Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

chiacchierona

Zamieszcza historie od: 3 marca 2012 - 1:08
Ostatnio: 28 września 2016 - 23:45
  • Historii na głównej: 10 z 19
  • Punktów za historie: 9414
  • Komentarzy: 1209
  • Punktów za komentarze: 15672
 

#65250

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie szpitalne przypomniały mi jak to naszym znajomym, jakieś pół roku temu, rodził się potomek. Przyszły szczęśliwy tatuś zadzwonił do mojego faceta, pytając czy nie dałby rady podrzucić im jakiś sok i kilka innych drobiazgów, o które prosiła rodząca. Mojemu nawet do głowy nie przyszło pytać czy nie ma kogoś bardziej pod ręką, skoro jego prosi to pewnie nie ma i pomóc trzeba. Wsiadł w samochód, skoczył do sklepu i pojechał do szpitala do sąsiedniego miasta.

Kiedy dotarł w okolice sali, mało szlag go nie trafił. Cóż go tak poruszyło? Ano, pod porodówką kisiła się cała wesoła włoska rodzinka, przyszli dziadkowie, ciotki, wujkowie, kuzynki, mężowie kuzynek i oczywiście banda wrzeszczących i szalejących dzieciaków w różnym wieku. Zupełnie nie mógł pojąć jakim cudem w tej całej ferajnie nie znalazła się ani jedna osoba gotowa skoczyć do sklepu i przy okazji dzieci na jakiś spacer czy lody zabrać.

Choć język go świerzbił, a na usta cisnął się niejeden cierpki komentarz, ze względu na przyszłych rodziców, postanowił jednak buzię trzymać na kłódkę. W postanowieniu wytrwał do momentu, w którym jedna z przyszłych ciotek zażyczyła sobie żeby jej skoczył po kebaba bo ona głodna.

Wyraził swoją opinię na temat tego całego cyrku, znając go, w sposób spokojny acz złośliwy i wywołał niezłą burzę. Każdy rościł sobie większe prawa do tkwienia pod porodówką od innych i jednocześnie każdy był wielce oburzony pomysłem, że mógłby do tego sklepu się udać bo przecież "Zaraz się może zacząć i jeszcze przegapię!".
Tak swoją drogą, nie bardzo rozumiem co niby całe to towarzystwo bało się przegapić. Wrzaski rodzącej dobiegające zza ściany? Pierwsze pięć minut życia dziecka, które trzeba najpierw umyć, zważyć i zbadać? Że o prawie do odpoczynku i prywatności świeżo upieczonych rodziców i nowego członka rodziny nawet nie wspomnę bo to chyba nie wchodziło w grę...

Personel najwyraźniej od dawna miał wesołej rodzinki serdecznie dość, bo podeszła pielęgniarka i zasugerowała, że na narodziny powinni poczekać pod szpitalem albo najlepiej we własnych domach. I się zaczęło... Ktoś darł się na nią, że nie ma prawa go wyrzucać bo szpital to miejsce publiczne, ktoś inny na mojego faceta bo to "wszystko jego wina", jeszcze ktoś na dzieci bo były niegrzeczne. Jedna ciotka się popłakała do spółki z przyszłą babcią, mniejsze dzieci też zaczęły wyć do kompletu, cyrk na kółkach pełną gębą...
Ostatecznie, pod salą zostali tylko dziadkowie, reszta wyleciała na zbity pysk.

Ja rozumiem radość z nowego członka rodziny i nawet potrzebę czy chęć jakiegoś uczestniczenia w jego przyjściu na świat, ale po cholerę urządzać taki sabat? Po kiego grzyba wlec ze sobą całą rodzinę w tym dzieci, które na sto procent będą się nudzić i marudzić? I przede wszystkim, po co kiblować pod salą skoro jest się tak bezużytecznym, że jak czegoś potrzeba to dzwoni się po znajomych?

porodówka po włosku

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 573 (619)

#55320

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W sobotę, wybrałam się na rajd po spożywczych sklepach i marketach w okolicy, w poszukiwaniu pewnego gatunku sera, który nie zawsze i nie wszędzie można dostać.
Ostatecznie, dotarłam do dużego sklepu typu "delikatesy", który ma również część restauracyjną i piec na drewno, w którym wypieka swoje chleby i pizze. Za sprawą pieca, w części gdzie, między innymi, znajduje się stoisko z wędlinami i serami, panuje gorąc niemiłosierny.

