Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

katiu

Zamieszcza historie od: 21 grudnia 2011 - 17:06
Ostatnio: 20 września 2012 - 17:50
  • Historii na głównej: 9 z 18
  • Punktów za historie: 6698
  • Komentarzy: 29
  • Punktów za komentarze: 111
 

#22919

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z Urzędu Stanu Cywilnego, kiedy to postanowiłam wreszcie załatwić ważną sprawę i zmienić zgodnie z prawem imię, na to, którego faktycznie używam.

Przywitałam się z panią urzędniczką i mówię:
- Chciałabym złożyć wniosek o zmianę imienia
- A jak ma pani na imię?
- Magdalena (dajmy na to)
- To bardzo ładne imię, nie musi pani zmieniać, a na jakie chce pani zmienić?
- Na Anna (również imię przykładowe, jednak faktyczne imiona miały się do siebie dokładnie tak jak te wymienione tutaj - zero "udziwnień") i pozwoli pani, że sama zadecyduję, czy chcę zmieniać czy nie, zapewniam, że to jest bardzo dokładnie przemyślana decyzja, dwa lata od osiągnięcia pełnoletności się zastanawiałam (serio) i jestem pewna.
- No ale po co chce pani zmieniać, nie podoba się pani imię? Poza tym imienia nie można zmienić, ja tu pani pokażę zaraz odpowiednią ustawę
- Proszę pani, ja znam tę ustawę na pamięć, mogę wyrecytować, jednak mnie dotyczy ostatni przypadek: "zmiana imienia na imię używane"
- A ma pani dokument potwierdzający, że używa pani imienia Anna, a nie Magdalena?
- Ale jak to dokument? Przecież właśnie po to tu przyszłam, żeby zmienić i zgodnie z prawem mieć w dokumentach Anna!
- No dokument, czyli dowód osobisty, legitymację studencką, akt urodzenia, świadectwo ukończenia szkoły, ewentualnie jakąś umowę np. o pracę wystawioną na imię Anna.

No łapki opadają, żeby w USC kazali człowiekowi okazywać fałszywe dokumenty...

USC

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 634 (682)

#22837

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewnego listopadowego piątku postanowiłam się wybrać do mojego domku na wsi. Znajduje się on 60km od mojego miasta, a kursuje tam tylko jeden bezpośredni autobus, w dodatku w sobotę o 6 z minutami. Jako że nie spodziewałam się nazajutrz pięknej pogody, postanowiłam nie jechać na dworzec, lecz wsiąść na najbliższym przystanku.

W sobotę wczesnym rankiem w deszczu przybyłam na przystanek, na wszelki wypadek, 10 minut przed czasem.
Po 30 minutach przyjeżdża autobus (zawsze jeździ ten sam z tym samym kierowcą), ale z innym kierowcą. Wchodzę i mówię:
- Dzień dobry, bilet do X poproszę.
- Dokąd?!
- Do X (cóż, mała wioska, mógł nie wiedzieć), to jest dwa przystanki za Y (charakterystyczne miasteczko, przez które przejeżdża każdy autobus jadący w tamtym kierunku)
- Ja nie jadę ani przez X ani przez Y.
- Jak to? Jeśli jedzie pan do miejscowości Z, to musi pan przejeżdżać przez X i przez Y (trasa w linii prostej i nie ma innej możliwości)
- Ale ja nie jadę do Z! Pani sobie zerknie na tablicę z przodu autobusu i przeczyta!

Wysiadłam, zerknęłam, jak wół stoi, że autobus jedzie do Z, w dodatku przez Y, w oknie mignęła mi jeszcze znajoma z sąsiedniej wioski, wracam się do kierowcy, a tu drzwi zamykają mi się przed nosem i autobus odjeżdża...

Chłopakowi się nie chciało sprawdzić, którędy właściwie ma jechać, a dla mnie oznaczało to jeszcze godzinę czekania, jazdę do innej wioski i dość długi spacer polną dróżką w zimnie i deszczu do domu.

pks

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 573 (651)

#22836

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na początku zaznaczam, że historia jest raczej śmieszna, choć jakby się przyczepić, to klient był odrobinkę piekielny.

Pracowałam kiedyś w punkcie ksero, w którym klient miał możliwość samodzielnie sobie coś skserować lub wydrukować. Jednak klientom przychodzącym pierwszy raz, trzeba było zazwyczaj tłumaczyć jak używać karty magnetycznej, na którą nabija się ilość i rodzaj wydruków, jak ustawić opcje drukowania lub jak obsłużyć kserokopiarkę.

