Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ezechiel

Zamieszcza historie od: 18 sierpnia 2011 - 7:30
Ostatnio: 19 października 2012 - 7:35
  • Historii na głównej: 6 z 7
  • Punktów za historie: 4380
  • Komentarzy: 29
  • Punktów za komentarze: 193
 

#32674

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dla ludzi o "mocnych" nerwach... ;)

W życiorysie trafił mi się punkt pt. "Pracownik Regionalnego Centrum Operacyjnego w Banku X". Praca jak praca, ale miejsce było "wyjątkowe". A dlaczego?
Oddział banku (czyli RCO, sala obsługi i sala kredytów) mieścił się na parterze kilkunastopiętrowego budynku w którym (podobno) wcześniej mieściła się restauracja - bywalcy centrum Gdyni będą wiedzieli o które miejsce chodzi... Niestety, oba te fakty przyczyniły się do tego, iż pomieszczenia zajmował ktoś jeszcze - karaluchy.

Standardem było wytrząsanie segregatorów przed ich otwarciem, bo inaczej "cyferki spierniczały". Włączenie klimatyzacji wymagało albo wyjścia z pomieszczenia, albo wręcz otworzenia parasola, bo z kratki sypało "groszkami" aż miło. Po pierwszym takim razie pamiętaliśmy też, żeby zakrywać kubki z kawą czy herbatą podkładkami z baru...
Zanim ruszyło się do domu, wszyscy wytrząsali torby i torebki, płaszcze i kurtki, żeby nie zanieść tego ustrojstwa do domu.

Gdzie piekielność?
Kierownictwo ograniczało się do kupna i polecenia wystawienia małych pułapek (do których zmieściłaby się LEDWO "populacja" jednego segregatora, a nie całego pokoju) więc "goście" żyli sobie w najlepsze - do czasu...

Dwa epizody zmieniły nastawienie "kierownictwa" - oto one:

#1
Przechodzę przez salę operacyjną na "kredyty" z jakimiś papierami. Pod oknami, przy stoliku siedzi młoda mama, a jej berbeć niepewnym krokiem łazi po sali i co chwilę kuca jakby coś chciał sięgnąć z podłogi - okazało się, że goni dość pokaźnego karaluszka (tak na 1,5 punkta w skali Ezechiela*). Już widziałem jaki raban by był, gdyby Szanowna Mama wypisująca przelew zobaczyła co goni jej pociecha więc podjąłem kroki. Starając się, żeby nie nadepnąć maluszka, starałem się zadeptać "obiekt" - co wyglądało dość komicznie. Koleżanka zza lady też zauważyła sytuację i przerażenie odmalowało się na jej twarzy. Ja twardo dalej poluję na to zwrotne bydlę, aż w końcu - SUKCES! Problem zadeptany, że tak powiem. W tym momencie Mały w ryk - Mama niczym lwica patrzy co się dzieje i co zrobiłem jej maleństwu... Udało mi się na szczęście nie spanikować i szybko zareagowałem dając małemu kolorową ulotkę (co na szczęście go skutecznie zajęło)...

#2
Sytuacja znów z sali obsługi. Jestem na zapleczu kas - koleżanka prosi następną osobę do okna i z pięknym uśmiechem:
- W czym mogę pomóc?
W tym samym momencie po przekątnej szyby, którą oddzielona była od klienta, pogina mały wycieczkowiec nic nie robiąc sobie z godzin porannych... Klient i kasjerka śledzą go wzrokiem, aż karaluszek dociera do krawędzi szyby i znika z pola widzenia. Klient blady mówi do kasjerki:
- Czy widziała Pani... To był karaluch?
- Tak, ale już został obsłużony. W czym mogę Panu pomóc? (Uśmiech nr 3)
Klient jak stał - odwrócił się na pięcie i wyszedł (nie, żebym mu się dziwił)...

Dopiero po tych sytuacjach kierownictwo sięgnęło po broń chemiczną - w piątek wieczorem panowie w strojach jak z "Epidemii" wnosili do środka jakieś pojemniki (sarin albo coś). Nawet ochrona wysłana została do domu bo i tak - jak ktoś by się włamał, to go wyniosą w worku.

