Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

jazz

Zamieszcza historie od: 20 maja 2011 - 23:07
Ostatnio: 24 listopada 2013 - 2:18
  • Historii na głównej: 9 z 14
  • Punktów za historie: 7563
  • Komentarzy: 38
  • Punktów za komentarze: 219
 
zarchiwizowany

#38146

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Gwoli wstępu – noszę okulary i niedawno skończyłam 23 lata, ale wyglądam bardzo młodo, gdy tylko mam ochotę sobie zaszkodzić kupując coś 18+ w nowym sklepie, zawsze jestem przygotowana trzymając naszykowany dowód w dłoni [chyba wszyscy wiedzą, jak przepastna potrafi być damska torebka :-)]. Kasjerki i kasjerzy widząc wiek wpisany w dowodzie reagują zazwyczaj pozytywnie, gratulując mi „dobrego trzymania się”, na co zawsze z uśmiechem odpowiadam, że to powoli staje się męczące.

Wybierałam się na imprezę, alkohol co prawda kupiłam wcześniej, ale pech chciał, że papierosy zostały w domu. Jako, że zorientowałam się, dopiero w okolicach docelowego miejsca imprezy zostałam poinstruowana przez gospodarza gdzie mam iść, żeby się zaopatrzyć. Więc zmierzam w kierunku sklepu, podchodzę do kasy i proszę o papierosy. Kasjerka na oko w moim wieku.

[K]- Dowód jest?

Podaję dowód z uśmiechem, tłumacząc, że posiadam go już 5 lat i że zdając sobie sprawę z młodego wyglądu jestem przyzwyczajona.

Kasjerka bierze dowód, ogląda, z obu stron. No dobra, może chce mi list wysłać i adresu szuka, myślę. Patrzy na mnie, patrzy na zdjęcie, znów na mnie i rezolutnie mówi:

[K]- Nie sprzedam ci papierosów, ponieważ dowód jest podrobiony!

Uwierzcie mi, przez myśl mi przeleciało nawet, że może faktycznie coś z dowodem jest nie tak, czego przez 5 lat nikt nie zauważył.

[J]- Słucham? Dlaczego?

[K]- Na zdjęciu w dowodzie nie masz okularów!

Tutaj już totalnie zbaraniałam, nie wiedziałam co powiedzieć, zabrałam dowód z jej rąk i przy drzwiach tylko odwróciłam się żeby powiedzieć to co powinnam od razu:

[J]- Radzę przyjrzeć się własnemu dowodowi!

Tak, kasjerka nosiła okulary...

sklepy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 68 (136)
zarchiwizowany

#27531

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś opowiem wam historię o tym, jak członkowie mojej rodziny uratowali psa, przez jego uprowadzenie.

Słowem wstępu – siostra mojego taty i jej mąż są miłośnikami psów. Ich psy zwykle są ratowane albo brane ze schroniska. Mają też działkę w tej części Polski, która nie tak dawno walczyła o miano „cudu natury”.

Działkę ową dzielą wraz ze swoimi przyjaciółmi. Przyjaciele mają syna, który w czasie rozgrywania tej historii, która działa się kilka lat temu był w wieku gimnazjalnym. Jako że działka jest w pobliżu jeziora to dzieciak z rodzicami pół wakacji tam przesiedział. A jak nastolatek to wiadomo, ze starymi siedzieć cały czas nie będzie, postanowił poszukać znajomości. I tak trafił na córkę Piekielnych, którzy mazurską miejscowość zamieszkiwali na stałe. Któregoś wakacyjnego dnia odwiedził jej dom, który był wcale nie tak daleko. I podczas swoich odwiedzin usłyszał szczekanie. Tak też dowiedział się, że mają psa.

