Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

chiacchierona

Zamieszcza historie od: 3 marca 2012 - 1:08
Ostatnio: 28 września 2016 - 23:45
  • Historii na głównej: 10 z 19
  • Punktów za historie: 9414
  • Komentarzy: 1209
  • Punktów za komentarze: 15672
 
zarchiwizowany

#53508

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój narzeczony boi sie psów. Panicznie. Od kiedy jesteśmy razem, pracujemy nad tym i na szczęście, duży pies na smyczy nie jest już powodem do przechodzenia na drugą stronę ulicy.
W miasteczku z którego pochodzi i gdzie pracuje, o jego fobii wiedzą wszyscy. Raz że znają go od dziecka, a dwa, że jako aptekarz, wiecznie jest "na świeczniku".
W związku z powyższym, mimo włoskiego zwyczaju ładowania się z psami dosłownie wszędzie (hitem był jamnik obsikujący regał w Ikei), przychodząc do apteki, właściciele czworonogów zostawiają je na zewnątrz, ewentualnie biorą na ręce jak małe.
Kilka dni temu, trafiła się jednak baba piekielna. Arcy ważna, swieżo upieczona treserka psów, po jakimś kursie, chyba korespondencyjnym... Babsko przybyło do apteki z psem, sądząc po opisie, albo owczarkiem szetlandzkim albo niewyrośniętym border collie. Zwierzak bez smyczy i oczywiście, bez kagańca, wpadł do środka nie jak burza, a jak, co najmniej, huragan.
Obwąchał i obślinił inną klientkę, poprzewracał co się dało poprzewracać i wpakował się za kontuar. N, z duszą na ramieniu poprosił piekielną, żeby psa zabrała. W odpowiedzi, usłyszał, ze to jest "już prawie ułożony" pies i ma nie przesadzać. Cóż, najwyraźniej "ułożony" to pojęcie względne...
Kiedy zwierzak skończył obwąchiwać wszystkie szafki, wziął się za obwąchiwanie biednego N, który w tamtym momencie, miał już pewnie migotanie przedsionków i już bardziej stanowczo kazał babie psa zabrać i wynosić się z apteki. Wielce oburzona "profesjonalna treserka" zaczęła wreszcie psa nawoływać. Ten jednak był bardziej zainteresowany zawartością kieszeni mojego N, a piekielną miał w nosie albo w jakimś innym równie ciemnym miejscu. Wściekła baba zaczęła na psa wrzeszczeć, nie szczedząc przy tym przekleństw wszelakich. Kiedy wrzaski nie poskutkowały, wpakowała się za kontuar, złapała psa za obrożę że aż pisnął i wywlokła z apteki, krzycząc, że to wszystko wina N i jego strachu.
Nie wiem, co akurat w tej konkretnej sytuacji miał piernik do wiatraka. Nie wiem też, po cholerę, w takim razie się z psem do apteki ładowała.
Dokładny opis całego tego cyrku, za sprawą wyślinionej i oburzonej klientki, trafił bardzo szybko na miejscki rynek. A musicie wiedzieć, że we Włoszech, w takich dziurach, życie całego miasteczka toczy się własnie wokój Rynku... Wczoraj, pani treserka wpadła do apteki, tym razem, na szczęście, sama, grożąć N prokuratorem, carabinieri i papieżem za szarganie jej opinii zawodowej...
Na morał czy puentę całej historii, najzwyczajniej w świecie, brak mi słów.