*Prowadziłem klasyfikację - 1 pkt to standardowy (ok 3 cm). Mniejsze były po 0,5 pkt, a większe po 1,5 a nawet 2 pkt. Dzienny limit utłuczonych oscylował w okolicach 25-30 pkt. :)

bank / była gastronomia

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 810 (848)
zarchiwizowany

#31435

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pierwsza wizyta u "pediatry". Wchodzimy do gabinetu (ja, małżonka i młoda).

W kwestii wyjaśnienia: pokój był podłużny - łóżeczko do położenia niemowlaka w jednym końcu, a biurko lekarki w drugim - tak ok 4 metrów.

Lekarka (wiek ok 50) znienawidzonym przeze mnie tonem:
[L] Co nie tak? (pierwsze słowa!)
[J] Dzień dobry (ciut głośniej niż normalnie), my na pierwszą wizytę.

Małżonka siada na krześle przy biurku z młodą - ja z torbami stoję obok.

[L] Dziecko na stół. Rozebrać. Karta.

Małżonka rozbiera młodą, która o dziwo nie protestuje specjalnie, ale bawi się stopami.

Lekarka zaczyna wywiad:
[L] Wzrost? Waga? - podajemy (na szczęście mieliśmy wagę dla niemowlaków w domu) ale coś mi zaczęło tu brzydko pachnieć...

Padło jeszcze kilka pytań o odruchy itp i L poleciła młodą ubierać. My lekko w szoku - L nawet nie podeszła do młodej, nie mówiąc o zbadaniu - cały czas za biurkiem (przypominam, ze 4 metry od "stolika".

Na koniec, żona wspomina coś jeszcze o intensywnym zapachu moczu i wodnistych kupkach (wiadomo - świeżo upieczona matka), na co L:
[L] Srom zaczerwieniony?

W tym momencie mi coś puściło:
[J] Nie wiem. JA nie jestem tu lekarzem!

L chyba opamiętała się, podeszła i zrobiła przegląd, ale i tak była to nasza ostatnia wizyta w tej przychodni z młodą. Na szczęście obecnej lekarki nie oddamy nikomu :)

Służba "zdrowia" w Gdańsku

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 195 (217)

#29921

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z bankiem (kolejna).

Piękny, sierpniowy weekend w nadmorskim kurorcie. Tłum taki, że odechciewa się wszystkiego, ale Ezechielowi zachciało się piwka ze znajomymi, a że w kieszeni pustki - trzeba się udać do "ściany płaczu". Potem - klasyka... Karta, pin, kwota, wypłata (świstka z reguły nie brałem, ale to miało się zmienić).

Okazało się, że maszynka wypłaciła mi kwotę dość charakterystycznym banknotem - oznaczonym czerwonym tuszem (tak na skos) i z dziurkami jak z dziurkacza.

Wyjaśnienie: Tak oznaczony banknot określa się mianem destruktu, czyli banknotu, który powinien być wycofany z obiegu. Częściej są to banknoty uszkodzone, za które NBP wypłaca 70% ich wartości, ale mogą się trafić też banknoty z inną wadą (np. brak hologramu) i wtedy banknot jest oznaczany i wycofywany z obiegu.

Znajomi czekają, ja mówię im co dostałem (pracowałem w innym banku) i proszę aby poczekali chwilkę, a ja wrócę z "normalną" gotówką.

Dwie lub 3 minuty do kasy (normalnie rekord świata!), pani czeka aż zacznę, więc wyjaśniam co i w jakich okolicznościach dostałem.

[P]ani (z zawodową nieufnością): A ma pan kwitek z bankomatu?
[J]: Nie - z zasady nie biorę, ale może pani w systemie sprawdzić, że przed chwilą zarejestrowano wypłatę na kwotę 100 zł, a to jest właśnie ta stówka.
[P]: A może pan wypłacił i chce mi wcisnąć inną? Musi Pan iść do NBP-u i tam dostanie pan zwrot.

Ok - NBP niestety nie ma placówki na każdym rogu, więc trzeba by jechać do sąsiedniego miasta - 50 minut z dojściem w każdą stronę, odstanie - a to przecież weekend i NBP najprawdopodobniej nieczynny, więc staram się załatwić sprawę "na miejscu"...

[J]: Ok rozumiem, chciałbym tylko zwrócić uwagę, że ten destrukt wypłacił WASZ bankomat, więc coś tu nie halo. Ten banknot nie miał prawa się w nim znajdować.
[P]: To ja poproszę kierowniczkę.
Chwilka czekania i przychodzi [K]ierowniczka...