Zdążyłam przywitać się ze sprzedawcą, wypatrzeć "mój" serek i już otwierałam usta kiedy do stoiska podeszła pani z maluteńkim dzieckiem na rękach, prosząc żeby ją przepuścić, bo ona "tylko po jedną rzecz", a boi się, że jej się dziecko obudzi i zmęczone gorącem, rozpłacze. Przepuściłam nieświadoma nadciągającego armagedonu w postaci dwóch bachorzysk lat około 10...

Sprzedawca zdążył zapakować co tam akurat było pani potrzebne, kiedy u jej boku, nie wiadomo skąd, wyrosły dwa dzieciory. "Mamusiu! Jeszcze szyneczkę dla mnie!" zażądał dziecior płci żeńskiej piskliwym głosikiem. Pan zważył, podał i wtedy aktywował się dziecior płci męskiej domagając się mortadeli bo "skoro jej kupiłaś szynkę, to ja też coś chcę stąd!". Pani uśmiechnęła się przepraszająco, sprzedawca zapakował i już mieli odchodzić, kiedy dziecior "przypomniał" sobie, że jeszcze coś koniecznie musi mu mama kupić. Paluch, którym raz po raz, pukał w szybkę, nie pozostawiał złudzeń. "Mojego" serka mu się zachciało! Nie uśmiechało mi się dalej latać po sklepach, więc przypomniałam delikatnie pani, że miała kupić jedną rzecz oraz uświadomiłam, że ja właśnie po ten ser stoję w kolejce, grzecznie prosząc żeby chociaż jeden z trzech mi zostawiła. Pani się speszyła, przeprosiła i stwierdziła, że weźmie "po jednym na głowę". I się zaczęło... "Ja chcę zjeść dwaaaaaa!" darł się jeden dziecior, "Nieeee! Ja zjem dwa, a ty nie dostaniesz!, przekrzykiwał go drugi.

W ten sposób, dwójka dzieci, przypominam, lat dziesięć, darła kopary tupiąc i waląc piąstkami w kontuar oraz szarpiąc matkę za ubrania aż, w końcu, obudzony dzieciaczek zaczął wyć wniebogłosy. Tego to już nawet samej matce było najwyraźniej za wiele, bo złapała swoje zakupy i udała się do kasy, a dzieciory, chcąc nie chcąc, podreptały za nią, zrzucając po drodze z półek, a to paczkę makaronu, a to jakąś puszkę...

Musiałam mieć minę jakbym była świadkiem co najmniej przejazdu hordy Hunów, bo sprzedawca westchnął i wyjaśnił:
- Wie pani, jak ja ich zobaczyłem, to wiedziałem, że tak będzie. Jak przychodzą z ojcem to są jak dwa aniołki. Wystarczyło, że raz ryknął, powywalał z koszyka słodycze i zawlókł je do kasy, i od tamtej pory jest spokój. A jak z matką przyjdą, to zawsze jest awantura, w zeszłym tygodniu, ten łobuz kopnął młodsze dziecko, bo stało z dziadkiem w kolejce przed nim.

Cóż mogę dodać? Po prostu, przebrzydłe, rozpuszczone, włoskie bachory, niekonsekwentnej i zastraszonej przez własne dzieci matki...

skleć

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 642 (722)

#54912

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trafiłam kiedyś na ogłoszenie:

Samodzielne, dwupokojowe mieszkanie w centrum; nowa, duża łazienka; taras.

Ogłoszenie okraszone zdjęciami, cena adekwatna do metrażu i lokalizacji.

Zadzwoniłam do właściciela dopytać o szczegóły, wywołałam zachwyt stwierdzeniem, że mieszkanie chcemy na minimum 2 lata, usłyszałam, że meble swoje możemy przywieźć, najwyżej on coś wyniesie żeby zrobić miejsce. Umówiłam się na "oglądanie".

Może Was zaskoczę, ale mieszkanie faktycznie miało 2 pokoje, mieściło się w ścisłym centrum i miało ładną łazienkę i taras. Szkoda tylko, że słowo "samodzielne" zostało "trochę" nadużyte...

Otóż, żeby się dostać do mieszkania, trzeba przejść przez ogromne mieszkanie studenckie i wspiąć się po stromych i rozchybotanych schodkach (takich jakie montuje się przy antresolach albo poddaszach). Taras owszem, ale do podziału z lokatorami studenckiego mieszkania. Na taras można dostać się jedynie przez to "samodzielne" dwupokojowe więc drzwi zamykać nie wolno żeby wszyscy mogli bez przeszkód z tarasu korzystać. Dodatkowo, studenci mają pozwolenie na imprezy tylko i wyłącznie na tarasie i wtedy używają kuchni i łazienki w lokalu z ogłoszenia.
Niestety, to nie koniec... Od czerwca do końca września wypad z mieszkania, bo właścicielowi na ten okres bardziej się opłaca wynajmować turystom. Oczywiście, wspaniałomyślnie, właściciel przeniósłby nas do któregoś z pokoi w jakimś innym mieszkaniu, nasze meble mogłyby sobie zostać.