treserka psów

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (244)
zarchiwizowany

#51600

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia risingsun o owczarku co za duży był do bloku, przypomniała mi sytuację sprzed 15 lat, która na swój sposób, ciągnie się do dnia dzisiejszego.
W podstawówce, miałam koleżankę, niech będzie, że Kaśkę. Kaśka miała młodszego brata, rodziców oraz dziadków. Dziadkowie z kolei, domek z ogródkiem, w którym mieszkała również rodzina koleżanki.
Rodzinka Kaśki baaardzo kochała zwierzątka. Kiedy, jakoś w okolicach czwartej klasy podstawówki, rodzice wraz z dziećmi przeprowadzili się do bloku naprzeciwo mojego, mieli już niezłą kolekcję zwierzaków. W skład zwierzyńca wchodziły: 2 żółwie, 2 chomiki, liczne rybki w ogromnymm akwarium, świnka morska oraz pies rasy boxer. Dokładnie wszystko pamiętam bo strasznie Kaśce tych zwierzaków zazdrościłam, a moja ciotka mieszkająca w jej bloku, wielka psiara i amatorka zwierząt do tej pory ich wspomina, nie do końca pozytywnie... Dlaczego? Już wyjaśniam!
Po kilku miesiącach od wprowadzenia się rodzinki do nowego lokum, nagle "zniknął" pies. Kaśka wraz z bratem twierdzili, że rodzice oddali na wieś, bo się męczył w bloku. Wersja niezbyt wiarygodna bo osiedle oddzielone mało uczęszczaną drogą od ogromnych łąk, jest rajem dla psiarzy. Prawda była taka, że pies był młody, silny i nienauczony chodzić na smyczy bo u dziadków biegał po podwórku. W efekcie "ciągnął" niemiłosiernie i dzieciaki nie chciały z nim wychodzić. Rodzice, wracając do domu późnym popołudniem, znajdowali dywan w salonie usłany "niespodziankami" bo pies sobie przecież na supeł nie zawiąże...
Po kilu miesiącach, miejsce boxera zajął piesek rasy kundel o nieco mniejszych gabarytach.
W między czasie, w "nieszczęśliwym wypadku" zmarła świnka. Dopiero po jakims czasie, koleżanka przyznała się na czym ów wypadek polegał. Otóż, Kaśka,której nie chciało się sprzątać i myć klatki, postanowiła "przeprowadzić" zwierzątko na balkon. Wystarczył jeden upalny letni dzień i świnka pozostawiona w pełnym słońcu, bez możliwości skrycia się w cieniu, odeszła na "drugą stronę tęczy".
Świnkę dość szybko zastąpiono dwoma myszoskoczkami(Nie wiem, wagowo miało się zgadzać czy jak?), z czego jeden zaraz w pierwszych dniach w nomym domu, zwiał i już się nie znalazł.
Po około roku, kundelek podzielił los poprzednika. Jak wcześniej wspomniałam, piesek był dużo mniejszy i dzieciaki spokojnie mogły z nim wychodzić, ale jak tylko nacieszyły się szczeniakiem, straciły wszelkie zainteresowanie.
Można by pomyśleć, że rodzice poszli po rozum do głowy i zrozumieli, że pies to nie jest zwierzak dla każdego. W rzeczywistości, rozumu im chyba jednak poskąpiono bo po niedługim czasie, w ich domu zagościł York Shire... Nie wiem, czy myśleli, że ta rasa nie potrzebuje wychodzić na dwór, czy po prostu uznali, że przynajmniej kupy do sprzątania w mieszkaniu będą mniejsze.
Jakoś w gimnazjum, rodzina Kaśki wyniosła się z osiedla. Tak więc, na przestrzeni, trzech, może czterech lat, 2 razy zmienili psa, wykończyli świnkę oraz zgubili myszoskoczka. Dodatkowo, padły chomiki (mam nadzięję, że przynajmniej one śmiercią naturalną), kilka rybek, jeszcze za życia, wybrało się na "zwiedzanie" kanałów, a żółwie przeżyły chyba cudem, bo co rusz były wywlekane przez brata Kaśki z akwarium, celem zostawienia ich w często absurdalnych miejscach typu wąska półka w łazience albo szafka na buty.
Minęło dobre 15 lat kiedy powtórnie spotkałam Kaśkę. Dość wcześnie, bo w wieku dwudziestu lat zaszła w ciążę i wyszła za mąż. Przeprowadzili się wraz z mężem do tego samego mieszania, w który mieszkała kiedyś z rodzicami. Dziewczyna jedną ręką prowadziła pięcioletniego chłopaczka, a w drugiej trzymała smycz przypiętą do ogromnego, chociaż młodego jeszcze wilczura.
Kiedy spotkałyśmy się po raz kolejny, po ponad pół roku, w jednej ręce dzierżyła siatkę z zakupami, a w drugiej smycz, tym razem, z psem podobnym do fox terriera. Wyjaśniła, że poprzedni zwierzak, stał się agresywny, bali się o dziecko więc go oddali do... rodziny na wieś. Spytałam co takiego nawywijał wilczur, że się przestraszyli i odpowiedź tylko potwierdziła moje przeczucia. Otóż, dzieciak jakoś dostał sie do klatki z królikiem( bo Kaśka, oprócz pięciolatka i wilczura, trzymała w domu również królika miniaturkę, papużki i rybki) i wypuścił zwierzaka. U psa, albo włączył się instynkt łowcy, albo chciał się pobawić i królika zadusił.
Jak widać, czym skorupka za młodu nasiąknie... Tylko zwierzaków szkoda...