Krótkie wyjaśnienie sprawy z mojej strony (tzn. bankomat - karta - wypłata - destrukt - brak kwitka - sprawdź system - zwrot - piwo), po czym kierowniczka odciągana jest na bok i pani coś jej objaśnia, nieustannie na mnie zerkając.

Czuję się troszkę niezręcznie, ale cóż... [K] podchodzi, prosi o dowód, kartę - podaję - ale Kierowniczka, bez zerknięcia w monitor zaczyna:
[K]: Do NBP-u i tam załatwi zwrot.
(Jak ja kocham taki bezosobowy ton... Grrr)
[J]: No tak, ale jest weekend, a to wasz bankomat go wypłacił.
[K]: A może pan wypłacił inną kwotę i teraz chce podmienić banknot?
[J]: Wie pani, można sprawdzić log w bankomacie i zobaczyć w jakich nominałach dostałem wypłatę - to po pierwsze. Po drugie - nad bankomatem jest kamera, więc zobaczy Pani, że nigdzie nie odchodziłem i trafiłem prosto tu.
[K] (do pracownicy - szeptem): Wezwij ochronę i dzwoń po policję - proś o interwencję.

W tym momencie mnie coś trafiło, ale że ciut obyłem się z procedurą bankową, powstrzymuję nerwy, żeby nie zaogniać sytuacji i nie tłumaczyć się "na dołku".

[J]: A czy mogę wiedzieć na jakiej podstawie prosi Pani o interwencję policję?
[K]: Próba wyłudzenia!
[J]: No to gratuluję poczucia humoru! Nawet nie zadała sobie pani trudu, żeby sprawdzić rzeczy o które prosiłem, a pani nasyła na klienta, który pokazuje wam WASZ błąd, policję. Dziękuję bardzo!
[K]: A może pan nie jest naszym klientem?

Moja mina w tym czasie musiała być naprawdę niezła...
Pomijając kartę z logo tego &%#$^&*%$#$ banku, mój dowód to zapisy na rachunku, który otwierałem 4 lata wcześniej w TYM oddziale powinny rozwiązać sprawę, ale nie...

W międzyczasie, z gracją tygrysa zaszedł mnie od tyłu strażnik (typowy emeryt z brzuszkiem ale i taserem), więc do śmiechu mi nie było. W banku poruszenie, wszyscy patrzą na Ezechiela, który w czarnej koszulce Megadeth i swoimi długimi włosami wygląda na bliskiego eksplozji.

Nie wiem jak by się to skończyło, bo miałem autentycznie ochotę rozpętać piekło, ale zdarzył się cud...

Obok strażnika przeciska się starsza Pani - na oko 60, może 70 lat - odpycha go laseczką i do zdenerwowanej [P] i [K] odzywa się tymi oto słowy:

[S]: Kochanieńka... a co to za nowe pieniążki teraz wydajecie?

I kładzie na ladzie piękny zestaw, kilku stu złotowych destruktów...

Ja w brecht, Pani i Kierowniczka - jak przysłowiowe żony Lota - w słup soli zamienione, tylko strażnik uradowany, bo pewnie miał nadzieję, że drugą osobę uda się "popieścić" jeśli będzie się stawiać.

Czyli jednak nie jestem wariat, a tych kwiatków - destruktów chyba jest tam więcej. Kierowniczka chyba domyśliła się, co się stanie, jeśli w centrali dowiedzą się, że ktoś do bankomatu załadował kasetkę z destruktami (a w jednej kasetce może być nawet 1000 banknotów).
Szybka dyspozycja i po 2 minutach miałem (i starsza Pani też) swoje pieniążki - nowe, śliczne i niedziurkowane.

Można było się udać na zimne z pianką i wypić kilka razy zdrowie "Starszej Pani", bez której cała sprawa mogła zakończyć się nieciekawie.

Ps. Wracając dość późno do domku (tak ok 2 nad ranem) zauważyłem, że w banku nadal jest obsada, a bankomat "chwilowo nieczynny".

PieKielny Oddział Banku Pewnego S.A.

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1006 (1036)

#18525

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna historia z zalaniem sąsiada (chronologicznie pierwsza).

Nowe mieszkanko - odebrane ok 3 m-cy wcześniej, wyszykowanie już na ostatniej prostej - trzeba położyć fugi, ale to następnego dnia, bo płytki (wyszukane z mozołem przez żoneczkę) jeszcze dosychają.

