Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

elfka27

Zamieszcza historie od: 11 maja 2011 - 13:33
Ostatnio: 18 czerwca 2015 - 23:31
  • Historii na głównej: 3 z 5
  • Punktów za historie: 1579
  • Komentarzy: 8
  • Punktów za komentarze: 28
 

#66915

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeżeli ktoś czytał moją poprzednią historię z procesorem mowy, to wie, że jestem mamą przesłodkiego dziecięcia, które jest niesłyszące. Ma to swoje minusy i plusy, tak jakoś wyszło.
A właśnie w związku z tak jakoś wyszło, przypomniała mi się pewna historia, w której to ja byłam chyba nieco piekielna i to w dosłownym znaczeniu tego słowa.

Otóż, kiedy mieszkałam z synkiem jeszcze w Polsce, mały uczęszczał do szkoły dla dzieci niesłyszących w Łodzi. Obecnie jest jedna taka szkoła, więc mieszkańcy Łodzi pewnie wiedzą gdzie. Ponieważ sami w tym mieście nie mieszkaliśmy, codziennie trzeba było odbyć podróż autobusem, by następnie wskoczyć w pociąg i dotrzeć do domu.

W trakcie jednej z takich akcji "ET go home", spóźniliśmy się na autobus, więc dla zabicia czasu, udaliśmy się z synkiem spacerkiem na następny przystanek. Po dotarciu na miejsce, spokojnie czekamy na nasz pojazd wolnobieżny, mały wcina jakiegoś słodycza w ramach nagrody za to, że w szkole nikogo nie wykończył.

W tym momencie nadciąga ONA :)
Pewnie nie zwróciłabym na kobietę uwagi, ale widzę, że przygląda się procesorowi synka. Cóż, częste zjawisko, czasem ludzie tylko patrzą, czasem zagadną. Tu opcja zagadną. Pani zaczyna standardową formułkę, czy głuchy (nie, tak sobie nosi dla ozdoby), a jak długo, czyli normalka. I nagle pada pytanie:
- A wie pani dlaczego jest głuchy?
No więc tak, niby wiem, niby zakażenie wirusowe, taka loteryjka, u młodego poszło w uszy, mogło być gorzej, wiem widziałam, więc nie narzekam.
I oto nagle okazuje się, że co ja tam wiem. A pani wie. ONA to po prostu wie.

Nadmienię tylko, że nasza dyskusja przyciągnęła już uwagę kilku osób, które słuchały, może z ciekawości, może dla zabicia czasu.

W tym momencie wszyscy dowiedzieliśmy się dlaczego mój syn jest głuchy.
Otóż, ta dam, ta dam, jest głuchy, bo w moim domu mieszka zło. Dokładnie. ZŁO :) Więc moje dziecko za to płaci, bo jesteśmy źli.
Nie powiem troszkę mnie zamurowało. Ludzie na przystanku nieco zmieszani, bo ONA wypowiada te słowa niczym ksiądz z ambony.

Z racji tego, że swoje już przeszłam, wypłakałam i ogarnęłam się, postanowiłam JEJ dać nauczkę, bo żaden nawiedzony moher nie będzie mi się dzieciaka czepiał. Ponieważ z natury jestem blada, miałam za sobą nocny dyżur w pracy, wiec wyglądałam, no cóż, jak zazwyczaj, tylko mniej miło.
Spojrzałam na piękne oblicze mojej rozmówczyni i odpowiadam z uśmiechem:
- Zgadza się, coś w tym jest, wszyscy w domu czcimy diabła i akurat kazali mi się rozejrzeć za ofiarą na najbliższą czarną mszę. Jest pani chętna?

Tak szybkiego odwrotu chyba dawno nie widziałam, kobieta poszła jak zmyta, szczęśliwie okazało się, że inni mieli poczucie humoru i zdali sobie sprawę z sytuacji, i nikt nie chciał nas z synem wepchnąć pod żadne auto na ulicy.
Do domu jakoś dotarliśmy, ale jeszcze długo zastanawiałam się co trzeba mieć w głowie, żeby mówić takie rzeczy?
Dobrze, że synek nie rozumiał wtedy jeszcze mowy, bo jak miałabym mu to wyjaśnić?