Zwierzyniec

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 245 (291)
zarchiwizowany

#47812

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam. Będzie to historia sąsiedzka. W kamienicy, w której mieszkamy, mamy za sąsiadów i emerytów i studentów i rodziny z dziećmi. Mogłaby być to niezła mieszanka wybuchowa, ale w rzeczywistości rzadko wybuchają kłótnie, a większość mieszkańców nawet się lubi.
Oczywiście, żeby została zachowana równowaga, konieczny jest jednak jakiś element piekielny. W naszym przypadku jest to młode małżeństwo z dzieckiem. Problem tej parki jest taki, że ich zdaniem, świat kręci wokół nich. Naturalnie, co jakiś czas, życie im ową tezę weryfikuje, co powoduje desperackie próby zmienienia tego "skandalicznego" stanu rzeczy.
Dzisiaj opiszę, jak Piekielny radził sobie z bezsennością, ale jeżeli będziecie chcieli, to dorzucę inne historie.
Pewnej nocy, z soboty na niedzielę, zostaliśmy wyrwani ze snu przez domofon, około godziny trzeciej. Ktoś wydzwaniał jakby się co najmniej paliło, ale na pytanie "kto tam" odpowiadała tylko cisza. Uznaliśmy, że komuś zebrało się na głupie żarty i poszliśmy spać. Pościg za żartownisiem, z naszego czwartego piętra i tak nie miał sensu. Nie dane nam jednak było pospać za długo, bo po ok pół godzinie, znowu ktoś zaczął się dobijać, tak samo nachalnie jak poprzednio. Zanim zdążyliśmy zareagować, raban ustał a na klatce dało się słyszeć jakieś zamieszanie, dzięki któremu, jak się później okazało, nikt nas już nie budził.
Dopiero w niedzielę rano poznaliśmy powód tych nocnych alarmów.
Otóż, Piekielny nie mógł zasnąć, podobno przeszkadzał mu rozkręcony u kogoś z sąsiadów telewizor. Normalny człowiek, w takiej sytuacji, poszukałby winnego/naciągnął kołdrę na głowę/łyknął coś na sen/ wsadził stopery do uszu... Ale Piekielny nie jest normalny tylko piekielny więc zjechał na dół i dobijał się do wszystkich po kolei. Na pytania "Kto tam?" i "O co chodzi?" oczywiście nie odpowiadał. Jak już się wyżył, wrócił do mieszkania, ale dalej nie mógł spać, więc po jakimś czasie postanowił powtórzyć akcję. Na szczęście, dla nas lokatorów, sąsiad z drugiego piętra zszedł na dół i groźbą zredukowania uzębienia oraz postawienia na nogi również jego rodziny, odwiódł Piekielnego od kontynuowania zabawy.
Na zakończenie, chcę dodać, że po pierwsze, mieszkamy w miejscu, które zwłaszcza w weekendy żyje w nocy prawie tak samo intensywnie jak w dzień i przy takim zgiełku, telewizor nie robi większej różnicy. Po drugie, u nas oprócz gwaru ulicznego nie było słychać nic, a mieszkamy pod Piekielnymi. Nie trzeba więc było szczególnej inteligencji, żeby wpaść na to, że rzekomy telewizor nie "ryczy" u nikogo z niższych pieter. Jak dla mnie, Piekielny nie mogąc spać, postanowił uniemożliwić to też wszystkim innym, żeby było "po równo"...

sąsiedzi...

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (229)
zarchiwizowany

#46324

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam! Trafiła się ostatnio historia o nieodpowiedzialnym zachowaniu rodziców podczas wizyt ich pociech w stadninie. Zainspirowało mnie to opisania historii w podobnym klimacie. Zanim zacznę, chcę nadmienić, że rzecz działa się za granicą, nie wiem jakie tu mają normy bezpieczeństwa w tej kwestii, ale sytuacjami, które zaraz opiszę nikt nie był przejęty czy nawet zdziwiony.

Obudziliśmy się z moim facetem, pewnego niedzielnego poranka i że pogoda była super, zachciało się nam wycieczki. Tak się złożyło, że nie mając żadnego programu, trafiliśmy na reklamę gospodarstwa agroturystycznego zwanego również farmą edukacyjną. Dodatkowo, przybytek posiadał restaurację, gdzie serwowano potrawy z tego co tam sobie naprodukowali. Biorąc pod uwagę fakt, że znajdowały się tam zagrody z wszelkimi zwierzakami, do których można było podejść, zobaczyć jak się je pielęgnuje czy karmi, można by pomyśleć, że to wprost wymarzone miejsce dla dzieciaków. W każdym razie ja, gdybym miała dzieci, chętnie w takie miejsce bym je zabrała, przynajmniej kierując się informacjami zawartymi w reklamie. A oto jak ów przybytek funkcjonował w rzeczywistości:

Gospodarstwo było oddalone od wszelkich innych zabudowań, wkoło same pola. Stąd, nie mieliśmy wątpliwości, że stado krów, które stanęły nam na drodze należało do niego. Przejechać się nie dało, nie pomagały krzyki, machanie czy trąbienie. Po dłuższym czasie, szanowne krówki same z siebie, majestatycznie udały się w sobie tylko znanym kierunku. Jak tylko udało się nam zaparkować, polecieliśmy do restauracji, gdzie mieściła się również administracja poinformować, że krowy im nawiały i łażą po drodze. Pani,jak się potem okazało właścicielka, zaśmiała się tylko i oznajmiła, że to nic nie szkodzi bo wrócą prędzej czy później, z resztą takie są wiejskie realia i uroki. No fajnie... Jak ktoś ma na co dzień te "wiejskie realia" to wiadomo, że nie jedzie w takie miejsce więc goście to praktycznie same "mieszczuchy". Zwierzęta mogły zarysować samochód komuś, kto miałby mniej cierpliwości i próbował przejechać na siłę, albo co gorsza, zwyczajnie, mogła się którejś stać krzywda, zwłaszcza, ze za jedną krową dreptał cielaczek. Później, nie wiem czy ta sama czy inna krowa z cielątkiem, ustawiła się na środku ścieżki, którą spacerowali ludzie. Na każdą próbę zbliżenia się, muczała i potrząsała głową. Chcąc przejść trzeba by skakać po drzewach więc nie pozostawało nic innego jak zawrócić.