Pewnie czytaliście tutaj historie o psach przywiązanych przy budzie, z wrośniętym łańcuchem. To będzie level up. Pies nie był przywiązany, pies był zamknięty. I nie, nie na powietrzu. W łazience. Dlaczego tak? Podobno szczekał. I podobno też dlatego, że mają małe dziecko [gdy dzieje się opisywana historia najmłodsze dziecko Piekielnych miało dwa lata, pies ok. roku]

Tak więc przez rok żyli sobie rodzina i pies zamknięty w łazience, wypuszczany na ogród dwa razy dziennie. Pies miał, z powodu panującej w łazience wilgoci chorobę uszu, której doprowadzenie do ładu zajęło pół roku i która co jakiś czas się odnawia. Miał też uczulenie na brzuchu, a w chwili uprowadzenia rany na grzbiecie.

Kiedy moja ciotka i wujek się o tym dowiedzieli opracowali plan przejęcia. Wpierw wkupili się w łaski Piekielnych klasycznie, sąsiedzką flaszką, podczas obalenia której poszli skorzystać z łazienki. Raz, drugi, kolejny. Pierwszy po to, żeby sprawdzić, czy syn znajomych nie konfabulował, kolejne po to, żeby psa, ze swoją obecnością oswoić.

Z sąsiedzkiego zapoznania wyszli, tylko po to, żeby wrócić rano i stoczyć o psa batalię słowną. Piekielni nie chcieli psa oddać, mówili, że to ich pies, że ma dobrze, że nic mu nie jest. Czerwony brzuch pozbawiony sierści tłumaczyli letnim linieniem, a zaropiałe uszy urodą psa. Zamknięcie w łazience szczekaniem i małymi dziećmi. Na wszystko mieli odpowiedź. Przecież pies ma dobrze. Ciotka i wujek w pewnym momencie odpuścili pertraktacje, co będą z głupimi gadać, przecież widzą jak jest.

Następnego dnia, wysłali młodego na akcję, zaopatrzony w smycz nie zważając na sprzeciwy córki Piekielnych zabrał psa. Pies pojechał w podróż do stolicy, prosto do psiego doktora, został wyleczony. Piekielni od tej pory z sąsiadów stali się wrogami, którym nawet na „dzień dobry” się nie odpowiada.

Od tej historii minęło kilka lat, obecnie jest to piękny zwierz, nie skłamałabym mówiąc że, najładniejszy na jednej z warszawskich dzielnic. Mieszaniec, wyglądający jak pomniejszony i "niżej zawieszony" Golden Retiever. Pies jest szczęśliwy. Tylko od czasu do czasu, kiedy spotyka w mazurskiej wsi swoich dawnych właścicieli nie potrafi odmówić sobie groźnego poszczekiwania…

mazurska wieś

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (187)
zarchiwizowany

#19473

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Publiczna służba zdrowia bardzo różni się od tej prywatnej i czasami warto jest zapłacić niż poddawać się katuszom. Historia, którą opiszę działa się jakieś trzy i pół roku temu i sądząc po waszych historiach niewiele się zmieniło.

Pewnego dnia obudziłam się z bólem w plecach, który jako laik z anatomii zlokalizowałam jako "w okolicach lewej nerki". Ból niewielki, więc ja, silna kobieta poradziłam sobie, niestety jedynie na dwa dni. Trzeciego dnia głównie spałam, a jak już się budziłam to nie byłam w stanie usiąść żeby zająć się czymkolwiek. Znalezienie dogodnej pozycji w której ból był do zniesienia było poza moim zasięgiem.

Gdzieś w okolicach godziny 18 tata obudził mnie i przymusił do zmierzenia temperatury. Termometr wykazał około 39 stopni. Jakieś specyfiki na zbicie gorączki i zarazem przeciwbólowe. Zasnęłam. Po 21 kontrolne zmierzenie temperatury. Termometr chyba oszalał, bo wyświetliło się na nim prawie 41 stopni. Drugi termometr, klasyczny z rtęcią pokazał wynik dokładnie ten sam. Ponownie leki na zbicie gorączki, ból nie do zniesienia. Szybka decyzja rodziców, wieziemy latorośl na ostry dyżur.

Trzeba było się ubrać., bo jak się spało cały dzień to nie było potrzeby żeby zmieniać garderobę na wyjściową. Ubieram się i nagle pytam rodziców, od kiedy mamy dwa koty. Cóż, cały czas mieliśmy jednego. Zemdlałam. Na szczęście tylko chwilowo. Do samochodu jakoś doszłam, wspierając się na tacie, ale zawsze. Po kilku minutach szaleńczej jazdy mojej matki, którą znam jedynie z opowieści znaleźliśmy się w szpitalu. Była mniej więcej 22. I tu zaczyna się historia.

