów za komentarze: 329
 

#57039

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Studentka czwartego roku chemii. Dostała do wykonania doświadczenie, zaczęła zbierać co jej jest potrzebne, ale widać, że z czymś ma problem. Chodzi, myśli, czyta zawzięcie procedurę, wreszcie się poddaje. Podchodzi wymachując jakimś odczynnikiem i rzecze:

- Jest napisane, że potrzebuję tego 5 gramów. Tylko jak ja mam to zważyć jak to jest ciecz?

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 603 (727)
zarchiwizowany

#52558

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na lotnisku w Warszawie pewien rodzic chciał przepuścić przez maszynę do kontroli bagażu nosidełko dla dziecka, z dzieckiem w środku.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (290)
zarchiwizowany

#49007

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czas temu jakiś, zanim nastały te potworne śniegi nie opuszczające naszego kraju pomimo kalendarzowej wiosny, wczesnym popołudniem pewnej soboty postanowiliśmy rodzinnie wyjechać za miasto. Spakowaliśmy się w samochód i jedziemy.

Daleko nie zajechaliśmy, a pojawił się okrutny korek, prędkość w porywach do 30km/h, objechać nie ma jak, wygląda trochę na ruch wahadłowy. Stoimy więc w tym korku i myślimy co też może być jego przyczyną. Były ostatnio na tej drodze jakieś roboty, może korzystając z mniejszego ruchu weekendowego je wznowili? Ale mijamy miejsce tych robót, a tam nic się nie dzieje, cała jezdnia otwarta, a prędkość nijak się nie zwiększa. Wypadek? Ale pogoda ładna, widoczność idealna, a droga wylotowa, kilku-pasmowa, raczej całej by nie zajęli.

Po czterdziestu minutach stania w korku dane nam było ujrzeć jego przyczynę.

Środkiem drogi szła pielgrzymka.

drogi

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (345)
zarchiwizowany

#46904

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kilka miesięcy temu odbywała się pewna impreza charytatywna - uczestnicy kupowali z wyprzedzeniem wejściówki, na miejscu dostawali karty uczestnictwa, plecaki, koszulki i inne tego typu gadżety, a następnie udawali się na spacer wytyczoną trasą. Tras było kilka, różnej długości, a zasada taka, że za każdy kilometr przebyty przez uczestnika organizator wydarzenia przekazuje kilka złotych na wybraną przez danego uczestnika fundację. Fundacji do wyboru było kilka, a każda z nich miała swoje namioty, wolontariuszy, gadżety i starała się zachęcić uczestników do wybrania właśnie jej.

Mnie przyszło pracować właśnie w jednej z owych fundacji w roli wolontariusza. Było nas około 20 osób a zajmować się mieliśmy dystrybucją baloników. I to nie byle jakich - wypełnionych helem! Praca idealna, czyż nie?

Obok terenu imprezy, za ogrodzeniem i bramą bronioną dzielnie przez 2-3 ochroniarzy, ustawiła się firma od helu z kilkoma butlami. Tam też już na kilka godzin przed otwarciem spora grupa wolontariuszy uwijała się przy zawiązywaniu balonów, przywiązywaniu sznureczków, zaczepianiu ich gdzieś by zbyt daleko nie odleciały i magazynowaniu na imprezę. Wszystko szło idealnie.

Gdy teren został otwarty, a do pierwszego spaceru wciąż brakowało kilku godzin, podzieliliśmy się na dwie grupy - tę dmuchającą balony i tę roznoszącą. Ja wylądowałam w tej drugiej i wraz z inną wolontariuszką wyruszyłam rozdawać baloniki. Z wielką chmurą balonów nad głową wyglądałam mniej więcej jak dom z filmu „Odlot” i muszę przyznać, że po chwili zdziwiłam się, że trzymanie balonów może być tak ciężkim zajęciem… Wszystko jednak wynagradzali uśmiechnięci ludzie, którzy mimo wczesnej pory już się schodzili. Podchodzili do nas, uśmiechali się i pytali:

-Czy mogę poprosić balonika?
-Ależ oczywiście, proszę bardzo! - i uśmiech.
-A czy mogę jeszcze jednego, dla koleżanki? O! Tam stoi!
-Proszę bardzo!
-Takie ładne te baloniki, może jeszcze jednego dla wnuczka poproszę, bo chory w domu leży, to się ucieszy…
-Oczywiście, już podaję!
-A wnuczek siostrzyczkę ma, smutno jej będzie jak nie dostanie…
-Proszę, oto kolejny balonik dla Pani!
-Dziękuję ślicznie, miłego dnia!