Kolejny problem: konie.
Konie, tak jak krowy, chodziły po terenie ośrodka i naokoło. Przy stadku, spotkaliśmy dwóch chłopaczków, tak na oko 8 i 6 lat, którzy opierając się na własnych doświadczeniach, opisali nam, które koniki są grzeczne, a do których lepiej nie podchodzić bo próbują gryźć i kopać... Teren ośrodka był ogromny i w zasięgu wzroku, nie widać było nikogo dorosłego. Już pomijając fakt, że teoretycznie mogliśmy te dzieci wziąć pod pachę i wywieźć nie wiadomo gdzie zanim ktokolwiek by się połapał, to kto zostawia dzieci samopas wśród zwierzaków? Dopiero ok pół godziny później, zjawili się ich tata i dziadek, którzy siedzieli sobie w tym czasie w restauracji.

Koń, jak może nie wszyscy wiedzą, ale właściciele i pracownicy gospodarstwa wiedzieć powinni, nie ma odruchów wymiotnych. Co za tym idzie jak się zatruje, koniec może być smutny. Jak więc wytłumaczyć fakt, że koniki pałętały się po parkingu co rusz pakując łby do samochodów i otwartych bagażników w poszukiwaniu smakołyków? Albo dzieciaki karmiące je czym popadnie, w taki sposób, że ciarki przechodziły po plecach w trosce o ich palce?
Dodatkowo, jeden z koni, był tak "przyjazny" że co rusz obierał sobie jakąś "ofiarę" chodząc za nią i zaczepiając. Niektóre dzieciaki uciekały z piskiem, a wiadomo, koń zwierze strachliwe, jak nie ten to inny mógł się spłoszyć i nieszczęście gotowe.

Chyba najpiekielniejszą scenkę zaobserwowaliśmy wychodząc. Po boisku, na którym dzieciaki grały w piłkę przechadzał się koń. Najwyraźniej ani latająca mu nad łbem piłka, ani biegające dzieci mu nie przeszkadzały. Przeszkadzał natomiast ewidentnie pan, który musiał przesadzić z winkiem do obiadu bo z lekka się zataczał. Pan co rusz szturchał zwierzaka, łapał za uszy itp. Początkowo koń po prostu się odsuwał, ale facet uparty był, więc zwierzę zaczęło odwracać się do niego zadem i próbowało kopać. Nie wiem czy facet miał tyle szczęścia, że w pijackich pląsach unikał kopyta, czy koń tak tylko straszył, bo żaden z kopniaków nie był celny.

Nie wiem kto tu był bardziej piekielny, czy właściciele, którzy, moim zdaniem z odpowiedzialnością byli na bakier, czy rodzice dzieci, którzy widząc jak się sprawy mają, zamiast trzymać swoje pociechy za łapę woleli zażywać cienia i wina w restauracji...

"farma edukacyja"

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (42)
zarchiwizowany

#42600

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Emocje opadły i myślę, że mogę już pisać względnie z sensem więc podzielę się historią o najdziwniejszym egzaminie wstępnym na jakim zdarzyło mi się być, lub o jakim dane mi było usłyszeć.

Mieszkam za granicą, postanowiłam jakiś czas temu podnieść poziom mojego wykształcenia i zapisać się na tutejszy uniwersytet.

Wiedząc, że pozałatwianie wszystkich dokumentów będzie wymagało sporo czasu i niemałych nakładów pieniężnych, sprawę bardzo dobrze sobie przemyślałam. Po wielokrotnym przestudiowaniu regulaminu przyjęć i rozlicznych konsultacjach z profesorami i doradcami uniwerku, okazało się, że szanse są spore, o ile wykażę się na wstępnym. Tak więc decyzja zapadła, egzamin odbył się w poniedziałek.

Egzamin miał zacząć się o godzinie 9, szanowna komisja dowlokła się do sali wypełnionej przez studentów ok godziny 9h30 i od razu zaczęła ożywioną dyskusję przerywaną lekturą regulaminu. Wyglądało to tak, jakby dopiero orientowali się w kryteriach według których będą przyjmowani kandydaci. Ok godziny 10h30, pani przewodnicząca zaczęła przemowę, którą częściowo, w wolnym tłumaczeniu, przytoczę.
-Witam Państwa, jak pewnie już zdążyliście się zorientować, osób dopuszczonych do egzaminu jest mniej niż miejsc, więc wszyscy jesteście przyjęci! Że co?? Aaaa, tu mi kolega podpowiada, że się pomyliłam, jest Was dokładnie tyle, co miejsc! Tak więc się właśnie zastanawialiśmy co by tak tu zrobić z Wami... Przemaglować czy puścić? Eh? A no tak, kolega z komisji ma racje, skoro napisali w regulaminie, że ma być egzamin, to musi być i kropka! Jakie znowu rezerwacje?? (do kogoś w komisji) A no tak!!! Niestety, zapomniałam, że część miejsc jest zarezerwowana (dla kandydatów spoza UE i Chińczyków z jakiegoś tam programu) więc niestety nie wszyscy zostaniecie przyjęci w pierwszym terminie! Ale nie martwcie się, ja już widzę, że nie ma nikogo z Chin, czyli miejsca się znajdą, my nikomu nie chcemy odbierać szansy! Eh?? Niestety, muszę poinformować, że oprócz osób na liście, są jeszcze studenci, którzy niedawno się obronili i nie mamy ich oficjalnych wyników więc jednak miejsc braknie.

