Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kubelt

Zamieszcza historie od: 28 marca 2012 - 9:23
Ostatnio: 23 stycznia 2013 - 14:37
  • Historii na głównej: 1 z 1
  • Punktów za historie: 683
  • Komentarzy: 1
  • Punktów za komentarze: 13
 

#35223

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Matka roku.

Jako, że to niedziela, tylko nieliczne sklepy pootwierane.
Naszło mnie dzisiaj na zrobienie spaghetti na obiad, więc idę do sklepu po sos.
Tam sytuacja takowa:
Matka [M] z małą córeczką [C], na oko 2 latka. Dzidzia na twarzy ma zadrapanie, jakby kot ją podrapał, a na łapce siniaka. Niby nic, każdemu dziecku się zdarza o coś sie potknąć itd., ale sądzę, że wiem, skąd to się wzięło. Skąd?

M pakuje do materiałowej torby piwa. Sztuk od 4 do 6, nie zdążyłam policzyć.
C- Mama da amcia! - i tu mała wskazuje na lizaka, cena (specjalnie się spojrzałam) oszałamiająca: 80 groszy.
M- Spie*dalaj. Hajsu nie mam.
Kasjerka i ja z minami wtf czekamy na kolejne wydarzenia. O dziwo nic więcej się nie działo. Do czasu.

Kupiłam co swojego, wychodzę ze sklepu, przechodzę przez ulicę, idę w stronę domu, a tu za sklepem ta sama kobieta. Za sklepem w śmieciach, krzakach, wszystko tam jest. Dziecko na rękach w odległości około 50 cm od siebie. I...
Dała 2-letniej dziewczynce z otwartej dłoni. Dziecko wyślizgnęło jej się z rąk. Szczęście w nieszczęściu: mała upadła w wózek. Mała nie płacze. Matka przygląda jej się coraz uważniej. Mała nie rusza się.
M- O ku*wa, zaje*ałam ją! Starzy mnie roz*ierdolą jak się dowiedzą!
Szybko wyciągnęła telefon.
M- Halo, pogotowie? Dziecko wypadło mi z rąk i uderzyło w wózek! - Tutaj "matka" wyjeżdża wózkiem na chodnik razem z małą. - Widzę, że ma guza na głowie, nie rusza się! Ulica X, miasto Y, obok sklepu Z! Szybko!
Kiedy zakończyła, schowała prawdopodobnie iPhone do kieszeni, popatrzyła na małą, wzięła ją na ręce, obejrzała główkę i... trzasnęła ręką z całej siły w guza na głowie małej.

Stałam tam cały czas. Wszystko nagrałam telefonem. Jutro idę na policję.

Matka roku

Skomentuj (91) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1302 (1444)

#34884

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jak z dniem dzisiejszym straciłam prawie cały swój dorobek.

Słowem wstępu.
Jestem właścicielką sklepu z antykami. Przedmioty, które sprzedaję, opatrzone są certyfikatami autentyczności. Na co dzień, poza prowadzeniem wspomnianego sklepu, zawodowo zajmuję się renowacją i konserwacją dzieł sztuki, a także – w razie potrzeb – staroci (ci, którzy mają za sobą ten kierunek studiów wiedzą, ile kursów i szkoleń, odnośnie chociażby samych mebli, można przejść później). Pracownię konserwatorską mam pod samym nosem, to jest w domu, a co za tym idzie – wszystkie narzędzia, a niejednokrotnie też same podmioty mej pracy, goszczą w tym zacnym przybytku. Nie będę więcej rozwodzić się nad istotą pracy w tym zawodzie – jest to bowiem sprawa ciekawa, lecz pozwolę sobie przejść do sedna.

Życie ułożyło mi się w taki sposób, że z podwrocławskiej miejscowości wywiało mnie na niemal samą północ Szwecji. W związku z tym, wyprawy do jakże „egzotycznej” Skandynawii stały się niemal rodzinnym rytuałem i w ciągu pierwszych kilku lat odwiedzano mnie (notabene studentkę, której ledwo grosza wystarczało na utrzymanie) częściej, niż sobie tego życzyłam. Cóż robić miałam? Rodzina rzeczą świętą, dzielnie zęby zaciskałam i lawirowałam między kolejnymi wizytami bliższej i dalszej rodzinki z naciskiem na to drugie. Wizyty jak ręką odjął skończyły się po moich zaślubinach z mężczyzną o aparycji wikinga, który ciotkom i kuzynkom dziwnym trafem do gustu nie przypadł. Już się Aghne cieszyć zaczęła, że życie jej się poukładało, że studia skończyła i wszystko jakoś się kula, a tu trrrach.

Onego dnia zarobiona byłam wręcz okrutnie. Wieczorem wygospodarowałam chwilkę, by zjeść i z bułką w zębach zasiadłam przed komputerkiem w celu sprawdzenia poczty. Przed oczyma jawi mi się e-mail od Piekielnej Kuzynki [PK], zachowano pisownię autentyczną:
[PK]: „No hej.
Mam do ciebie mały romans. No bo wiesz moja Ilonka ma za miesiąc urodzinki i chce jej sprawić świetny prezent. No i mam taki stary srebrny wisiorek po babci, wiesz i chce żebyś go doprowadziła do porządku i to potwierdzenie prawdziwości co tam robisz dała okej? To ja bym do ciebie przyleciała i to zrobisz dobra? Daj znać szybko.”