Pukanie do drzwi, przy których spotykam sąsiada z dołu, który oznajmia mi, że u niego coś "cieknie" po suficie. Sprawdzamy wszystkie krany, podłączenia - sucho, więc wzywamy "speców" wykonawcy zgłaszając reklamację. Okazuje się, że rzeczywiście gdzieś z rur (pomiędzy moim zaworem a kuchnią lub łazienką) gdzieś wycieka woda.

Głównodowodzący majstrów zadecydował, że jutro z samego rana wykują dwie płytki, dobiorą się do rury - "bo to na pewno ten trójniczek w tym miejscu" i będzie cacy. OK.

Dzień następny.
Majstrowie zjawiają się z samego rana i odkuwają dwie płytki centralnie na środku przedpokoju (a dziś miało być fugowanie...). Rurę znajdują, ale trójnika nie. Dalej odkuwają kolejne dwie. Dalej nic. Kolejne dwie i... JEST! Tylko, że trójnik jest cały.

Krótka narada z tajemniczym osobnikiem przez telefon i dowiaduję się, że jest drugi trójnik, ale w łazience i jego też trzeba będzie wydłubać...

Ręce mi opadły, ale jak trzeba ro trzeba. Kuj waść, wstydu oszczędź! Podobnie, jak w przedpokoju zaczynają od 2 płytek. Potem kolejne dwie (niestety pękają, a ja już oddałem ostatni, nieruszony karton do sklepu :( ). Znów nic, więc kolejne dwie idą pod meselek.

Drugi trójnik znaleziony i od razu okazało się, że to on był problemem - rura, która do niego wchodziła, nie była właściwie zamocowana, a majstry nie mają zaciskarki więc przyjadą jutro z szefem i w ogóle.

Łazienka i przedpokój przypominają pobojowisko, ale cóż - mus to mus. Majster ciągle nie zluzowany więc dniówki mu lecą i płytek trzeba było znów szukać. Niemiło.

Następnego dnia przyjeżdża Szef i jego wspólniczka. Miałem przygotowany mały kosztorys odnośnie strat (moralnych i fizycznych) i wylewam na nich swoje żale.
Piekielna okazała się wspólniczka - wcina mi się w słowo i mówi:
[W] No ale o co pan w ogóle ma pretensje?
[J] Rozkuty przedpokój, łazienkę z przejściem do sąsiada i majstra, którego powinienem zluzować 2 dni temu, nie mówiąc już o fakcie, że dziś (bo była sobota) chcieliśmy się wprowadzać - zamówiony samochód itp.
[W] No wie pan, przecież to nic takiego...

(Hmm... dziura na środku przedpokoju, rura wyciągnięta z posadzki a do wanny trzeba przeskakiwać nad rozpadliną to NIC)

[J] (Wnerwiony do granic) Nie, no pewnie, że nic. Tylko podziękować za wypust, bo będę mógł sobie pier*&^%$ć fontannę na środku przedpokoju i będzie cacuś!

Szef spojrzał na wspólniczkę, złapał mnie za ramię i mówi:
[S] Proszę pana - my wszystko załatwimy, wszystko naprawimy!

Szybko rzucił okiem na wspólniczkę:
[S] Ty nic nie mów! A my proszę pana wszystko załatwimy.

Trzeba przyznać, że jak mówił, tak zrobił. Następnego dnia przyjechał, wyłożył gotówkę na stół za płytki i na majstra dając mu jeszcze "gratisa", ale i tak nikt z nas nie zapomni jego wspólniczki...

Hydraulicy

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 497 (561)

#18247

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uwielbiam jazdę na rowerze, a z racji zamieszkania, mam do dyspozycji piękne lasy, po których można śmigać aż miło.

W drodze na jeden z wypadów spotkałem grupę ok 20-30 studentów, którzy poprosili mnie o wskazanie im drogi do Opery Leśnej. Biorąc pod uwagę, że dzieliło ich od niej jakieś 500 metrów, dość dokładnie wyjaśniłem im jak trafić - wystarczyło iść dalej drogą asfaltową i dochodziło się do bramy. Podziękowali i rozstaliśmy się.