Tutaj nastąpiło sprawdzanie obecności i liczenie miejsc i kandydatów, generalnie chętnych obecnych było ok 110 a miejsc 100 z czego 8 zarezerwowanych, więc rachunek był prosty. Mimo to komisja ciągle się myliła i wybuchały kłótnie między jej członkami, oczywiście wszystko na oczach studentów zgromadzonych w sali. Zaczęłam się w końcu cieszyć, że kierunek nie ma nic z matematyką wspólnego...

O godzinie 11 wreszcie rozpoczął się egzamin. Mimo, że egzaminy na tej uczelni(wszystkie, nie tylko wstępne) są otwarte i odbywają się w obecności innych studentów (więc ludzie są przyzwyczajeni i potrafią się zachować), zostaliśmy wyproszeni z sali. Naszemu wychodzeniu towarzyszyło pokrzykiwanie pani przewodniczącej oburzonej tym, ile można z pomieszczenia wychodzić. Zważywszy, że było nas ponad 100 a jedyne otwarte drzwi były dość wąskie, trochę czasu nam to zajęło.

Ponad 4 godziny spędziliśmy stłoczeni w niewielkim korytarzyku oraz pod budynkiem, w upale(było ponad 25 stopni) czekając na egzamin z języka, podczas którego nikt z nas, ani słowa w języku innym niż jego język ojczysty, nie powiedział(oczywiście oprócz mnie, bo byłam jedyną cudzoziemką).

Podczas mojego egzaminu, od razu usłyszałam, że praktycznie nie mam szans bo ocena na dyplomie jest za niska (po przeliczeniu na ich skalę, wyglądała jeszcze gorzej niż w rzeczywistości) i brakuje średniej z przedmiotów wiodących. Oczywiście średnia ocen z całych studiów podana w dokumentacji ich nie interesuje. Na moja sugestię, że dokumenty leżą u nich od 2 miesięcy, więc średnią mogli i nadal mogą wyliczyć zapada cisza, po czym komisja mi podziękowała i zaprosiła kolejną osobę. Nie dziwię się wcale, że nie chcieli ryzykować wykonywania takich "skomplikowanych" działań matematycznych, skoro, jak wcześniej pokazali, już z odejmowaniem i dodawaniem mają problemy.

Na koniec, taki kwiatek: mimo, że egzamin wstępny odbył się późno, bo na początku listopada,a sesja zaczyna się w lutym, uczelnia nie widziała problemu... Po prostu, zajęcia na kierunku wystartowały miesiąc wcześniej! A co tam!

Dzisiaj pojawiły się listy, wbrew przewidywaniom komisji, zostałam przyjęta. Tylko tak siedzę i dumam, czy mimo tego całego zachodu z załatwianiem papierów, ja nadal chcę zasilić szeregi studentów tej uczelni czy może jednak już nie chcę...

zagranica

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (179)
zarchiwizowany

#42209

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Lordvictor, o dzieciach z Domu Dziecka w szkole, a konkretnie pomysł stworzenia "klasy wyrzutków" przypomniała mi moją pierwszą klasę szkoły podstawowej.
Trafiłam do eksperymentalnej I klasy, która była klasą "dzieci mniej zdolnych". Przy rekrutacji, dyrekcja, na podstawie rysunków z przedszkola, podzieliła dzieci na "mądre" i "głupie". W sumie, nie wiem jak im się to udało, ale moja klasa miała zaniżony program, za którym nadążało jakieś 5 osób z ok 30... Ja na lekcjach się nudziłam, bo szły za wolno, co tylko utwierdzało szkołę w przekonaniu, że byłam "dzieckiem stwarzającym problemy" więc byłam w odpowiedniej klasie...
Ponadto, dzieci z "mądrych" klas żyły w strachu, że jak będą się źle uczyć trafią do "ułomów" (wiem od znajomych, którzy wtedy byli w tamtych klasach, że nauczyciele potrafili ich tak straszyć), a im też nie było łatwo, bo również mieli zmodyfikowane programy i podczas gdy normalnie dzieciaki kończyły lekcje ok 13, oni siedzieli do ok 15, mieli np 5h języka obcego w tygodniu (dla 7-letnich dzieci to jednak sporo).
Dopiero po I semestrze, kiedy moi rodzice poszli wypisać mnie ze szkoły, dyrektor przejrzał moje wyniki i uznał, że jestem w złej klasie, na szczęście i tak zmieniłam szkołę i poszłam do normalnej klasy, gdzie były i dzieci zdolniejsze i wolniej się uczące. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że autorski program dyrektora nie wypalił i "gorsze" klasy zostały rozwiązane, a dzieci z nich rozdzielone po innych klasach. Całe szczęście, bo gdyby taka zabawa trwała całą podstawówkę i została pociągnięta też w gimnazjum, nie wiem jak by się skończyło, a tak, całkiem sporo osób, z którymi byłam wtedy w klasie, podciągnęło poziom i poszło do całkiem niezłych szkół średnich.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (195)
zarchiwizowany