Na ulicy :)

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 457 (567)

#65388

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chciałam się podzielić może nie piekielną historią, ale dającą do myślenia.

Mój synek, tak się złożyło, stracił słuch jako maleńkie dziecko. Po wielu perypetiach nad którymi nie chcę się rozciągać, otrzymał szansę na wszczep implantu ślimakowego, czyli takiej protezy ucha. Cud, miód i orzeszki, wszyscy zachwyceni. Operacja się odbyła, mały ma "ucho" jak potocznie nazywamy je w domu. Latka lecą, dwa z nich szlag trafił, bo mały miał zbyt mocno "podkręcony" procesor mowy i na jego widok reagował wyciem jakby był zarzynany. Kilka ratunkowych wizyt w klinice i tak!, nie jestem złą matką, która nie umie okiełznać dzieciaka, to jednak kwestia ustawień.

Wszystko naprawione, dzieciak nosi "ucho", latka znów lecą. Zbliża się nieubłaganie koniec gwarancji, a co za tym idzie i darmowej wymiany zużytych elementów procesora. Dla niewtajemniczonych powiem, że koszt takiego procesora to sporo ponad 30 tys. złotych, czyli spora kasa. W związku z opowieściami, jakie były nam przekazane w klinice, po 5 latach (okres ochronny), można się starać o nowy procesor.

Z racji, że nie jestem pazerna, postanowiłam poczekać, prawie 6 lat, jednak niestety dłużej już się nie dało czekać, ponieważ procesor nosił wyraźne znaki użytkowania przez dziecko i nie mogłam być pewna jakości dźwięków jakie syn odbierał.

Rozpoczął się żmudny proces walki o nowy procesor. Najpierw listy z prośbą o wymianę, później wizyty kontrolne, potem odmowa i tak w kółko. Czemu? Bo procesor działa, a skoro działa to nie będzie wymiany. Moje racjonalne tłumaczenie, że skoro dano go na 5 lat, to staram się o niego dbać, tak by służył dziecku jak najlepiej, jakoś do nikogo nie docierały. Dodam tylko, że w momencie apelowania o nowy procesor, syn niektóre elementy miał już wspomagane plastrem, ponieważ się samoistnie rozłączały. Fakt, że bez gwarancji nie jestem w stanie z własnej kieszeni opłacić choćby najtańszej naprawy, został skwitowany stwierdzeniem, że mogą mi w klinice wymienić uszkodzony element na element, który ktoś już tam zostawił do naprawy. Czyli wymienimy zepsuty na zepsuty, ale naprawiony. Genialne :).

Po kilku odwołaniach, nawet mnie zaczęły puszczać nerwy. Zapytałam wprost, czy aby dostać nowy procesor dla syna, muszę obecny wrzucić pod samochód, albo utopić? Też żadne wyjście, bo wtedy i tak będę musiała czekać... Bez sensu.

Tak się poukładało, że razem z synem wyjechaliśmy do Wielkiej Brytanii. Mieszkamy tu ponad pół roku, mały ma szkołę itd.
Niestety problem procesora pozostał. Postanowiłam więc zasięgnąć rady u władz lokalnych, czy mam jakieś szansę na pomoc w tym temacie. Jak wszyscy wiedzą, na Wyspach obcokrajowcy to teraz gorący temat, więc sukcesu się nie spodziewałam.

Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy po 3-4 tygodniach dostaję list z tutejszej kliniki z zaproszeniem na wizytę. Jedziemy z synem i jego niezbyt już pięknym procesorem, mina pań z kliniki na widok sprzętu bezcenna. Siedzę, czekam, patrzę co się dzieje. Do badań panie wymieniają mi prawie cały procesor, wygląda bosko, dla mnie to jak widok auta z salonu. Części mojego procesora wyglądają przy nich jak ubodzy, naprawdę ubodzy krewni po przejściach. Czekam na koniec badań i powrót moich zużytych części. Szok, panie oddają mi te części, które zamontowały. Na moje tłumaczenia, że nie stać mnie na zapłatę za te części, wybuchają śmiechem, że jaka zapłata? To dla dziecka, bo mu się NALEŻY. Wiecie jakie to uczucie? To jakby wygrać 6 w Totka.

Dodam tylko, że w ciągu 2 miesięcy od tamtej wizyty, dostałam list, że syn otrzyma najnowszy typ procesora mowy, mam jedynie wybrać sobie kolor jaki chciałabym dla syna.

Ktoś oczywiście zapyta, gdzie tu piekielność? W końcu historia z happy endem. Owszem, tak, ale ja pytam, dlaczego w naszym kraju tak trudne jest uzyskanie pomocy dla niepełnosprawnego dziecka? Dlaczego u nas trzeba się płaszczyć, błagać, o wszystko się wykłócać? Czy my, jako rodzice, czy same osoby niepełnosprawne, wybieramy taki los? Czy ja idąc i prosząc o pomoc dla syna, nadużywam czyjeś łaski? Oddałabym wszystkie procesory mowy i wszelkie inne cuda techniki, jakie zostaną dla osób niesłyszących wymyślone, za normalny słuch mojego syna.
Ktoś powie, że mi się w d...ie przewraca, bo wyjechałam za granicę. Może i tak, bo będę wychwalać kraj w którym po 4 miesiącach udało mi się uzyskać większą pomoc dla syna, niż w moim rodzinnym kraju przez 2 lata.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 872 (1012)
zarchiwizowany