Nie wiem ilu ciekawych rzeczy dowiedziałabym się gdybym tej całej szopki nie przerwała oznajmiając facetowi, że oszalał skoro uważa, że:
- wynajmę mieszkanie, z którego będzie mnie "wysiedlał" co roku na 4 miesiące
- zostawię nowe meble, w tym białą kanapę, o której rozmawialiśmy wcześniej w miejscu przez które przez ten czas przewinie się spokojnie setka osób
- wynajmę i zapłacę za "samodzielne" mieszkanie, po którym non stop ktoś nie tylko będzie mi się kręcił ale też urządzał imprezy.

Pan się obraził i oznajmił, że jestem aspołeczna i mam wygórowane wymagania...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 834 (874)

#53729

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W niedzielę, zwiedzaliśmy z narzeczonym sanktuarium pewnej świętej, która żyła w górskich grotach. Samo miejsce jest bardzo spokojne, oprócz opuszczonego klasztoru, małego sklepiku i groty, w której mieszkała przez pewien czas pustelniczka można podziwiać co najwyżej krajobraz. Ani odpustowego barachła, ani piwa czy czipsów się tam nie dostanie. Większość odwiedzających to pielgrzymi, którzy chcą pomodlić się do świętej.

Wejście do groty, zostało obudowane i stanowi część klasztoru. Żeby dostać się do "komnatki", trzeba przemierzyć wąski korytarz skalny uważając na śliskie kamienie wystające z podłoża oraz te wystające z "sufitu". Dodatkowo, trzeba też przecisnąć się przez dziurę o wymiarach max metr na metr. Jednocześnie, mogą wejść tylko 4 osoby. Jeżeli już ktoś decyduje się na zamiecenie ubraniem pajęczyn, zazwyczaj pozostaje w środku na dłużej, niektórzy wychodzili dopiero po 20 minutach. I nie ma co się o to obruszać, bo jeżeli komuś się śpieszy, jest i inne sanktuarium, tej samej świętej, znacznie bliżej miasta i zapewniające nie tylko rozrywki wszelakie, ale i zimne piwko i frytki i inne "frykasy".

Kiedy nadeszła nasza kolej, za nami stały 3 osoby, dwie panie i pan. Pan postanowił wejść z kolejną grupą, a panie weszły z nami. Kiedy dotarliśmy do groty, za plecami usłyszeliśmy sapanie i szuranie. Nie, to nie duch świętej chciał nam zrobić kawał, tylko pan zmienił zdanie i postanowił się jednak wepchnąć. Do komnatki, jakimś cudem, się zmieścił, ale stał w pozycji zdecydowanie niewygodnej. Dawał z resztą upust swojemu niezadowoleniu chrząkając i marudząc. Dopóki swoje utyskiwania kierował tylko w stronę swoich towarzyszek, puszczałam je mimo uszu. Kiedy jednak, po 3 min zapytał nas czy długo tak będziemy jeszcze sterczeć pod ołtarzem, nie wytrzymałam:

-A przepraszam, pan to umie liczyć do czterech? To po co się pan tu pchał?
-Jak się pani do mnie odzywa? To jest święte miejsce!
-Aha.. to jednak zdaje sobie pan sprawę gdzie się znajduje? Bo już myślałam, że stoi pan sobie w kolejce po mięso...

Zaczęliśmy wychodzić z groty, o dziwo, panie i pan, któremu tak śpieszno było do ołtarza, również.
Na pocieszenie, pan tak się śpieszył wychodząc, że przyfasolił łbem o jeden z kamieni, a wiązanka którą przy tym puścił sprawiła, że został wyprowadzony przez jednego z przewodników poza teren klasztoru.

Pomniejszych piekielnych też nie brakło, pewien pan z takim zapałem dorwał się do drzewka figowego, że aż połamał gałązki. Na zwrócenie mu uwagi, porwał jeszcze kilka niedojrzałych owoców i wraz z żoną zwiali do samochodu, część fig gubiąc po drodze.

Byli i tacy, którzy na wzgórze pakowali się samochodem mimo wyraźnego zakazu. Wszyscy w sile wieku, wyskakiwali później z pojazdów jak pchełki. Inwalidów się nie dopatrzyłam.