Na izbie przyjęć ludzi mało, może z 3-4 pacjentów. Moja mama od razu zaczepiła pielęgniarkę i powiedziała w czym rzecz. Odpowiedzi można było się spodziewać - radośnie brzmiące i napawające optymizmem „trzeba czekać”. Usiadłam. Po kilkunastu minutach znów straciłam przytomność. Ponownie tylko na chwilę. Przyszła pielęgniarka, moja mama niemal krzycząc mówiła co się stało. Oczywiście omdlenie nie było w stanie przyspieszyć mojego zobaczenia się z lekarzem. Dostałam wodę, jest jakiś progres. Po jakichś 40 minutach ponownie przyszła pielęgniarka i dała mi kubek, żeby zbadać mocz, bo może faktycznie coś z nerkami, skoro się już sama zdiagnozowałam. Po następnej godzinie ponownie wywołała mnie pielęgniarka i gdzieś mnie prowadzi. A w zasadzie ciągnie. Kładzie na leżankę, widzę kroplówki w liczbie dwóch i przebłyskiem świadomości pytam:

[j]- A lekarz?

[p]- Widział wyniki. Wszystko w normie. To na zbicie gorączki. A to glukoza.

Leżałam z tymi kroplówkami około godziny, może półtorej. W domu byliśmy o drugiej. Nadal bolało, ale to wszystko co mogli mi zaoferować w szpitalu. Zalecili wizytę kontrolną u lekarza rodzinnego.

Następny dzień też cały przespałam, ból nie ustępował, ale gorączka chociaż nie przekraczała 37 stopni. Kolejnego dnia wizyta u lekarza, opis zaistniałej sytuacji, opis bólu, opis tego co się działo w szpitalu. Aż sam nie chciał mi uwierzyć, że mimo gorączki, silnego bólu, omdleń nie obejrzał mnie lekarz. Dał skierowanie na badania moczu. W szpitalu niby robili, ból zelżał, a gorączki nie było to jednak wypadało nadal je zrobić, więc zrobiłam.

Gdy stawiłam się na odbiór badań i kolejną wizytę w gabinecie internisty nie bolało już wcale. Zabolały za to słowa doktora na widok badań w których praktycznie wszystkie były dalekie od normy.

[d]- z takimi wynikami to dziwię się, że pani do mnie przyszła, a nie się przyczołgała.

służba_zdrowia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (195)
zarchiwizowany

#16006

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio przydarzyła mi się kolejna „historia życia” jak to mawia moja przyjaciółka.

W zeszłą środę wracałam po dwóch dniach nieobecności do domu. Niewyspana, zmarnowana, wsiadłam do autobusu, z torebką przeładowaną do granic możliwości, a wszyscy wiedzą, że kobieta jest w stanie zapakować do torebki WSZYSTKO, z wyłączeniem najważniejszych rzeczy.

Wsiadłam do mało popularnego autobusu z zamiarem przejechania 2 przystanków żeby złapać przesiadkę. Położyłam torbę na półce na bagaże i przejechałam może z 5 metrów. Kanar. Spojrzałam z przerażeniem na torebkę która leżąc oznajmiała mi, że nie uda mi się do niej już wszystkiego zmieścić jak ją otworzę. Pan rączym krokiem podszedł do mnie i oznajmił szczerząc białe uzębienie „bileciki do kontroli”. Kontrolne spojrzenie na torebkę, która tylko czekała, żeby zwymiotować napchaną do niej zawartość.

Otworzyłam, wsadziłam rękę, żeby znaleźć portfel. Oczywiście był na dnie, kilka rzeczy się wysypalo, kilka trzeba było wyjąć, jak zwykle w takich sytuacjach, prosta złośliwość rzeczy martwych. Jak już wygrzebałam kartę miejską podałam panu, i zabrałam się za pakowanie z powrotem wszystkich rzeczy, zbierając je z podłogi i bliskiego otoczenia torebki. Kiedy udało mi się wsadzić już do torebki wszystko poza butelką z płynem, zamknąć ją i czekałam aż pan odda mi mój przybytek z dokumentami, z myślą o umieszczeniu go w kieszeni tylnej torebki kontroler jakby na komendę:

[k]: a legitymacja jest?