Przyszedł raz pan, mniej więcej 35-letni i pyta o samodzielne drukowanie. Kolega mówi, że on akurat jest zajęty, ale któraś z koleżanek chętnie pokaże co i jak.
Ta z nas, która stała najbliżej zaczęła już ruszać w kierunku komputera w strefie samoobsługowej, ale klient ją przystopował, obejrzał dokładnie od góry do dołu każdą z nas (jedna 40-latka, jedna 25-letnia blondynka i czarnowłosa 19-latka - czyli ja) no i trafiło na mnie.
Nie byłyśmy zachwycone, że tak sobie wybiera, no ale ok.

Tłumaczę klientowi gdzie przyłożyć kartę, gdzie włożyć pendrive′a i takie tam. W końcu klient otwiera dokument, zerka wymownie na ów dokument, zerka na mnie, znów na dokument, znów na mnie, ja już zaczynam mówić, co ma dalej robić, a ten mi przerywa i pyta, patrząc na mnie (wysilając się przy tym na uwodzicielskie spojrzenie) i jednocześnie demonstracyjnie zerkając na dokument, o której kończę pracę. W tym momencie kolega usłyszał pytanie i krzyknął w moim kierunku coś w stylu:
- Pamiętaj, dziś idziemy całą ekipą na piwo! - Za co mu później podziękowałam.
Klient zachwycony nie był, ale poinstruowałam go do końca, jak ma wydrukować swój dokument i poszłam na przerwę.

W dokumencie, na samej górze, wielkimi, ogromnymi wręcz literami, caps lockiem napisane było "POZEW ROZWODOWY".

podrywacz w punkcie ksero

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 506 (630)

#22761

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dorabiam sobie czasem w weekendy w pewnej kawiarnio-księgarni. Prowadzę tam zajęcia zabawowo-edukacyjne lub urodziny tematyczne dla dzieciaków.

Lokal jest dość niewielki: mała sala pełniąca rolę kawiarni, duża łazienka "przyjazna mamom z małymi dziećmi" (taki specjalny blat do przewijania m. in.) oraz mała salka, w której prowadzone są zajęcia.

Wszystko odbywa się następująco:
Na określoną godzinę rodzice przyprowadzają swoje pociechy (do 15 osób) do salki zajęciowej, a sami przez tą godzinkę lub dwie siedzą w kawiarni, pijąc kawkę lub herbatkę i rozmawiając z rodzicami innych dzieci.
W tym czasie 2 animatorki zajmują dzieciaki różnymi ciekawymi rzeczami.

Tak było i tym razem.
Dzieciaki malują i ozdabiają papierowe skrzydła motylków, my z koleżanką pomagamy i pilnujemy, żeby sobie nic w tym napadzie twórczości nie zrobiły. Wszyscy się świetnie bawią.

Nagle wchodzi do naszej salki mamusia dwóch chłopców będących na zajęciach, z trzecim (bardzo jeszcze malutkim) na rękach. Jak gdyby nigdy nic kładzie swą najmłodszą pociechę na stoliku w kącie sali i zaczyna przewijać (spoko, może łazienka jest zajęta). Niestety była to kupka i dzieciaki zaczęły ostentacyjnie zatykać noski mówić "o fu, ale śmierdzi". My z koleżanką, próbujemy ich zainteresować na nowo zabawą, ale one dalej swoje. Daję więc koleżance dyskretny znak, żeby otworzyła okno (był w końcu lipiec). Na co mamusia przewijająca każe okno zamknąć i zaczyna krzyczeć na dzieci, żeby się lepiej zajęły zajęciami, a nie dramatyzują, że kupa śmierdzi. Nie powiem, mimo prób opanowania grupy, zrobiło się już małe zamieszanie. A następnie każe obu starszym synom odejść od stolika przy którym malowali i oznajmia: "wychodzimy!". Dzieciaki skonsternowane, synowie mamusi proszą, żeby zostać do końca zajęć, średni syn zaczyna płakać. Mamusia zabiera gromadkę, po drodze zwraca uwagę innym rodzicom, że źle wychowali swoje dzieci, żąda od właścicielki lokalu zwrot kasy za zajęcia dwóch starszych synów, kasę otrzymuje, wychodzi i pakuje potomstwo do samochodu.