Byli i tacy, którzy narzekali na brak zimnego piwka i coli w sklepiku, bo przecież nie po to wchodzili na górę żeby wodę pić. Przewodnik opowiedział nam również o pani, rozmiarów bardzo słusznych, która urządziła awanturę kiedy zasugerowano jej że nie powinna ryzykować wejścia do groty. W efekcie, w przejściu utknęła i winni byli przewodnicy, którzy nie wykuli dla "pełniejszych pań" specjalnego wejścia...

Dobrze, że to tylko pojedyncze przypadki, bo większość osób zachowywała się naprawdę normalnie, jak przystało na miejsce.

sanktuarium

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 322 (472)

#52656

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętacie historie o pracownikach drogerii, którzy oceniają klientów po wyglądzie? Skargi na to, że jak się człowiek na zakupy nie wystroi jak stróż w Boże Ciało, to jest traktowany per noga? Sytuacja w której uczestniczyłam dzisiaj rano, bije wszystkie te opowieści na głowę!

Jakiś czas temu kupiłam sobie spodnie. Ostatnio doszłam do wniosku, że przydałaby się do nich jakaś bluzka. Wskoczyłam więc dzisiaj w nowe spodnie i poleciałam na zakupy. Spodnie może nie jakieś super eleganckie, ale japonek czy trampków do nich nie założę. Wiadomo, jak buty, to i torebka bardziej "wyjściowa" żeby nie wyglądać jak cudak. Efekt finalny był taki, że gdybym pracowała np w banku czy biurze, spokojnie mogłabym iść tak ubrana do pracy.

Już jakiś czas temu upatrzyłam sobie pewien sklep. Wejść tam nigdy nie miałam czasu, ale na wystawie wisiały fajne ciuszki, więc w pierwszej kolejności tam skierowałam swoje kroki.

W sklepie, dwie młode pracownice. Jedna za ladą, druga "na sklepie". Obie sympatyczne, uśmiechnięte, co mi coś upadnie czy się zaczepi o inny ciuch, dziewczyna podbiega, pomaga, pyta czy pomóc, nie nachalnie, jest tak jak w sklepie być powinno.

Po chwili, do sklepu wchodzi druga klientka, pani lat ok 40, zwykłe dżinsy, koszulka i jakieś klapki. Ubrania czyste, niewygniecione, chociaż skromne. Dziewczyna na klientkę nawet nie spojrzy, co jej coś upadnie, ekspedientka podziwia sufit albo paznokcie.
Ja, w międzyczasie, dotarłam w okolice przymierzalni i tam sobie buszowałam między wieszakami. Pani była dużo szybsza, bo już po chwili słyszałam jak pyta o przymierzalnie. Dziewczyna pokazuje kabiny, malutkie, ciasne i bez lustra. Pani pyta o lustro, ekspedientka odpowiada, że lustro tylko obok przymierzalni, klientka wchodzi i co chwilę wybiega z kabiny żeby się przejrzeć.

W pewnym momencie i ja postanowiłam przymierzyć to co mi zalegało na rękach, więc skierowałam się stronę kabin. Zostałam zatrzymana przez ekspedientkę, która odsłoniła kotarę po drugiej stronie pomieszczenia. Moim oczom ukazała się ogromna przymierzalnia z dwoma lustrami, krzesełkiem i wentylatorem (w sklepie było dość ciepło). Druga klientka, która akurat wyszła ze swojej kabiny, zapytała oburzona czemu ona nie mogła wejść do tej przymierzalni, skoro pytała wyraźnie o lustro? Odpowiedź sprawiła, że na chwilę zgłupiałam po czym oddałam dziewczynie wszystkie ciuchy i po prostu wyszłam. Co takiego strasznego powiedziała ekspedientka?
- Bo tę przymierzalnię mamy zarezerwowaną dla takich klientek jak ta pani, dla reszty są te mniejsze.

Z takim chamstwem już dawno się nie spotkałam. Mimo, że ubrania ładne i ceny przystępne, to ja już tam na pewno nie wrócę i znajomym też odradzę...

sklepy

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 962 (1040)

#52519

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Turyści...