#42122

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj chciałabym "ponarzekać" na problem z wydawaniem reszty, czyli poruszane już kilkakrotnie "nie mam wydać".
Mieszkam we Włoszech i nie wiem czy brak tu ustawy, która uniemożliwiałby odmówienia sprzedaży w takiej sytuacji czy jest tylko nikt jej nie traktuje poważnie.
Kłopoty zaczynają się już nawet przy 50 euro, które, w związku z tutejszymi cenami, należy traktować jak nasze 50 zł (wyjaśniam żeby nikt nie wyskoczył potem w komentarzach, że przyłażę do sklepu z dwoma stówami i się dziwię), 100 euro to już często dramat, banknotu 500 euro nigdy w życiu w rękach nie miałam i całe szczęście, bo mogłabym skończyć jako ciekawy przypadek śmierci głodowej...
O dziwo, problem nie dotyczy straganów na rynku, tam czy z 50 czy ze 100 euro reszta, bez marudzenia, zawsze się znajdzie co, moim zdaniem świadczy o tym, że ktoś przychodzi do pracy przygotowany ergo ma szacunek do klienta.
Podobnie w małych sklepikach, jak nie ma jak wydać, wysyła się kogoś żeby rozmienił i po problemie.
Tu muszę nadmienić, że nie mam w zwyczaju wpadać do sklepu zaraz po jego otwarciu po bułkę za 30 centów i robić aferę, że nie ma reszty, zakupy (za wyjątkiem tych "rynkowych") zawsze robię po południu, kiedy to przez sklep przewinęło się sporo ludzi.
Problemy z resztą są głównie w miejscach przez które przewala się w ciągu dnia mnóstwo klientów więc wychodzą chyba z założenia że jeden w tą czy w tamtą różnicy nie robi.
I tak, np ostatnio facet odmówił mi sprzedaży bo chciałam płacić 100, mimo, że w kasie miał (widziałam) całkiem sporo banknotów po 20 i 10, jakieś po 50 też były, twierdząc, że nie wyda, bo płacę 3 euro a nie 30, więc to śmieszne dawać 100. Swoją drogą, wszystko, czy to kawałek pizzy czy jakaś bułka, kosztuje tam 1 euro więc nie wiem kto mu tam robi takie zakupy, żeby płacić 30... Zastanawiam się teraz czy obrazić się na całą sieć czy tylko na ten jeden lokal, bo żarcie mają dobre i tanie (jak na tutejsze warunki).
Z kolei, w pewnym markecie, jeden z kasjerów notorycznie opieprza każdego, kto próbuje płacić banknotami od 50 euro w górę. I nieważne, czy jest to 40-letni facet, czy ja, 25-letnia, jakby nie patrzeć, kobieta, czy babulinka z laską, opieprz i mamrotanie o robieniu mu na złość musza być mimo, że potem otwiera kasę pełną pieniędzy. Mnie nawet kilka razy oznajmił, że "nie ma drobniej, nie ma zakupów", ale moje osłupienie chyba potraktował jak upór bo w końcu z fochem kasę otworzył i reszta się znalazła. Skarżyć się nie ma komu, bo stanowisko obsługi klienta i kierownik sklepu siedzą przy kasach i o wyczynach pana kasjera doskonale wiedzą, nigdy nikt nie zareagował. Od jakiegoś czasu, chodzę tam tylko po ciężkie rzeczy (np zgrzewki z wodą) albo jak mi coś na szybko potrzebne, kiedyś kupowałam tam prawie wszystko bo market jest na wprost wejścia do mojej kamienicy. I nie tylko ja straciłam do nich cierpliwość (kasjer-debil, nie jest jedynym problemem tego sklepu), ale co im tam za różnica...
Takie dziwne historie z wydawaniem reszty zdarzają się dość często, nie wiem, może to ja chcąc iść do sklepu/baru czy gdzie tam jeszcze i zostawić tam moje pieniądze powinnam polatać trochę po okolicy i porozmieniać banknoty na drobne?

sklepy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 28 (182)
zarchiwizowany