Po ok 2-3 godzinach, zgrzany, zmęczony i spragniony kończę swój wypad rowerowy dość głęboko w lesie i zbieram się do powrotu - akurat miałem przed sobą piękną trasę (tak ze 4 - 5 km głównie z górki) i ruszam nią, gdy nagle z za małego wzniesienia wychodzi wspomniane 20 - 30 osób (tak z 10 m. ode mnie).

Ja patrzę na nich. Oni na mnie. Wsiadam w spokoju na rower, gdy nagle słyszę dość zdenerwowany głos:
- To on!

Przez głowę lotem błyskawicy przebiegają mi myśli:
No tak, raczej nie są tu celowo, ale chyba nie mogli AŻ TAK zabłądzić. Ślepy by trafił, więc pewnie poszli dalej i się zgubili - wyjaśnię im jak trafić z powrotem i będzie "gites".

W tym momencie widzę, jak dwóch czy trzech przedstawicieli rusza dość energicznie w moim kierunku.
Na szczęście zadziałały odruchy - błyskawiczny skok na rower i szpula w dół.

Do tej pory mi głupio, ale moje zdolności negocjacyjne w tym okresie były za słabe na bezpośrednią konfrontację z taką ilością osób :)

Studenci & las

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 388 (508)

#16841

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z bankiem.

Kiedyś (parę lat temu) doszedłem do wniosku, że warto by było kupić mieszkanie. Aby poznać swoje "możliwości" kredytowe udałem się do "banku A", którego byłem klientem od czasu gdy zacząłem pracować, czyli dobrych parę lat.

Stoję w ogonku do "kredytów", gdzie pani [p1] (wiek 60+) w końcu raczy mnie [j] przyjąć:

[j] Dzień dobry, chciałbym dowiedzieć się czegoś o kredytach, warunkach i ofercie banku...

W tym momencie na blat przede mną pani rzuca kilka ulotek reklamowych i wymownie patrzy na osobę dyszącą mi w plecy...

[j] (z jadowitym uśmiechem) Dziękuję Pani za ulotki - przeczytam je w domu, ale czy mógłbym chociaż poznać moją zdolność kredytową, czy kwotę kredytu, na jaką mógłbym liczyć, przykładowe raty?
[p1] (z fochem) No wie pan?! Ja mam klientów!!

Zdębiałem, ale zanim poziom WKRW osiągnął granicę krytyczną wpadłem na pewien pomysł.
Usłużnie ukłoniłem się i w pokłonach wychodziłem (tyłem do drzwi) cały czas donośnie mówiąc:

[j] Dziękuję bardzo i przepraszam najmocniej za zajęcie czasu. Nie zasługuję na miano klienta. Naprawdę przepraszam najmocniej i łaskawie dziękuję. Miłego dnia i jeszcze raz przepraszam.

Okazało się, że zebrani tłumnie emeryci (bo większość klientów w oddziale tego "banku" to właśnie emeryci) docenili dowcip - a zwłaszcza Pan tuż za mną, który do p1 podszedł również z ukłonem i przepraszając, że nie ma prośby o przyjęcie.

Sprawa by się zakończyła, gdybym nie uzyskał kredytu w innym banku.
Dla porównania sposobu obsługi - wychodziłem z niego z:
- trzema kompletnymi zestawami dokumentów do uzyskania kredytu - na wypadek gdybym się pomylił;
- z 2 wnioskami o otwarcie r-ku w banku - bo może się zdecyduję na otwarcie u nich konta;
- z 4 symulacjami - na 2 waluty oraz raty stałe i malejące - wizytówkami (i jednym numerem prywatnym) uroczych "konsultantek d/s obsługi klienta".

Stwierdziłem, że konto w "banku A" nie jest mi potrzebne.

Kolejna wizyta, inne okienko.

[j] Dzień dobry, chciałbym zlikwidować konto.
W odpowiedzi słyszę mechaniczny trzask jak z maszyny do pisania:
[p2] Dowód osobisty, karty do konta, wypełnić wniosek.
Szybki rzut oka na wniosek - jest opcja przelewu środków na rachunek "obecny" - super! Kontrolnie pytam, ile czasu będzie szedł przelew?

[p2] W ciągu 2-3 tygodni pieniądze będą na koncie.
[j] Ile? Ale dlaczego tak długo?
[p2] Bo taką mamy procedurę. Bo może wpłynąć jakaś należność z karty kredytowej albo inna...

Karty kredytowej nie miałem tylko płatniczą do wysokości środków na r-ku, ale ok - ogień należy zwalczać ogniem.