Mieszkam we Włoszech, w typowo turystycznym mieście. Latem jest istny nalot rodzin z dziećmi i studentów, a na wiosnę i jesień wysyp emerytów. Jedynie miesiące zimowe, kiedy leje jak z cebra, wolne są od turystów. Wielu miejscowych na turystów ma uczulenie. Ja sama staram się jednak nie wchodzić nikomu w kadr (chociaż nie jest to łatwe, kiedy średnio co 2 metry ktoś robi zdjęcie) i nie taranować (to też nie jest proste, bo wielu przewodników ma w zwyczaju zatrzymywać grupę nagle i najlepiej w miejscach gdzie nijak nie idzie ich wyminąć). Staram się też, w miarę możliwości, tłumaczyć drogę nawet tym, którzy po angielsku nie mówią prawie wcale.

Moim najbardziej "znielubionym" narodem wśród turystów są Francuzi. Jak na razie, nie spotkałam ani jednego, który zadał by sobie minimum trudu nauczenia się chociażby 2 podstawowych zwrotów w języku kraju do którego jadą.

Pewnego dnia, korzystając z wolnego przedpołudnia, wybrałam się na zakupy. Celowo, wybrałam market z dala od wszelkich atrakcji turystycznych i nie okupowany przez wczasowiczów. Wracając jednak, z daleka, wypatrzyłam parę, ewidentnie turystów i ewidentnie zagubionych. Postanowiłam, że przechodząc obok, zapytam czy mogę jakoś pomóc. Nie zdążyłam... Pani turystka, nie siląc się nawet na pytanie, czy mówię po francusku zapytała w tymże języku:

T: Pani tu mieszka?
Ja: Tak, czego państwo szukacie?
T: Rynek Głowa! (fr. marché tête)
Ja: Yyyy ale tu nigdzie nie ma takiego rynku.
T: Jest! To jest atrakcja turystyczna! Po co pani kłamie, że tutaj mieszka, jak nie wie podstawowych rzeczy??
Ja: Zaraz, chodzi o Mercato Capo??? (wł. capo - szef, głowa)
T: Jakie Capo?! Mówię przecież, że Głowa!
Ja: Dobrze, to jest jeden i ten sam rynek, musicie dojść do głównej ulicy, skręcić w prawo i przed teatrem z lwami jeszcze raz w prawo.
T: Aha, i gdzie dojdziemy?
Ja: Do Mercato Capo czy jak Pani woli, Głowa.
T: Pani jest bezczelna! Płacą pani za wysyłanie ludzi na to Capo? Albo się nazywa Capo albo Głowa! Nie może mieć dwóch nazw!
Ja: Dobrze, to proszę zapytać w informacji turystycznej, na dworcu. Wie pani gdzie?
T: No nareszcie! I po co było kłamać, że się wie jak się nie wie?

I poszli.
A ja zostałam z wrednym uśmiechem na ustach... Dlaczego? Bo gdybym wysłała ich w przeciwną stronę, informację znaleźliby po max 10 minutach. A tak, czekała ich trzydziestominutowa wycieczka w upale, a po drodze minęli oba wejścia na poszukiwany rynek. Poza tym, po francusku mówi tutaj niewiele osób, ci co mówią często się nie przyznają, więc jestem prawie pewna, że szanowna pani Francuzka miała dłuuugą wycieczkę!

zagranica

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 830 (906)

#51208

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pod marketem, w którym regularnie robię zakupy, koczuje cyganka. Czasem sama, czasem w towarzystwie małej dziewczynki. Najczęściej podtyka wchodzącym lub wychodzącym ze sklepu klientom brudne łapsko pod nos, oczekując że sypną groszem. Często, prosi, a raczej żąda żeby jej bądź dzieciakowi kupić coś do jedzenia. Nie chleb czy mleko. Najlepiej czipsy, napój gazowany i inne tego typu produkty jakże niezbędne do życia i prawidłowego rozwoju małego dziecka...

Dla porównania, w markecie, przy kasach urzędują chłopaki z Afryki (sytuacja ma miejsce za granicą). Pakują klientom produkty do siatek, robią dostawy do domów (wystarczy podać adres i godzinę, najczęściej są to duże ciężkie zakupy typu kilka zgrzewek wody, które trzeba wnieść na wysokie piętro), biegają po markecie sprawdzając ceny i ważąc produkty jak się komuś zapomni. Dodatkowo, służą kasjerom nie tylko drobnymi, ale również tłumaczeniem z angielskiego jak trzeba. Bo kasjerzy w mieście gdzie turyści są prawie cały rok, w markecie w centrum gdzie obcokrajowców prawie tyle co miejscowych, po angielsku ani be ani me.
Market nie płaci chłopakom ani grosza, jedyne co dostają to łaskawe pozwolenie na stanie przy kasach. Ich pensje to to, co dostaną od klientów. Najczęściej kilkadziesiąt centów. Mimo to, zawsze są uśmiechnięci i pomocni.