#40761

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam!
Dziś chciałabym podzielić się z Wami historią o piekielnych sąsiadach moich rodziców. Może nie są to przypadki aż tak ciężkie jak niektóre z opisywanych przez innych użytkowników, ale i tak nerwów potrafią napsuć co nie miara.
Rodzinka mieszkająca nad rodzicami jest lekko patologiczna. Piszę, że lekko, bo nie ma tam zazwyczaj strasznych awantur czy innych odgłosów świadczących o tym, że odbywa się tam libacja czy dzieje komuś krzywda.
Ot, sąsiad przynajmniej 2 razy w tygodniu wraca do domu nawalony jak patefon i wtedy po klatce niosą się jego śpiewy, zazwyczaj w takich przypadkach zasypia sobie gdzieś na schodach i dość łatwo, po ciemku, się o niego przewrócić. Na szczęście, w stanie upojenia jest dość przyjaźnie nastawiony... Raz natknęłam się na niego pod klatką, przy minusowej temperaturze, z opuszczonymi gaciami... Pochwalił mi się wtedy, że " ta s*ka żona go nie chce wpuścić, więc z miłości nici, ale tak sobie wietrzy."
Szanowna małżonka tego pana to już inna historia. Pani ta nie zalewa się w trupa co parę dni jak jej mąż, tyko chodzi praktycznie non stop na lekkim rauszu i nie jest wtedy specjalnie sympatyczna.
Konflikt z moimi rodzicami zaczął się od tego, że 2 razy, w dość krótkim czasie nas (wtedy mieszkałam jeszcze w domu) zalali. Za pierwszym razem problem został rozwiązany przez ubezpieczycieli czyli szkoda została pokryta z ich ubezpieczenia, ale już zaczęli na nas krzywo patrzeć. Za drugim razem, kiedy woda lała się nam po suficie, nawet nie chcieli otworzyć mojemu Tacie drzwi, potem twierdzili, że to nie od nich ( hehe to może ci z piętra niżej nas zalali?), po wizycie człowieka z ubezpieczalni ponownie uznano ich winę i sprawa zakończyła się jak poprzednio.
Wtedy mieliśmy u piekielnej rodzinki już "pozamiatane", zaczęło się strząsanie popiołu z papierosów i trzepanie dywaników i obrusów prosto na nasz balkon i suszące się na nim pranie, ewentualnie wietrzącą się pościel.
Moja mama, człowiek spokojny i czasami aż za grzeczny, jest bardzo wyczulona na kwestię kultury. Sama robi wszystko, żeby nikomu z sąsiadów nie przeszkadzać i nie szkodzić, więc nie mogła znieść takiego zachowania. Pewnego dnia wychodząc z bloku zauważyła piekielną na ławeczce w towarzystwie innej sąsiadki więc podeszła i grzecznie poprosiła, żeby ta swoich działań zaprzestała, bo nikt nie lubi prać rzeczy po dwa razy. Babsztyl, jak to ma w zwyczaju, był już dziabnięty i, w efekcie, nie tylko moja mama, ale cała nasza rodzina została zwyzywana od najgorszych. Moja rodzicielka ciężko te sytuację przeżyła od tamtej pory, panie przestały mówić sobie "dzień dobry". Syf na naszym balkonie lądował nadal, ale nauczyliśmy się ustawiać suszarkę możliwie jak najbardziej w głębi, żeby zminimalizować szkody. Nic innego nie można było zrobić, bo udowodnić nic jej nie mogliśmy, a rozmowy ewidentnie były bez sensu.
Jakiś czas temu jednak, konflikt zaognił się... Otóż szanowny sąsiad, po powrocie do domu, oczywiście w stanie mocno nietrzeźwym, nie został wpuszczony przez żonę do mieszkania więc przysnął sobie na wycieraczce innej sąsiadki, Ta, zorientowawszy się co się stało, jakoś otworzyła drzwi i poleciała do piekielnej z prośbą, co by sobie męża do domu spod jej drzwi zabrała. Jako, że panie były w dość dobrych stosunkach (ploteczki pod bokiem itp) nie spodziewała się usłyszeć "g*wno mnie to obchodzi, ja go w domu nie chcę" (znam sytuację z relacji tej właśnie sąsiadki). Wkurzyła się kobitka i zadzwoniła po policję. Zrobiła się awantura na klatce, w efekcie której, sąsiad wylądował na wytrzeźwiałce. Od innych sąsiadów dowiedzieliśmy się potem, że piekielna uskarża się wszystkim, że to moi rodzice napuścili na nich mundurowych i narazili na koszty. Od tamtego wydarzenia, do akcji "usyfmy sąsiadom balkon" włączyła się cała rodzinka wraz z córką i zięciem piekielnych i została ona zaostrzona i wzbogacona w nowe atrakcje typu charchanie i rzucanie papierków czy innych śmieci. Nie wiem jak Wam, ale mnie niedobrze się robi na sam odgłos wydobywający się z gardła charchającego, a już jak efekt tego procesu ląduje z plaśnięciem na balkonie, treść żołądka podchodzi mi do gardła.
Zdaję sobie sprawę, że tak na prawdę, nic nie możemy im zrobić poza nabożnym życzeniem co by któreś, wychylając się przez swój balkon i celując w nasz, spadło z niego na ten swój głupi łeb. Wiem, że to nieładnie, ale gdybym mieszkała nadal z rodzicami, chyba bym oszalała. Chyba, że ktoś z Was ma jakiś pomysł... :)