[j] Wie pani, to ja nie będę jeszcze likwidował tego konta. Przepraszam bardzo za kłopot.

P2 w uśmiech, że klient do dojenia zostaje. Odbieram papiery i kartę i wychodzę... Tak, prosto do bankomatu. Wypłacam blisko 1550 zł (moje prawie całe oszczędności) i wracam do oddziału.

[j] Dzień dobry, chciałbym zlikwidować konto.

P2 spojrzała na mnie jak na czubka. Powoli i ostrożnie, jakbym trzymał gdzieś bombę odbiera wniosek, kartę i dowód. Rozgląda się na boki jakby bała się, że jest w ukrytej kamerze. Wklepuje dane, w końcu załapuje.

[p2] Ooo... wypłacił pan prawie całe środki z rachunku. (Tak, zostało 9,84 albo podobna kwota)
[j] (z uśmiechem) Tak, pozostałą część proszę przesłać na podany numer konta.

P2 wklepuje nr konta do systemu, po czym oznajmia:

[p2] Myśli pan, że w banku B będzie panu lepiej?
[j] Mam szczerą nadzieję, że tak.

PieKielny Oddział S.A.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 810 (838)

#16079

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem "Piekielnym". Przyznaję się bez bicia, ale tylko sprowokowany. Z reguły, gdy rozmawiam merytorycznie przyjmuję w pokorze, że czasem robię głupstwo.

Moim problemem okazało się zawarcie ubezpieczenia mieszkania w pewnym Towarzystwie Ubezpieczeń [TU A], a konkretniej opcji "OC w życiu cywilnym". Historia zakończyła się w zeszłym tygodniu, ale ciągnęła się od blisko 2 lat. Będzie długo, ale oto ona:

Dwa lata temu zdarzyło mi się zalać sąsiada - ot, pęknięta przedłużka (nypel czy jak to tam). Szkoda zgłoszona (ja TU A, sąsiad - swojemu [TU B] - nie chciał pokrycia strat z mojej polisy). Po jakimś czasie (ok roku) przychodzi wezwanie z TU B o zapłatę szkód, które pokryli - ca. 150 zł. Niby niedużo, ale od czego mam polisę? Telefon do TU A, potem do TU B i informuję, żeby z roszczeniem zgłaszali się do TU A bo polisa itp.

Finał i moja piekielność wyszły kilkanaście dni temu. Jestem na szkoleniu - ze 100 km od domu. Dostaję info od połowicy że TU A odmówiło TU B wypłaty regresu, więc chcą tej kwoty ode mnie. Lekko mnie trafiło, ale spisuję sobie dane szkód, nr polis i dzwonię do TU A żeby wyjaśnić o co chodzi i dlaczego nie poinformowali mnie o odmowie uznania roszczenia. Całe szczęście infolinia całodobowa (bo był piątek godz. 21) - ja [j], konsultant 1 [k1]:

(...)
[k1] - Dziękuję za cierpliwość. Sprawa została przekazana do likwidatora, który podjął decyzję o odmowie wypłaty regresu.
[j] - No dobrze, ale na jakiej podstawie i dlaczego mnie nikt z was o tym nie poinformował, a dowiaduję się tego z wezwania przedsądowego konkurencji?
[k1] - Więc podstawą odmowy wypłaty był fakt iż szkoda nie została wyrządzona celowo.

Tu zamarłem...

[j] - Wie Pan, ja ekspertem od ubezpieczeń nie jestem, ale wydaje mi się mało prawdopodobne, żebyście Państwo wypłacili odszkodowanie, gdybym wziął młot i rozwalił sam swoje rury w przypływie dobrego humoru.
[k1] - No ja mam tak napisane i mogę tylko przekazać prośbę do likwidatora o kontakt.
[j] - Ok.

Wróciłem do domu, przejrzałem posiadane dokumenty i nie tylko nie znalazłem paragrafów, o którym mówił konsultant, ale paragrafy o całkiem odwrotnej (i logicznej) treści a więc, że TU A odmówi wypłaty odszkodowania, jeśli szkoda wynikła z winy umyślnej.

Pokrzepiony tą wiedzą oczekiwałem kontaktu Likwidatora, ale przez weekend telefon milczał.

Poniedziałek.
Drugi tel. na infolinię - pani konsultantka poleciła wysłać maila - 5 minut później dostaję info, że mail forwardowano do likwidatora. Czekam na kontakt.