Po zajęciach właścicielka kawiarni wyjaśniła nam, że ta mamusia już gorsze rzeczy robiła, żeby zwrócono jej pieniądze za zajęcia tuż przed ich końcem. Właścicielka woli jednak nie zarobić, niż mieć niezadowolonych klientów. Przykazała wprawdzie pracownicom kawiarni, żeby pod żadnym pozorem nie zapisywały dzieci tej pani na zajęcia (zapisy zazwyczaj telefoniczne), ale tym razem telefon w sprawie zapisu odebrała nowa pracownica, jeszcze niewtajemniczona.

kawiarnio-księgarnia

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 549 (567)

#22754

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem będzie o "świętych obrazkach" i o ich kserowaniu.

Pracowałam kiedyś w punkcie ksero.

Pewnego dnia przychodzi miła i sympatyczna starsza pani, wyciąga maleńki obrazek przedstawiający wizerunek jakiegoś świętego i zażyczyła sobie ten obrazek skopiować i powiększyć. Żadna kopia jej nie pasowała, a to za jasna, a to za ciemna, itd. Ogólnie klientka sporo wydziwiała (no ale w końcu klient nasz pan), aż na ladzie leżało już sporo kopii obrazka. Długo się nie mogła zdecydować, która najlepsza (ale klient nasz pan), aż wybrała (wcale nie ostatnią kopię):
- To ja wezmę tą.
- Na pewno tylko tą?
- Tak, nie będę płacić za nieudane kopie, co wy sobie wyobrażacie! (no cóż, klient nasz pan)
- Dobrze, poproszę XX groszy.

Pani zapłaciła, podziękowała i zaczęła chować kopię do torebki. Ja natomiast w tym czasie zliczyłam straty ("nieudane" kopie), wpisałam i niosę je do niszczarki. Na co klientka się wielce oburzyła:
- Co pani robi?!
- Muszę zniszczyć te kopie, bo uznała je pani za nieudane.
- Ale jak tak można?! Na tych obrazkach jest święty!
- Proszę pani, wszystkie kopie mamy odnotowane. Te, za które klient nie zapłaci, musimy wpisać w straty i zniszczyć, takie mamy wytyczne.
- Ale jak to niszczyć?! Wpiszcie sobie w straty, ale niszczyć nie można, bo na tych kopiach jest święty! O, już wiem, możecie to sobie przecież tu (wskazała kawałek pustej ściany za mną) powiesić!
- Pani wybaczy, ale takie są przepisy, że kopie, za które klient nie zapłaci, musimy zniszczyć.
- Ale nie wolno tak! Ateiści jedni! Ja księdzu powiem co się tu wyprawia!!!

Kłótnia trwała jeszcze chwilkę, włączył się w nią nawet kierownik zwabiony wrzaskami i inni klienci. Stanęło na tym, że piekielna klientka "uratowała" świętego przed zniszczeniem, narzekając przy tym, że musi tak dużo zapłacić.

ksero święci

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 677 (717)
zarchiwizowany

#22757

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia opowiedziana mi przez znajomego księdza (proboszcza zresztą).

Podobno każda parafia w diecezji (nie wiem, czy tak jest wszędzie) ma nałożony przez kurię obowiązek kupowania co tydzień określonej ilości egzemplarzy pewnego katolickiego tygodnika. Nie ma znaczenia, czy tygodnik się sprzedaje, czy się nie sprzedaje, ani też ile egzemplarzy się zazwyczaj sprzedaje.

W parafii znajomego księdza nie ma wielu amatorów tego tygodnika. Toteż proboszcz musi się tej drogiej i nikomu niepotrzebnej makulatury systematycznie pozbywać.

Pewnego dnia ksiądz wybrał się "po cywilnemu" do śmietnika z dużą ilością wyżej opisanej makulatury. Stoi sobie i wrzuca po kilka egzemplarzy do pojemnika na papier. Z tyłu podchodzi starsza pani w berecie i jak nie wrzaśnie:
- Co robi! Nie wolno wyrzucać! To katolicki tygodnik!
- (nie odwracając się) Proszę pani, ja tyle tego mam, że jakbym nie wyrzucał co jakiś czas, to bym musiał co jakiś czas nową szafę na te gazety kupić.
- Ale jak to?! Nie wolno wyrzucać! Tam jest papież, tam są święci. Ja powiem księdzu!
- (ksiądz się odwraca) Szanowna pani, ja nic nie poradzę, że tyle tego mam, a poza tym, tylko poświęconych obrazków nie wolno wyrzucać. Ja tych gazet nie święcę, a nawet jakbym święcił, to przecież święcone można spalić.
- (pani w berecie, jakkolwiek wielce oburzona, potuptała jednak w przeciwnym kierunku, prawdopodobnie tracąc zaufanie do księdza proboszcza z jej parafii).

ksiądz i pani w berecie z antenką

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (215)
zarchiwizowany

#22736

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio dużo tu historii o "mogę być winna grosika?", więc dodam i swoją, która jednak będzie opowiedziana z innego punktu widzenia. Cóż, to ja wtedy byłam piekielna.