I tak mili ludzie, wstydząc się, że proszą o tyle baloników tłumaczyli się dla kogo są one przeznaczone. Moim faworytem był miły Pan, który poprosił o trzy baloniki dla swojego psa (którego ze sobą nie miał rzecz jasna), ale cóż - baloniki rozdawałyśmy, pełna kultura zachowana, aż nadszedł ten moment, kiedy balonów ubyło i trzeba było pójść po dostawę na zaplecze. Koleżanka poszła, ja rozdaję co mi w ręce zostało. Rozdałam wszystko, a jej nie ma. Nic to - może zapomniała, może stanęła gdzieś bliżej, idę sama w kierunku zaplecza, a tam - kolejka!

Kolejka, tłum napiera na bramę, gdzie ochroniarze, wcześniej bezczynni, zaciekle bronią naszych balonów. Rozglądam się czy aby jakaś atrakcja nie pojawiła się w okolicy naszego zaplecza technicznego, lecz jak nic nie było, tak nic nie ma. Scena daleko, namioty fundacji jeszcze dalej, a tłum stoi. I domaga się balonów. Przeciskam się do środka, pokazuję koszulkę fundacji, zostaję wpuszczona, a zaradni ludzie próbują się za mną wcisnąć - trzeba ich odpychać siłą!

W środku zapasy balonów już na wykończeniu, trwa nadmuchiwanie. Co się trochę zbierze ktoś się stara wyjść i je gdzieś wynieść, ale gdzie tam - zanim przejdzie 10 kroków musi wracać, bo po balonach nie ma śladu! Namiot fundacji zostaje bez balonów, start i meta, i okolica sceny tak samo. A my nie mamy jak wyjść.

Obmyślamy plan: zbierze się jak najwięcej balonów, jedna osoba weźmie z 5-10, wybiegnie jak najdalej na bok, tłum poleci za nią, a wtedy najwyższy z nas, z kilkudziesięcioma balonami trzymanymi wysoko nad głową, sprintem pobiegnie do namiotu fundacji. Dobiegł do połowy drogi.

Po kilku godzinach tłum nie maleje a wręcz przeciwnie - wciąż się powiększa. Trwają pertraktacje:

-Dajcie balony!
-Nie damy! Dajemy gdzie indziej, tu jest tylko zaplecze techniczne!
-Ale gdzie indziej nie ma!
-Jakbyście tu nie stali, to by gdzie indziej były! - koniec z kulturą, inaczej do tych ludzi przemówić się nie da.

Na start jednego ze spacerów zostaję z balonami wypuszczona ja - specjalnie na tę okazję dłużej zbieraliśmy, kilka osób ma wyjść na raz i biec w stronę startu. Dostajemy błogosławieństwo - obyście chociaż do połowy dobiegli! - i wychodzimy.

Od pierwszej chwili podbiega do mnie kobieta i krzyczy:
-Daj balona!
-Nie! - krzyczę w biegu. Ona leci za mną.

I nie tylko ona. Choć biegnę najszybciej jak potrafię i wyciągam rękę z balonami tak wysoko, jak mi mój nie za wielki wzrost pozwala czuję, że tłum wokół mnie się wciąż zacieśnia, przyciągany jak opiłki żelaza przez magnes przemieszcza się w moim kierunku, rzuca się na mnie, unieruchamia. Czuję jak ludzie napierają na mnie ze wszystkich stron, wyrywają mi sznurki od balonów z ręki, przekrzykują się przy tym, wrzeszczą, włażą jedni na drugich. Kulę się w sobie, chowam głowę między ramiona, wyciągam rękę jak najdalej potrafię i zaczynam rozumieć co inni mieli na myśli mówiąc, że nigdy wcześniej tak się nie bali o własne życie.