Środa.
Likwidator milczy. Trzeci telefon na infolinię i rozmowa z konsultantem [k3]. Moja piekielność wychodzi na światło dzienne:

[j] - Chciałbym rozmawiać z likwidatorem sprawy ABC/12345.
[k3] - To niemożliwe.
[j] - Dlaczego?
[k3] - Bo to niemożliwe.

W tym momencie coś we mnie pękło.

[j] - Ale ja się pytam konkretnie - dlaczego nie mogę rozmawiać z tym likwidatorem? Jest na cholernym Księżycu, że nie ma z nim kontaktu?
[k3] - Ja nie powiedziałem, że jest na Księżycu.
[j] - To co? Macie placówkę na pie* Syberii?
[k3] - Nie i proszę na mnie nie krzyczeć?
[j] - To kur* połącz mnie z likwidatorem!
[k3] - To niemożliwe...

W tym momencie padł szereg przekleństw z mojej strony i rozłączyłem się. Cóż - nie jestem z siebie dumny, ale czuję się po części usprawiedliwiony - przynajmniej w mojej ocenie, choć Wy oczywiście macie prawo do swojej :). Nadszedł czas na inne środki wojny bezpośredniej.

Kolejny mail na "gorącą linię (cytowany w całości):

"W związku z odczuciem iż jestem dla Państwa klientem może nawet nie 2. ale 10. kategorii, oraz rzekomym brakiem możliwości kontaktu z likwidatorem za pomocą telefonu (no bo w końcu dopiero jest początek 2. dekady XXI wieku), bardzo proszę o kontakt telefoniczny osobę, która jest w stanie podać mi informacje na temat odmowy wypłaty roszczenia regresowego na rzecz TU B.

Zaznaczam, że mam przedsądowne wezwanie do zapłaty należności na rzecz TU B więc informacja na ten temat jest mi NIEZWYKLE POTRZEBNA. Podobnie jak data pisma, w którym Państwo poinformowaliście mnie o odmowie tej wypłaty.

Pod koniec sierpnia kończy mi się też polisa ubezpieczeniowa mieszkania i proszę postarać się, żebym jednak przedłużył ją u Państwa a nie stał się Państwa reklamodawcą - z tym że negatywnym."

5 minut później info, że mail forwardowano do Likwidatora oraz koordynatora. No nic - czekam dalej na kontakt...

Czwartek.
Brak odzewu. Osiągnąłem stan, w którym już nawet nie czułem się zdenerwowany. Wręcz spokojny i zabieram się za pisanie kolejnego maila.

"Do chwili obecnej nikt od Państwa - ani likwidator, ani koordynator nie skontaktował się ze mną. Moja cierpliwość i termin na uregulowanie zobowiązania kończą się a proszę mi wierzyć, że jeśli będę zmuszony zapłacić choćby złotówkę, to rozpętam piekło.

Nie interesuje mnie czy LIKWIDATOR jest na urlopie, ani czy KOORDYNATOR nie wie jaką podjął decyzję. Nie przyjmuję też do wiadomości tłumaczeń, że z kimś nie ma kontaktu - to Państwa sprawa jak organizujecie pracę i Państwa problem. NIE MÓJ!

Domagam się NATYCHMIASTOWEGO KONTAKTU!"

I stał się cud. Jakieś 20 minut po wysłaniu maila dzwoni telefon i kolejny konsultant [k4]:

[k4] - Dzwonię do Pana w sprawie szkody ABC/12345. Czy pan Piekielny?
[j] - Tak słucham (wypowiedziane ze stoickim spokojem, choć serce mi wali jak głupie).
[k4] - Przeanalizowaliśmy jeszcze raz akta sprawy i podjęto decyzję o uznaniu regresu.

Okazało się, że "ktoś" walnął się w decyzji. Ja byłem na tyle przytomny, żeby poprosić o tą informację na piśmie (15 minut później miałem skan pisma na mailu).

Może i przesadziłem. Prawdopodobnie likwidator był na urlopie ale proszę uwierzcie mi, cała sytuacja wyglądała by zupełnie inaczej, gdybym dostawał konkretne informacje. 25-go rzeczywiście kończy mi się polisa i zastanawiam się, czy nie przejść do TU B :)

Warto albo nie warto...

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 489 (549)

1