#10315

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść drastyczna ale w 100% prawdziwa!Jest ona z czasów narodzin mojego synka więc sprzed jakichś 4 lat.
Sytuacja rozegrała się w znanym łódzkim szpitalu, który ponoć stawia na matkę i dziecko.
Z racji przebytej w dzieciństwie operacji, lekarze mieli pewne obawy co do formy porodu (naturalny czy cesarka), bo bali się, że coś mi się stanie.
Więc oddelegowali mnie do Łodzi (oczywiście w momencie jak zaczęły się już skurcze). Karetka, na sygnale, bo jak to stwierdził kierowca "trzeba jechać z pompą skoro rodzę syna. Ogólnie miłe wrażenie, ekipa z karetki bardzo fajna mimo, że ja troszkę (ale tylko troszkę ) histeryzowałam jak każda rodząca chyba.
Niestety po dotarciu do szpitala miłe wrażeni minęło jakby go nigdy nie było.
Najpierw przeprawa z dowodem.Pani na rejestracji była bardziej pochłonięta tym, że mam "stare" nazwisko, niż tym, że "ja tu rodzę", bo w takim razie ona je wpisuje jako nazwisko dziecka, bo może mąż się nie przyzna :\ . Chore to, no ale ok. procedury itd.
W końcu zawieziono mnie na ogromną salę gdzie powitał mnie krzyk pani siedzącej na "samolocie, a potem szybkie siup do boksu (łóżka przedzielone ściankami z ohydnymi zielonymi kafelkami) i czekamy.
Akcja pierwsza:
Przybywa pielęgniarka z KTG i próbuje robić odczyt. Jako, że leżąc na wznak miałam kłopoty z zachowaniem przytomności robiono mi badania w leżeniu na boku. Pani podpina urządzenie, patrzy i jak nagle nie walnie:
(P)- Z takim odczytem to w domu siedzieć, a nie tu ludziom czas zabierać. Ja załamka, bo może coś nie tak, ale zaproponowałam, że przewale się na wznak i niech popatrzy raz jeszcze. I o cudzie okazało się, że jednak rodzę. Chwilę później ta sama pani podchodzi z kuszącą propozycja:
(P)-Lewatywa.
(J)- Nie dziękuję, sama się przejdę. Przeszłam się trzy razy, ale potem nie byłam juz w stanie wrócić. Panie zorientowały się, że mnie nie ma po 20! minutach.
Przytargały mnie na łóżko. Dodam, że akcja porodowa rozgrywała sie między 22 a 3 w nocy kiedy narodził się synek. Ok. godziny 2.45 poczułam sie fatalnie i kulturalnie poprosiłam o basen, bo wiedziałam , że nijak nie wstanę już z tego łóżka. Odpowiedź:
(P)- Leż spokojnie! ( no tak zapomniałam, że już z Panią kiedyś piłam i byłyśmy na 'ty'). To skurcze parte!
Oczywiście pewnie tak było, ale wcale nie uśmiechało mi się leżenie zabrudzoną na tym łóżku Bóg wie ile .Więc kulturalnie wołam raz jeszcze. Oczywiście odpowiedź ta sama. wybaczcie tu musiałam być Piekielna bo walnęłam z tekstu.
(J)- G**no mnie obchodzi jakie to są bóle, nie będę leżała we własnym g**nie całą noc!! Wiem, chamskie to było ale miałam już dosłownie dość.
Wreszcie jakaś pielęgniarka, zaczęła do mnie człapać, ale wtedy odeszły mi wody (nic wspólnego z amerykańskimi filmami!), więc mówię:
(J)- Dziękuję już nie trzeba, wody odeszły.i co słyszę? "No to wstawać i chodź tutaj. Jak ja niby miałam sama wstać? Ale w końcu mi się udało, bo pomocy się nie doczekałam.
Udałam się "po ścianie" na "samolot". Godzina 2.45. Po 3 skurczach pani położna nie wytrzymała i mówi do lekarki:
(P)- Weź no ją naciśnij, bo w życiu nie urodzi.
W końcu synek przyszedł na świat o godz.3.00 więc rzeczywiście się namęczyły panie ze mną. Położono mi go na brzuch ale nie dane mi było się mu nawet przyjrzeć, bo lekarz nagle jak nie szarpnie, dobrze, że z paniką w oczach podałam pani dziecko, bo chyba bym je upuściła. Okazało się, że lekarz wyrwał!! łożysko. Nie nie "urodziłam go" jak to się mówi, ale po prostu zostało ze mnie wyrwane.
Na koniec dodam, że wywieziono mnie na korytarz gdzie nikt nie przyszedł zobaczyć jak się mam czy nie śpię.
Później trafiłam na oddział gdzie nie było dla mnie łóżka, leżałam więc na korytarzu, 2 razy upadłam na podłogę próbując dojść do łazienki, bo nikt mi nie powiedział, że łazienki są w pokojach obok.
Z akcji "po porodzie"
- zamykanie szafek z mlekiem dla dzieci jeśli matka nie miała pokarmu miała gotowe porcje mleka) bo kradną!!
- kąpiele dzieci o godzinie 23.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (208)
zarchiwizowany

#10125

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
To opowieść z serii "pociągowych" i Piekielnym będzie inny pasażer i troszkę mój Tata.