Tak, miałam żądzę mordu w oczach, bo cholera, nie mógł mi tego powiedzieć od razu, gdy sprzęt wydał podwójne piknięcie dla biletów ulgowych, tylko czekał aż zapakuję się ponownie.

[j] [z nadzieją że nie każe mi znów szukać, tylko uwierzy na słowo]: oczywiście, jest.
[k]: proszę okazać.

Sytuacja z szukaniem analogiczna tylko że tym razem poszukiwania bez rezultatu. Kontroler zaprosił mnie na zewnątrz i kazał szukać dalej. Ponowne poszukiwania zakończone niepowodzeniem, zawartość torebki na chodniku, ludzie dookoła patrzący na mnie jak na przestępczynię.
Pan kontroler więc z nieukrywaną satysfakcją oznajmił mi, że będzie mandat. Pomyślałam okej, zapłacę te niecałe 15 złotych i będzie w porządku.

Wypisał, pouczył, ja przyjęłam, wpakowałam do torebki z lekką irytacją. W piątek zapłaciłam opłatę manipulacyjną wynoszącą całe 14,80. O sytuacji zapomniałam. Aż do wczoraj.
Wracam do domu wieczorem, włączam komputer, mam nową wiadomość na Facebooku. Od osobnika, którego personalia nic mi nie mówią. Wchodzę w treść. I oto co czytam:

„Mandat zapłacony?”

W tym momencie nie do końca zrozumiałam co się dzieje, gdyż nie podaję na facebooku imienia, bo w kontaktach towarzyskich go po prostu nie używam, a moje nazwisko znajduje się w 10 najpopularniejszych w Polsce. Nie miałam pojęcia jak mnie znalazł, ani po co, chyba tylko po to, żebym się zastanawiała.

I tak na koniec, mam pytanie, czy można to jakoś zgłosić, nie wiem, jako nękanie czy coś w tym stylu? Bo sytuacja jest tak absurdalna, że mój mały kobiecy móżdżek nie jest w stanie jej zrozumieć.

ztm

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 47 (149)
zarchiwizowany

#11656

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
historia yaveleth [ http://piekielni.pl/11650 ] przypomniała mi historię której byłam świadkiem.

Któregoś dnia wracałam nocnym autobusem z centrum. Była to środa, więc ludzi niewiele, usiadłam na końcu autobusu, po kilku przystankach wsiadło dwóch chłopaków, widać było że wracali z imprezy. Dwa przystanki przed moim wsiadło dwóch kanarów i zaczeli sprawdzać bilety. Wyjęłam słuchawki z uszu i dzięki temu słyszałam całą tę sytuację.

Doszli do mnie, pokazałam kartę miejską i zaczęli sprawdzać tych nieszczęsnych chłopaków tuż przed przystankiem.
Jednemu dało się wysiąść, autobus zamknął drzwi i pojechał dalej, więc drugi został bo kontroler już z nim rozmawiał.
[k] - bileciki do kontroli!
[ch]- nie mam.
[k]- jest pan pewien?
[ch]- tak, nie naładowałem karty miejskiej a skończyła mi się dwa tygodnie temu.
[k]- proszę pana, niech pan pokaże ten bilet bo będzie mandat.

Tu chłopak w nie lada szoku, bo tłumaczy kanarowi, że karta jest nieważna, ale sięga po portfel i otwiera.
[ch]- niech pan zobaczy, że jest nieważny!

Kanar przytyka bilet do tej maszynki która sprawdza oddaje i mówi
[k]- i co kłamiesz, jednak masz bilet.

Tu był mój przystanek chłopak wysiadł żeby dogonić kolegę i słyszałam tylko jak mówił "jak to możliwe, jak to możliwe" :)

kontrola biletów w ztm

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (196)

1