Trwa to tylko kilka sekund, po czym tłum ulega dyfuzji. Słyszę gdzieś obok „Udało mi się wyrwać aż trzy!” Oceniam straty, na szczęście poza dłonią ponacinaną przez wyrywane plastikowe wstążki, do których przyczepione są baloniki jestem cała i zdrowa. Co ciekawsze, ostał mi się w ręku samotny balonik. Stoję więc niepewnie z tym balonikiem, wciąż kuląc się i z niepokojem obserwując otoczenie oceniając prawdopodobieństwo, że ktoś się na mnie rzuci by mi go wyrwać. Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Oddaję balonika jakiejś małej dziewczynce, która nie ma szans z dorosłymi facetami i starszymi paniami bijącymi się o balony, za to w przeciwieństwie do tych ostatnich mówi „Dziękuję!”

Wracając na zaplecze mijam dwa psy z uwiązanymi do obroży balonikami.

Chwilę później nasz dzień pracy kończy się wraz z zapasem helu, rozpoczyna się za to moje zainteresowanie socjologią i psychologią tłumu, bo za każdym razem gdy przypominam sobie te kilka godzin zadaję sobie pytania: dlaczego? i po co?

wolontariat

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 290 (354)
zarchiwizowany

#21902

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kilka dni przed świętami w przedszkolu mojego brata odbywały się jasełka. Jako, że odbywały się po zakończeniu mojej szkolnej wigilii, a mój brat, jak i pozostałe dzieci, był bardzo przejęty całym wydarzeniem, postanowiłam udać się tam wraz z rodzicami. Na miejscu, w malutkiej salce, na malutkich krzesełkach, groteskowo powiększeni za sprawą otaczających ich malutkich przedmiotów siedzieli rodzice. Grupa całkiem spora, bo do każdego z kilkanaściorga dzieci przybył co najmniej dwuosobowy zastęp, wyposażona w liczne aparaty i kamery, gotowy uwiecznić każdy szczegół z wystąpienia swoich dzieci. W pomieszczeniu obok malutcy aktorzy po raz ostatni powtarzali swoje kwestie, kolejność i słowa kolęd.

Tymczasem mamy oddawały się rozmowie na tematy takie jak miejsce zakupu skrzydeł anielskich, które ich pociechy przywdziały na tę okazję. A ja siedziałam, i, chcąc nie chcąc, słuchałam (nie mówcie, że mogłam nie podsłuchiwać, warunki tam panujące nie pozostawiały wyboru). Rozmowa trzech mamusiek przeszła do tematu problemów jednej z nich. Zaczęła opowiadać, że ona już nie wie, co ze swoją córeczką robić, że rozmawiała o tym ze swoją panią psycholog, i że ona podziela jej podejrzenia… Nie słyszałam nic o tym, żeby dzieci z grupy mojego brata miały jakieś problemy psychiczne, no ale cóż, zdarza się, z początku się tym zbytnio nie przejęłam. Mamusia kontynuowała - że jej córeczka jeść nie chce, że w czasie obiadu do toalety chodzi, że ostatnio razem robiły kotleciki mielone, i ona je tak ładnie ugniatała, a potem powiedziała, że nie będzie jadła! A to przecież jest bardzo charakterystyczny objaw anoreksji, jak się ktoś interesuje jedzeniem, a potem nie chce go jeść! I moja pani psycholog też myśli, że to są poważne objawy…

W tym momencie padłam. Anoreksja. U pięcioletnich dzieci. Na ile się orientuję, z dość bogatych domów pozbawionych poważniejszych problemów. Dlatego, że dziecko nie chce jeść, albo chodzi do łazienki podczas posiłku. I jeszcze jakiś lekarz to potwierdza. A pozostałe mamusie ręce załamują, współczują i nic dziwnego nie widzą w całej sytuacji.