Swego czasu musiałam z synem często odwiedzać CZD w Wa-wie. A jako, że sama jestem niemobilna, a mąż nie zawsze mógł wziąć wolne w pracy, jechałam pociągiem tzw. "pospiesznym". Razem z Tatą wgramoliliśmy się do pociągu z dzieckiem i wózkiem. Dodam ,że wózek nieszczególnie trafiony, za duży, kiepski do składania, we wszystkich formach lokomocji sprawował się koszmarnie.
Jakoś udało się nam go wtaszczyć do pociągu, potem przez mikroskopijne drzwiczki do tego zabawnego korytarzyka i z niego po wielkich bólach do pierwszego przedziału.
Oczywiście "dla palących" , ale to zauważyliśmy później. Ogólnie pociąg nie był zbyt zatłoczony, ludzi przybywało dopiero w miarę zbliżania się do Warszawy.
W kilkanaście minut po ruszeniu ze stacji początkowej przez korytarzyk idzie jakiś Pan, minął nasz przedział, za chwilę wraca otwiera drzwi, my spokojni, pewnie chce się dosiąść. Ale skąd tam. Pan popatrzył na mnie i zaczyna :
- Co to ma być?Co to za obyczaje?
Ja oczywiście uprzejmie zdziwiona tym "co to ma być"? , więc pytam w czym tkwi problem ?
Pan już czerwony na twarzy zaczyna się pienić:
- To jest przedział dla palących, zajmujecie miejsca osobom, które chciałby zapalić, z DZIECKIEM jeszcze!!
Ponieważ natura wyposażyła mnie w duży zapas cierpliwości, patrzę na Tatę, potem na Pana i odpowiadam:
- Jakoś nie widzę tu stada palaczy, a jak Pan widzi mam ze sobą sporych rozmiarów wózek, którego mimo najszczerszych chęci nie schowam do kieszeni, a nie zatarasuję nim korytarza, bo to bardziej utrudni podróż innym ludziom, więc proszę się odczepić. Chyba, że ma Pan ochotę przenieść tego "molocha" w lepsze miejsce, to proszę bardzo.
Pan, najwyraźniej miał "zły dzień", a ja jestem takim pechowcem, że zawsze trafiam na ludzi chcących wyładować swoje frustracje.
- A co mnie to obchodzi?? A może ja chcę zapalić?
I tu zaczyna wyżalać się do mojego Taty, który z racji odgrodzenia "molochem" nie wyglądał na jadącego ze mną.
- No widzi Pan? Młoda siksa (24 lata!), władowała się i ludziom do pracy jadącym, nie pozwala zasłużonego dymka wypalić, bo jej się przejść z bachorem dalej nie chce!!
Połączenie "bachora" i "siksy" zadziałało na mojego ojca jak płachta na byka.
-Chodź Pan k...wa!!
Po czym Tata bezceremonialnie zabrał Pana i pokazał mu jeszcze dwa przedziały dla palących, puste!! Wtedy mówi do niego:
- Żebyś gościu miał przy sobie tylko tyle fajek, abyś siedząc na każdym siedzeniu (8 sztuk w przedziale), wypalił jednego zanim do Warszawy dojedziemy.
A ja jadę do Warszawy, z córką i wnukiem na badania ważne, martwię się, więc nie podnoś mi ciśnienia bo za siebie nie ręczę.
Może nie było ostro, ale dosadnie, Pan poszedł jak niepyszny do innego przedziału, gdzie później jeszcze w trakcie jazdy było słychać jak się wyżala.
My dojechaliśmy do Warszawy już przez nikogo nie niepokojeni.Wiem, pewnie była w tym nasza wina ale każdy, kto ma więcej oleju w głowie, zauważył by, że wybraliśmy najdogodniejszą opcję, zamiast blokować korytarz czy przejście ( a i dojście do toalet).

Morał z tej bajki jest taki: ludzie ogarnijcie się czasem, bo matkom z dziećmi w pociągach, jest na tyle ciężko podróżować, że nie musicie sie dodatkowo nad nimi pastwić.
Zwłaszcza pozdrawiam szacowne mohery i wycieczkowiczów którzy na widok kobiety z dzieckiem w wózku na peronie, pchają sie do pociągu, niczym stado bydła, rzucając hasła, że "krowa zatarasuje przejście i nie usiądziemy". Uwierzcie, my się bardziej umęczymy!!