Moja mama, chcąc nauczyć mnie samodzielności, często wysyłała mnie do sklepu po zakupy (mały Społem niedaleko domu). Co ważne, mama, jako wielbicielka nadchodzącej wtedy szturmem anonimowości (połowa lat dziewięćdziesiątych), nie robiła ani sama, ani ze mną zakupów w sklepie, w którym każdy klient pozostaje zapamiętany przez obsługę, która lubi spytać "jak tam córeczka sobie w szkole radzi?", "jak mamusia szanowna się czuje? Bo dawno jej u nas nie było.". Nigdy się więc nie dowiedziała o opisanej poniżej sytuacji.

Często na swoje drobne zakupy dostawałam jakąś okrągłą kwotę, bez grosików. Zazwyczaj było mniej więcej tak:
- 5,49 poproszę
- (podaję 10zł)
- eh, nie mam drobnych
- (u mnie przerażenie w oczach, co teraz będzie, nie zrobię zakupów)
- (pani ekspedientka wydaje mi 4,52) no trudno, będziesz winna grosika
- dziękuję, do widzenia.

Wracałam do domu, zapisywałam sobie, że jestem winna w sklepie 1 grosz (czasem było to 5gr, 2gr itp.)
Kiedy mama wracała z pracy, oddawałam jej resztę, a ona dawała mi znów jakąś okrągłą kwotę (bez grosików), żebym następnego dnia, w razie czego znów zrobiła drobne zakupy.

Następnego dnia, nawet jak nie trzeba było robić zakupów, szłam do sklepu oddać swój dług. Ekspedientka była cierpliwa i wydawała mi te, powiedzmy, 9,99, a jak nie miała, mówiła, że oddam innym razem, albo doliczy do następnych zakupów (a ja wszystkie moje "długi sklepowe" miałam zapisane i muszę dodać, że nigdy nie lubiłam mieć długów, zwyczajnie mnie to jakoś psychicznie męczyło, że jestem komuś coś winna).

I tak to działało bardzo długi czas. Pewnego dnia zatrudniono drugą ekspedientkę. Idę po szkole "oddać dług" i mówię:
- dzień dobry, chciałabym oddać 2 grosze, bo wczoraj podczas zakupów nie miałam.
- słucham?!
- no wczoraj robiłam zakupy i nie miałam 2 groszy, więc chciałam oddać
- no dobrze, oddaj
- (podaję 5zł)
- ale 2gr miałaś oddać, a nie 5zł!!!
- przepraszam, ale mama mi nie dała drobnych, mam tylko te 5zł
- dobra, idź i mi głowy nie zawracaj!
- no ale jak to? przecież jestem winna!
- (jak się nie wydarła...) dziecko! to tylko się tak mówi "będziesz winna grosika", ja też często klientom mówię "mogę być winna grosika?" tak się mówi, jak się nie ma drobnych żeby wydać. A jak będziesz przychodziła oddawać te swoje grosiki z takimi nominałami, to ja wszystkie drobne wydam tobie i nie będę miała dla innych! No już, idź mi stąd! Wynocha!

Od tamtej chwili już nigdy nie usłyszałam "będziesz winna grosika", zawsze już było "będę winna grosika":)

sklepy "grosiki"

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 85 (169)

#21400

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam chatkę na wsi oddaloną o jakieś 60km od mojego miasta. Wieś owa ma to do siebie, że trudno tam bezpośrednio dojechać. Rozkłady jazdy w internecie na każdej stronie inne.

Dzwonię więc do informacji PKS z pytaniem:
- Dzień dobry, chciałabym się dowiedzieć, czy w sobotę będzie jechał autobus z miejscowości A do miejscowości B o godzinie 6:40.
- Nie wiem, do widzenia.

Cóż, zdziwiłam się, jak pani z informacji PKS może nie wiedzieć, jak jeżdżą autobusy PKS.

Postanowiłam więc dowiedzieć się osobiście w informacji na dworcu (mam po drodze z pracy do domu). Podchodzę do okienka i pytam:
- Dzień dobry, chciałabym się dowiedzieć, czy w sobotę będzie jechał autobus z miejscowości A do miejscowości B o godzinie 6:40.
- A skąd ja mam wiedzieć?!

A skąd ja miałam wiedzieć, że w informacji nie udzielają informacji?

informacja PKS

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 692 (758)