Kiedyś, stojąc w kolejce, zostałam zaczepiona przez jednego z nich pytaniem czy chciałam kupić wodę gazowaną. Kiedy zaprzeczyłam, porwał moją zgrzewkę i po chwili wrócił z inną, tej samej firmy tłumacząc, że się pomyliłam i że wydało mu się dziwne, że z bąbelkami bo zawsze kupuję niegazowaną.

Wiem, że opis przydługi, ale chciałam dobrze przedstawić kontrast miedzy cyganką, a chłopakami.
Cyganka oczywiście, łeb trzyma prawie w drzwiach sklepu i filuje kto chłopakom sypie groszem ,coby mu tym nachalniej łapy podstawiać.

Dzisiaj, wychodząc z zakupami, jak zwykle "nadziałam" się na Romkę, która albo po prawie dwóch latach nadal mnie nie kojarzy, albo jeszcze nie dotarło do niej, że ode mnie złamanego grosza nie dostanie. Normalnie, ją olewam, ale jako że, tym razem nawarczała na mnie, że jestem niesprawiedliwa, bo chłopakom daję pieniądze a jej nie, postanowiłam odpowiedzieć.
Wyjaśniłam "grzecznie", że chłopaki dostają bo pracują, a ona siedzi na dupie więc nic nie dostanie. Się babsko rozwściekło...

Nawrzeszczała na mnie i wszystkich wokoło, że ona jest biedna i dziecko ma głodne do wykarmienia i jej każdy ma dawać. Kiedy zapytałam, czy w związku z powyższym, mam zadzwonić po opiekę społeczną, zostałam zapewne przeklęta z pięć razy, po czym cyganka dzieciaka złapała pod pachę i pogalopowała w bliżej nieokreślonym kierunku. Pewnie i tak niedługo wróci...

sklepy

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 869 (903)

#49439

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po wczorajszym spotkaniu ze znajomymi, postanowiłam dodać kompilację przypadków piekielnie śmiesznej ignorancji. Byłam uczestnikiem większości sytuacji, które opiszę, ale będzie też kilka "kwiatków" od moich znajomych.
Zanim zacznę, dodam tylko, że wszyscy bohaterowie historii to ludzie grubo po dwudziestym roku życia, na co dzień, w większości, normalnie funkcjonujący i lubiani w towarzystwie, pochodzący z różnych krajów.

1. FRYTKI
-To wy robicie frytki w domu? Jak???
-Normalnie... Z ziemniaków!
-Ale frytek się nie robi z ziemniaków!
-To skąd się biorą?
-No... Z zamrażarki w markecie chyba, nie?

2. PARÓWKA
-Co Ty robisz z tą parówką?
-No bo jakaś twarda jest i nie mogę ugryźć!
-To jest folia... Ty jadłeś kiedykolwiek parówkę???
-Jadłem, ale była już bez tej folii...
-Aha...
-To co ja mam zrobić???
-Nie wiem, może spróbuj wycisnąć?
Tu następuje próba wyciśnięcia parówki z flaka i facepalm obecnych.

3. CUKIER
W kinie:
-Co zrobiłaś z cukrem?
-Włożyłam w dziurę na kubek razem z herbatą.
-To wsyp od razu!
-Po co? jest gorącą, jeszcze się poparzę...
-Ale tak się rozpuści!
-Jak?? W saszetce?
-No, skarmelizuje się!!!
Następnie ma miejsce próba "ratowania" cukru w efekcie której część herbaty rozlewa się, na szczęście nie na mnie ;)

4. HERBATA, MCDONALD'S
-Skandal!
-Co się stało?
-Zamówiłem herbatę, a dali mi samą wodę!
-Tu obok masz torebkę z herbatą...
-To ja zapłaciłem za herbatę i sam mam sobie ją zrobić?
-Tak, w ten sposób naciągnie Ci tyle ile chcesz i będziesz miał taką jak lubisz, a nie za mocną czy za słabą...
-Ja nadal uważam, że to nie na miejscu żeby klient sobie sam parzył!

5. JAJKA
-Po co sypiesz sól do jajek?
-Bo wtedy mniej będą się obijały o garnek i nie popękają.
-Ale czemu aż łyżkę???
-Wiesz to jest jednak duży garnek i sporo wody...
-Ale one będą niejadalne całkiem! Naciągną soli!
-Jak??? Przez skorupkę??
-No bo ona ma takie mikro otworki!
Oczywiście następuje atak na garnek i wylanie zawartości do zlewu, nie muszę mówić jak się to skończyło dla surowych jajek, prawda?