Mam wrażenie, że jakby moi rodzice tak podchodzili do wszelkich problemów, to od dawna bym siedziała w psychiatryku bez szans na dostęp do świata zewnętrznego.

przedszkole

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (206)
zarchiwizowany

#12001

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pewnego dnia po południu szłam sobie dość szybkom krokiem ze sklepu w kierunku przystanku autobusowego, niedaleko centrum miasta. Jak to w centrum i o tej porze ludzi było sporo, stało też kilka osób rozdających ulotki. Swoim zwyczajem brałam wszystkie karteczki wyciągane w moim kierunku uśmiechając się lub/i dziękując – praca jak praca, mi obejrzenie ulotki nie zaszkodzi, a im to trochę ułatwi życie.

Tak więc gdy pewien mężczyzna, ani młody, ani stary, pozbawiony jakichkolwiek znaków szczególnych, podał mi niewielki kawałek papieru chętnie go wzięłam, skinęłam głową w ramach podziękowania i dopiero po chwili, nie zwalniając kroku, zaczęłam oglądać to, co dostałam. Zanim jednak zdążyłam się zorientować co trzymam zostałam zalana gradem pytań. Zadawał je ten sam mężczyzna, który zamiast stać na swoim posterunku i obdarowywać ulotkami kolejne osoby podążył za mną. Mówił z prędkością światła: „Czy jest w domu kierowca?”, po czym nie czekając na odpowiedź wcisnął mi do ręki kolejną karteczkę. „Pani młoda jest, to pewnie się Pani uczy…” i znów jakiś kartonik wylądował w mojej ręce. „Podróżuje Pani? Pracuje?” i tak dalej, i tak dalej. Zanim udało mi się zrozumieć co się właściwie dzieje, trzymałam nie jedną, a około dziesięciu karteczek. Na pierwszej było zdjęcie Jana Pawła II, a kolejnych jacyś nie znani mi z imienia święci. Gdy to do mnie dotarło nie dałam wcisnąć sobie do ręki kolejnego kartoniku, co na tyle zdziwiło Pana je rozdającego, że udało mi się przerwać jego niekończący się potok pytań. Powiedziałam zgodnie z prawdą „Jestem niewierząca”. Na to hasło facet przeszedł istną metamorfozę. Kolor jego twarzy zmieniał się kilkakrotnie by zdecydować się na odcień ciemnej czerwieni, uśmiech dobrego sprzedawcy ustąpił miejsca grymasowi gniewu, wzrok zabijał… Strach się bać. Mężczyzna zdecydowanym ruchem wyrwał mi z ręki wszystkie karteczki, które wcześniej pracowicie mi wręczał, westchnął, prychnął, rzucił mi kolejne śmiercionośne spojrzenie, powiedział jedno krótkie słowo „skandal!”, odwrócił się i uciekł.

No i cóż… Gandhi powiedział kiedyś „I like your Christ. I do not like your Christians. Your Christians are so unlike your Christ.” No i miał rację…

pan ze świętymi ulotkami

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 82 (130)
zarchiwizowany

#9382

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W ramach wstępu: jako dziecko miałam problemy zdrowotne objawiające się wiecznym katarem, z którego mimo licznych prób żaden lekarz nie potrafił mnie wyleczyć. Jednak poza tym, że nie mogłam normalnie oddychać, a z nosa ciekło mi tak, że przy każdym wyjściu z domu zabierałam ze sobą tyle chusteczek higienicznych ile przeciętny śmiertelnik zużywa przez rok nie miałam żadnych problemów pokrewnych – nigdy nie chorowałam na gardło, zatoki, uszy itp.

Katary były na tyle uciążliwe, że rodzice bez przerwy ciągali mnie od lekarza do lekarza sprawdzając coraz to nowsze i bardziej wymyślne sposoby kuracji. Pewnego razu padło na badanie, do którego wykonania potrzebne były skierowania od kilku lekarzy (szczegółów nie podam bo ani nie są zbyt istotne, ani ich nie pamiętam, bo miałam wtedy może z 6 lat). Po kilku tygodniach ustalania i ciągłego odwiedzania kolejnych laryngologów zdobyliśmy wszystkie potrzebne papiery – trzeba było tylko udać się do rejestracji, a z niej do lekarza dyżurnego mającego potwierdzić konieczność wykonania badania. Miało to być bezproblemową formalnością.