Mam nadzieję, że wyeliminowałam wszystkie błędy, ale jako że, nigdy orłem, zwłaszcza interpunkcji, nie byłam, a od dłuższego czasu nie mam praktycznie okazji do tworzenia form pisemnych w ojczystym języku, proszę o wyrozumiałość i ewentualne uwagi.

taki blok w małym miasteczku

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (172)
zarchiwizowany

#33395

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam,od jakiegoś już czasu zaczytuje się w historiach innych użytkowników, a dzisiaj postanowiłam skończyć z pasożytnictwem ;)
Skłoniło mnie do tego pewne dzisiejsze "spotkanie".
Ale od początku. Mieszkam już czas jakiś za granicą, w miejscu cieszącym się przepiękną, słoneczną pogodą przez ok 9 m-cy w roku. Konsekwencją min owych warunków pogodowych, miasto cieszy się prawie stałym napływem mas turystów, a co za tym idzie, również obecnością ponadprzeciętnej liczby złodziei, naciągaczy i cwaniaczków wszelkiej maści. Oj, łatwo tu stracić torebkę, zwłaszcza jak człowiek zrelaksowany cieszy się wakacjami... Ale ta historia akurat będzie o pewnym cwaniaku, panu o niekończącej się inwencji i kiepskiej pamięci, którego spotkać miałam okazję już kilka razy.

SPOTKANIE I

Wracam sobie z koleżanką do domku, maszerujemy dzielnie zajęte rozmową, słonko świeci, naokoło pełno turystów gdy nagle przerywa nam ON zapytując czy mówimy po ang. Dostaje odpowiedź twierdzącą więc wygłasza mowę prawie dziękczynną na naszą cześć (fakt, mimo, że turystów od groma, to o ile w każdej knajpie czy hotelu po angielsku można się dogadać, to podobne próby z zaczepionym przechodniem często skutkują karpikiem i/lub ucieczką) i zaczyna żalic się, ze go okradli, a on jest obywatelem amerykańskim, biznesmenem poważnym, ma grube miliony na kontach i własnie je musi zablokować, a w tym celu musi zadzwonić do żony. Prosi nas o 10 euro i oznajmia, ze nic nie chce za darmo bo oto za owe "głupie 10 euro" on nam da cały plik takich banknotów i jak je sobie wymienimy to będziemy bogate:P
No cóż, oparłyśmy się wizji bogactwa zwłaszcza, że na moja sugestię, że nieopodal jest kantor gdzie mu to wymienią i nie będzie stratny, stracił zainteresowanie robieniem z nami "buisness". A banknoty to pewnie były jakieś ruble albo inna waluta o znikomej wartości...

SPOTKANIE II

Miało miejsce kilka miesięcy po spotkaniu I. Szłam gdzieś przechodząc akurat przez tzw lepszą część centrum, pełną drogich hoteli i sklepów czyli też i tych bardziej "dzianych" turystów. Zaczepiły mnie turystki z Francji bo coś nie mogły dość do ładu z planem miasta. No więc tłumaczę po fr najładniej jak umiem co i jak i pojawia się nikt inny tylko pan z "juesej". Panie były zdecydowanie starszej daty więc po ang. mówiły cienko i nie mogły załapać o co panu chodzi. No to wyjaśniam , że to krętacz, a ten się szczerzy przekonany, że właśnie im tłumaczę jego nową bajkę o tym jak, to go okradli i na bilet na lotnisko zbiera hehe... W między czasie, podeszło jeszcze kilka osób, z tego samego hotelu więc Panie Francuzki nakreśliły im sytuację, a ja z kolei nakreśliłam sytuację cwaniakowi w jego rodzimym języku. Nagle okazało się, że jak na amerykanina zna całkiem sporo przekleństw w tutejszym dialekcie :D

Potem wpadłam na niego jeszcze razy kilka, czasem mówiłam mu co o nim myślę, czasem wyprowadzałam turystów z błędu bo cwaniactwa nie znoszę, zwłaszcza, że są osoby które na wakacje oszczędzają cały rok i dla nich nawet takie "10 euro" to sporo, a czasem olewałam sprawę, przecież świata nie zbawię. Zwłaszcza, że chociaż nie lubię oceniać po pozorach, to facecik w spranym czerwonym garniturku,z którego wystają jakieś więzienne ( na profesjonalne to nie wyglądało) tatuaże i twarzy pokrytej bliznami (wyglądające jak pamiątki po niemałej ilości barowych bójek) nijak na "pana co to w poważnych interesach przyjechał" nie wygląda. Tylko po ang skubany dobrze nawija...

A dzisiaj, po ponad 1,5 roku podczas którego kilka razy popsułam mu szyki, najwyraźniej po raz pierwszy mnie poznał, bo mijając mnie rzucił tylko przekleństwem i zmienił str ulicy :D

Uff.. Skończyłam, tych co dobrnęli do końca, przepraszam za dlugość. ;)

zagranica

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (222)

1