6. TEMPERATURA WRZENIA - NOWA TEORIA
-Woda Ci się gotuje.
-Słyszę...
Po ok minucie:
-Nadal się gotuje... Weź wyłącz bo gwiżdże!
-Jeszcze nie, musi być bardziej gorąca!
-Ale już "bulgocze"!
-Ale jeszcze musi tak ze 3 minutki! Bo będzie za zimna i herbata się nie zaparzy!
-Ty wiesz co to jest temperatura wrzenia???
-Nie jestem jakimś ignorantem! Oczywiście, że tak!
-No chyba jednak nie...

Jeżeli się spodoba, to mam tez część drugą!

Takie tam... ;)

Skomentuj (71) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1517 (1749)

#40967

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako, że ostatnio jedna z użytkowniczek żaliła się, że szkoła niesłusznie odmówiła jej wyjazdu na wymianę, i mnie przypomniała się podobna historia.

Historia będzie o tym, jak pewna sympatyczna grupka młodzieży została, mówiąc brzydko, wyr*chana bez mydła przez ambasadę pewnego kraju.

Otóż, owa grupa była w rzeczywistości grupą teatralną i prezentowała spektakle właśnie w języku kraju, którego była owa ambasada. Dodam też, że była to grupa niedziałająca na terenie szkoły, więc za swoją pracę nie dostawali ani szóstek ani podniesionego zachowania, ani żadnych punktów ergo uczestnicy brali udział w zajęciach, bo to uwielbiali i nie szkoda im było zrywać się co sobotę rano z łóżka celem dowleczenia się na spotkania.

Wiadomo, samo przygotowanie spektaklu to nie tylko wysiłek ale i frajda, ale efekt pracy dobrze by było gdzieś zaprezentować, najlepiej tam gdzie spektakl zostanie zrozumiany.
I był sobie festiwal, organizowany właśnie przez ambasadę, w którym grupa uczestniczyła już od kilku lat. Jak festiwal to i miejsca i nagrody. Kilka razy udało się wywalczyć jakieś wyróżnienia czy miejsce na podium, ale nigdy nie była to jakże upragniona grand prix. Co ważne, pierwsze miejsce zapewniało udział w spotkaniu z tego typu grupami z całego świata, który co roku odbywał się w innym kraju i który opłacała ambasada.

W końcu nadszedł rok, który miał być ostatnim, w którym grupa mogła wziąć udział w festiwalu w stałym składzie (za rok część uczestników byłaby już "za stara"). Powstał spektakl dopieszczony w każdym calu, z całą pewnością jeden z najlepszych w historii grupy. Sukces było ogromny, bo oprócz wymarzonego I miejsca, wpadło też większość wyróżnień. Radość była ogromna, bo raz, że satysfakcja, że ciężka praca została doceniona, a dwa, że akurat wtedy gra toczyła się o spotkanie w Quebec'u...

Organizatorzy zaproponowali od razu wyjazd na wcześniejsze spotkanie, które odbywać się miało w jednym z krajów europejskich, ale nikt z uczestników nie zaakceptował takiej wymiany. Zaraz pewnie ktoś ich tu posądzi o pazerność, ale jakbyście się czuli, gdybyście wygrali Lamborghini, a ktoś wciskałby Wam Malucha? Z resztą, zdarzały się już spotkania w Maroku czy Turcji, a organizatorzy swoją propozycję tłumaczyli tym, że spotkanie w Europie wcześniej to i wygodniej niż czekać cały rok więc nikt nie spodziewał się problemów.

Termin wyjazdu zbliżał się, a szanowna ambasada milczała. Opiekunka grupy zaczęła dobijać się do nich celem wyciągnięcia informacji, ale była odsyłana "od Pawła do Gawła". Po karczemnej awanturze uzyskała w końcu informację, ze nie mają zamiaru wywiązać się z obietnicy, ewentualnie, łaskawie opłacą pobyt, ale przelot już we własnym zakresie. Oczywiście cena biletów była taka, że nikt nie mógł sobie na nie pozwolić, nie udało się też znalezienie sponsorów, bo kwota była zbyt duża.

Ostatecznie, ambasada zrobiła dzieciakom wielką łaskę wysyłając je na festiwal do jednego z sąsiednich krajów, przejazd busem załatwił Urząd Miasta, bo i do tego się ambasada nie poczuwała.