Już po chwili wraz z mamą weszłyśmy do gabinetu wyżej wymienionego medyka. Stanął przed nami mężczyzna, który wiek emerytalny przekroczył najpewniej w pierwszej połowie ubiegłego stulecia i mówił zbyt głośno, w sposób charakterystyczny dla osób o słabym słuchu. Trudno było mu zaufać, no ale co zrobić? Zbada, podpisze i wreszcie będziemy mieć z głowy wszystkie formalności. Lekarz zajrzał do karty i zaczął mnie badać. Zaczął od uszu, choć problemy miałam z nosem, ale że jest to standardowe badanie laryngologiczne nie zauważyłyśmy w tym nic dziwnego. Dziwne było dopiero, gdy po zbadaniu uszu tą część wizyty zakończył zdecydowanym stwierdzeniem, że „Uszy ma zdrowe, badanie nie jest potrzebne!”. Mama zdziwiona, ale tłumaczy, że z uszami żadnych problemów nie mam, że problemem jest katar. Lekarz nie wyglądał jakby zrozumiał i dalej swoje: „Jak nie było problemów z uszami i uszy zdrowe, to badanie nie jest potrzebne. Skierowania nie podpiszę!”. Podobna wymiana zdań nastąpiła jeszcze kilka razy, dalsze próby dyskusji zdały się na nic. Równie dobrze można by błagać ścianę o podpisanie skierowania. A że na zdobywaniu opinii innych (bardziej doświadczonych) lekarzy spędziliśmy dużo czasu i byliśmy w 100% pewni, że jest sens przeprowadzać badanie, to nikomu nie uśmiechało się zaczynanie wszystkiego od początku. Wizyta skończyła się tym, że mama zdenerwowana sytuacją wybiegła z gabinetu ciągnąc mnie za sobą i ze łzami w oczach przekonała miłe panie z rejestracji żeby wyznaczyły innego lekarza do podpisania skierowania uskarżając się na całkowity brak zrozumienia ze strony pana, u którego wcześniej byłyśmy. Drugi lekarz zajrzał mi do nosa a nie do uszu i podpisał bez najmniejszych problemów.

Wniosek? Jak ktoś ma ok. 80 lat, niedosłyszy i nie słucha innych, to fakt, że jest święcie przekonany o swojej nieomylności wcale nie oznacza, że wciąż powinien pracować. A inna sprawa, że ktoś mu pracować pozwala…

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 105 (149)

#7902

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia zasłyszana podczas spotkania z dalszą rodziną i znajomymi. Ktoś z obecnych był informatykiem i pracował w tymże zawodzie w czasie, kiedy komputery dopiero zaczynały być popularne w domach. Jedna z klientek kupiła w jego firmie właśnie wyżej wspomniany komputer, a jako że wcześniej nie miała bliższego kontaktu z tego typu sprzętem uważnie i ze zrozumieniem wysłuchała instrukcji obsługi. Zajęła tym trochę czasu, ale wciąż była miła, kulturalna i bardzo zadowolona z dokonanego zakupu.
Dzień później, nieco zdenerwowana, zadzwoniła i oświadczyła, że komputer nie działa zgodnie z przedstawionym jej opisem, więc prosi kogoś z firmy o odwiedzenie jej i sprawdzenie czy da się to naprawić. Nie było zbyt dużego ruchu, więc chwilę później dwóch pracowników zjawiło się u klientki i poprosiło o zaprezentowanie wykrytej wady. Kobieta z całkowitą powagą wzięła kartkę formatu a4, na której był wydrukowany jakiś dokument, otworzyła edytor tekstu, przyłożyła kartkę do ekranu tak, żeby dokładnie pokrywała się z kartką tam wyświetloną, po czym nacisnęła enter, powoli zdjęła z ekranu dokument i… oczom wszystkich zebranych ukazał się plik tak samo pusty jak przed całą operacją. Kobieta z satysfakcją wymalowaną na twarzy odwróciła się do powstrzymujących śmiech informatyków i powiedziała:
- No i widzą panowie? Miało to umożliwiać zmienianie dokumentów, tak? Ten tu przycisk - wskazuje na enter - miał oznaczać potwierdzenie, tak? To niby czemu tu - wskazuje plik, który uparcie jest tak samo pusty jak wcześniej - nic się nie pokazało?
Na szczęście klientka po dokładnym wyjaśnieniu, że nieco przeceniła możliwości zakupionego sprzętu zrozumiała swój błąd. I zapewne nie ma pojęcia, że stała się legendą firmy.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 714 (832)
zarchiwizowany