PKP

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 49 (181)

#9599

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Swego czasu, jeszcze na studiach dorabiałam sobie na wakacje pracując w niewielkim sklepie samoobsługowym. Moje zajęcie polegało głównie na wykładaniu towaru, porządkowaniu półek, dzień po dniu. Pracowałam tak dwa miesiące bo jako student miałam w sumie trzy miesiące wolnego. Pewnego dnia przyszedł straszy pan, który najwyraźniej znany był reszcie personelu, ale ja jakoś nie miałam "przyjemności" jeszcze go poznać.
Po wypiciu piwa jego wzrok padł na mnie, jako że pracowałam akurat gdzieś w pobliżu. Ja(J), Pan(P):
(P)- Proszę o dżem za 1,90 (cena przytoczona, pamięć już nie ta :) ).
(J)- Zapraszam do działu z przetworami, zaraz go znajdziemy.
Udaliśmy się do określonego działu, ale mimo, że przeszłam regał wzdłuż i wszerz po 3 razy, dżemu o określonej cenie nie mogłam za nic zlokalizować. Wobec zaistniałej sytuacji proszę pana o jakieś konkretniejsze namiary jak nazwa firmy.
(P)- To pani tu pracuje i powinna wiedzieć gdzie co leży, a nie ja mam szukać.
Ciśnienie zaczęło mi się podnosić, w sumie sklep samoobsługowy i pan sam powinien sobie szukać produktów, poza tym mało kto ma taką pamięć żeby znać ceny każdego produktu. Jednak nadal spokojna tłumaczę panu, że pracuję od niedawna (jakoś 2 tydzień mojego pobytu w sklepie), więc nie znam wszystkich produktów na pamięć.
W tym momencie pan zaczął wykrzykiwać, że w sklepie pracują najwyraźniej same niekompetentne osoby, jak to określił "fryzjerki po zawodówce, które nie znalazły nigdzie pracy" i tym podobne epitety. Na moje szczęście podeszła koleżanka, która już miała przejścia z panem i zabrała go do działu Eldorado - taka potoczna nazwa na dział z produktami firm niezbyt renomowanych, znanych z reklam itd, po prostu tanie produkty, które nie były wystawiane na półki, tylko stały na takiej "wysepce" gdzie panowała zasada "mydło i powidło".
Okazało się, że ów nieszczęsny dżem tam był zakopany pod innymi rzeczami. Potem rozpoczęło się kolejne poszukiwanie chlebka, który pan "tutaj widział tydzień temu" , oczywiście nie pamiętał nazwy, bo po co. Kolejne nieudane łowy i znów zostałam wyzwana od fryzjerek po zawodówce (z całym szacunkiem dla dziewczyn wykonujących ten zawód), więc już nie wytrzymałam i powiedziałam:
(J)- Tak się składa, że ja jestem w trakcie studiów, a tu pracuję dorywczo, a pan powinien potrafić samodzielnie poruszać się po takim sklepie.
I się zaczęło.
(P)- Jak śmiesz gówniaro jedna? Ja na ciebie skargę napiszę do Poznania, ja tam wszystkich znam, wywalą cię na zbity pysk...
Epitety sypały się na mnie jeszcze kilka minut. Najgorsze, że zaczęli się przyglądać nam inni klienci, a na sklep wyszedł kierownik, który był ogólnym postrachem. Moja pierwsza myśl: Już po mnie, skończyła się moja kariera tutaj. Kierownik zaalarmowany podszedł w naszą stronę i pyta co się stało. Ja zdaję relację z sytuacji - brak chlebka sprzed tygodnia. Pan dalej się wytrząsał. Kierownik wysłuchał, popatrzył na pana i mówi szeptem:
- Zabieraj się stąd piep.....ny złodzieju, bo jak jeszcze raz cie tu zobaczę jak obrażasz personel to sam ci pomogę wyjść.
Dodać należy, że kierownik należy do typu mężczyzn dobrze zbudowanych, więc łatwo było sobie wyobrazić jak wynosi pana ze sklepu.
Na koniec do mnie dodał:
- Nic się nie martw, on już nie będzie robił kłopotów. To stary złodziej, za szybko się tu nie pojawi.

Pozdrawiam byłego kierownika :).

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 490 (556)

1