Jeżeli potraktowanie w taki sposób grupy młodzieży, która miała pasję i chciała robić coś więcej niż pić browary pod blokiem nie jest piekielne, to ja nie wiem co jest. Uprzedzając ewentualne komentarze, nikt nie robił tego dla nagrody, ale skoro coś jest obiecane, to wiadomo, że się na to człowiek cieszy i że nagroda też była czynnikiem motywującym. Bardzo pouczająca lekcję na przyszłość wynieśli z tego uczestnicy grupy...

żabia ambasada

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 512 (636)

#40787

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Były już kiedyś historie o lotniskach i o piekielnych współpasażerach, dodam i moją. Jako, że mieszkam za granicą, przynajmniej te 3 razy w roku kursuję do Polski i z powrotem, zawsze samolotem, bo przejazd autokarem, dla mnie, to gehenna.

To, że ludzie w kolejce do bramek dostają małpiego rozumu i gotowi są taranować wszystko i wszystkich, jakby miało dla nich miejsca braknąć, to żadna tajemnica. Takie zachowania widziałam z reszta nie tylko u naszych rodaków, ale i u przedstawicieli wielu różnych nacji.

Jak wiadomo, pasażerom, którzy podróżują z dziećmi, przysługuje zazwyczaj pierwszeństwo wejścia na pokład.
Z tego co wiem, dotyczy to jednak tylko małych dzieci, ale najwyraźniej piekielna nie wiedziała i było tak:

Okres przedświąteczny, jedno z niewielkich włoskich lotnisk, lot bezpośrednio do Polski, większość pasażerów to Polacy mieszkający na stałe we Włoszech, wielu z nich właśnie z maluszkami, już zajmuje miejsca pod bramką, bo obsługa wygląda jakby miała za moment otwierać. Za nimi, ustawia się w kolejce większość pozostałych osób i wtedy nadciąga ONA... Kobieta ok. 40, dość pokaźna, krzycząca co sił w płucach żeby ją przepuścić bo ONA JEST Z DZIECKIEM!!! No dziecko niby jest, ale na oko, minimum 12 letnie, bo obdarzone przez naturę lepiej niż niejedna dorosła kobita. Piekielna znika w tłumie i po jakimś czasie dochodzą do mnie tylko protesty innych pasażerów, że oni też są z dziećmi i warczenie paniusi. Potem na jakiś czas tracę zainteresowanie wyczynami piekielnej bo i tak nic nie widzę.

Do bramki podchodzę jako jedna z ostatnich, jako że nie podstawiono jeszcze autobusu, a pracownicy linii kontynuują przepuszczanie pasażerów, w korytarzu i na schodach zaczyna brakować miejsca. Obsługa lotniska decyduje się otworzyć drugie schody, które idą równolegle z tymi, na których stoi reszta pasażerów, ale są przy samych drzwiach na płytę. W ten sposób, ja i inni "ostatni" pasażerowie znajdujemy się nadal za tymi z pierwszeństwem, ale przed paniusią, która utknęła w połowie swoich schodów (chyba nie wszyscy przyjęli jej tłumaczenie, że jej też się należy).

Piekielna widząc to, robi się czerwona jak dorodny pomidorek i próbuje najpierw pchać się do przodu. Bez skutku, więc podejmuje próbę przepchania się do tyłu i przejścia na "nasze schody", co nie przypada do gustu reszcie pasażerów, zaczynają się komentarze na temat zachowania piekielnej. Nie mogąc się ruszyć, paniusia zaczyna się awanturować, że ona "z dzieckiem musi czekać i się męczyć, a ktoś tu sobie wpada na ostatnią chwilę albo grzał d*pę na krzesełku i teraz wsiądzie wcześniej". U części osób budzi to śmiech, inni tylko kręcą głowami, ale większość nie reaguje więc piekielna przestaje się drzeć, tylko coś tam sobie mamrocze.

Z autobusu, pani z "dzieckiem" wypada przepychając się łokciami i prawie taranując innych pasażerów, tak się jej spieszy! Po czym, świńskim truchtem (nauczyłam się tego terminu na piekielnych, podoba mi się strasznie i wreszcie sama mogę go użyć, bo pasuje idealnie :-D) udaje się... pod wejście na dziobie do którego, jest już spora kolejka podczas gdy, do tego przy ogonie dopiero zmierza kilka osób...

Na szczęście, siedziała w drugim końcu samolotu więc nie wiem jak przebiegła dalsza podróż tej pani, ale współczuję tym, co siedzieli obok niej, bo coś mi mówi, że na drakach na lotnisku się nie skończyło...

lotnisko

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 438 (526)

1