#7933

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mnie i moich znajomych, zapewne tak samo jak większość ludzi, strasznie denerwują kontrolerzy biletów w środkach transportu publicznego. Nie jest tak dlatego, że nie płacimy za przejazd, bo jako osoby zbyt młode by mieć prawo jazdy jesteśmy skazani na poruszanie się po mieście w ten sposób, po prostu nie lubimy jak ktoś podejrzewa nas o oszustwo. Wszyscy się chyba ze mną zgodzą, że kanar jest z założenia postacią piekielną, która zarabia na oskarżaniu innych, a pomiędzy nim a osobami kontrolowanymi nigdy nie panują przyjacielskie stosunki.

Przejdę więc do właściwiej historii, w której niestety nie uczestniczyłam, ale postaram się opisać ją najlepiej jak potrafię. Otóż moi znajomi (dwóch chłopaków i jedna dziewczyna) jechali sobie ponadprzeciętnie zatłoczonym, nawet jak na warunki popołudniowe, autobusem. Stali, czy też może lepiej powiedzieć, leżeli na sobie miażdżeni ze wszystkich stron przez innych pasażerów zaraz za przednimi drzwiami. Na jednym z przystanków przez to właśnie przednie wejście weszło dwóch mężczyzn, którzy zaraz po zamknięciu drzwi wyciągnęli schowane pod ubraniem identyfikatory i ku przerażeniu wszystkich obecnych krzyknęli znienawidzone „bileciki do kontroli!”. Zapanowało ogólne poruszenie kiedy wszyscy pasażerowie jednocześnie zaczęli przeszukiwać swoje plecaki, torby i kieszenie w poszukiwaniu biletów. Ale moi znajomi w nim nie uczestniczyli, w zamian za to spojrzeli na siebie znacząco po czym rzucili się do szaleńczej ucieczki w kierunku tyłu autobusu przepychając możliwie jak najszybciej przez gęsty tłum i powtarzając jak mantrę „przepraszamy, przepraszamy, musimy przejść, przepraszamy, proszę nas przepuścić, bardzo prosimy…”. Jako, że swoją ucieczkę rozpoczęli stojąc nie dalej niż metr od kanarów i wcale ale to wcale nie starali się być dyskretni, ci od razu wyczuli potencjalne ofiary i rozpoczęli pogoń. Na szczęście pozostali pasażerowie stanęli po stronie uciekinierów i tak jak wcześniej rozstępowali się przed przechodzącymi, tak teraz najlepiej jak mogli utrudniali kontrolerom przejście, to stając na środku, to rzucając im torby pod nogi, to znów natarczywie pokazując im swoje bilety i tłumacząc, że zapłacili za przejazd. Mimo tego, po bardzo długiej pogoni wymęczeni, spoceni, ale przy tym bardzo z siebie zadowoleni kanarzy otarli do końca autobusu, stanęli nad moimi znajomymi i z wyższością zażądali okazania „dokumentów upoważniających do przejazdu środkiem transportu publicznego”. Moi koledzy zaś spojrzeli po sobie ze zdziwieniem, najspokojniej w świecie wyjęli z kieszeni całkowicie ważne bilety i z uśmiechem podali je kanarom.

A kanarzy ponoć miny mieli niesamowite.

kontrola biletów

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (351)

1