Huh? Wcięło mnie na moment, słowem – chwila konsternacji. Po tym zaczęłam się zastanawiać, o jaki wisior jej chodzi – babcię miałyśmy wspólną i nie przypominałam sobie, żeby była kiedykolwiek w posiadaniu jakiegoś antyku, a jestem pewna, że znając moje zainteresowania pochwaliłaby mi się. Pomijając ten drobny fakt, przyszła kolej na analizę dalszej części e-maila. Że niby wsiada w samolot i już ma się u mnie zjawić. Odpisuję więc, starając się wyjaśnić i dopytać , o co chodzi i jak ona chce się do mnie dostać. W odpowiedzi otrzymuję:

[PK]: „A co ty tak dopytujesz co? Sama nie chcesz pomóc i pewnie się nie zjawisz na przyjęciu co? Wisior dostałam od babci już kiedyś jak byłam mała i powiedziała że mam go później komuś przekazać więc przekazuję a ty się od razu czepiasz. Mam zarezerwowany bilet na piątek i wsiadam w samolot i lecę do ciebie odbierzesz mnie z lotniska i załatwimy to co się umówiłyśmy.”

...A jest środa. Kolejna, tym razem dłuższa chwila konsternacji. Zastanawiam się, kiedy planowała mnie powiadomić o tym, że się w ten piątek zjawi, oraz kiedy UMÓWIŁYŚMY się na cokolwiek. Przedyskutowałam sprawę z lubym i zgodnie stwierdziliśmy, że jakoś przeżyjemy tę wizytę, a ja zobaczę, w posiadanie jak drogocennego cudeńka weszła moja kuzynka.

Przyjechała obrażona na cały świat, zupełnie tak, jakby robiła mi łaskę, że się na tym (cytuję) „wyp*źdz*ejew*e dolnym średnio zalesionym” zjawiła. Przyznam, że przykro mi było, acz próbowałam w miarę możliwości zademonstrować jej co ciekawsze aspekty życia na północy, a także miłe dla oka miejsca w okolicy, mój sklep oraz domową pracownię. Pomijając fakt, że nie sprostałam jej wymaganiom i na wszystko nosem kręciła – było do zniesienia. W końcu jednak przyszedł czas, by zademonstrowała mi pamiątkę po babci i czar prysł. Został mi wręczony badziew, jaki możemy nabyć w sklepach typu „wszystko po pięć”; wytarty i sczerniały, z miejscem, w którym z pewnością było jakieś szkiełko tudzież kamyk, który za cel miał imitowanie klejnotu, (panie z pewnością wiedzą, o co chodzi – taka biżuteria jest ładna i niedroga, ale przy tym jednorazowa. Pierścionki tego typu po kilku użyciach brudzą palce, a później zmieniają kolor na zależny od tego, z czego naprawdę są zrobione i tak dalej, i tak dalej) jakby mało tego było – zapakowany w woreczek foliowy z którego pachniało kapustą kiszoną. Spojrzałam zbita z tropu na kuzynkę, później na ów przedmiot, który leżał naprzeciw mnie i zapytałam:

[Ja]: No dobrze... ale co ja mam z tym zrobić?
[PS]: No jak to co? Masz zrobić z tego ładny wisiorek! I chcę to potwierdzenie.
[Ja]: Ależ Piekielna, czymkolwiek by to nie było – z pewnością nie jest wisiorkiem babci, a już na pewno NIE srebrnym. Nie jestem czarodziejką, to się nadaje do kosza...
[PS]: Jak śmiesz w ogóle tak mówić?! Ja nie po to pieniądze płaciłam za niego, żebyś ty mi teraz kazała to wyrzucać! Ty niewdzięczna! (hę?) Właśnie widzę, jak ty się znasz! Masz mi odpicować to cudo i dać potwierdzenie!
[Ja]: (Staram się być spokojna) Nie krzycz do mnie. Miałaś mi przywieźć srebrny wisior, a chcesz czegoś zupełnie innego. Nie tak się umawiałyśmy...
[PS]: (zdębiała) Gadasz tak, bo ty wcale nie umiesz tego robić, jak mamusia mówiła!
[Ja]: No już, spokojnie, wiele tu nie zdziałam, ale ten papier ci wystawię... Daj mi tylko paragon pochodzący ze sklepu, w którym zakupiłaś wisiorek, a ja wystawię ci certyfikat potwierdzający autentyczność, ale zakupu w tym salonie.

Uśmiechnęłam się tylko, a twarz kuzynki przybrała kolor przypalonej cegły, po czym pod moim adresem poleciała litania bardziej i mniej wyszukanych przekleństw. Do końca wizyty tylko fukała na mnie, lubego unikała jak ognia, a na odchodne nie rzuciła nawet parszywego „dziękuję” za wizytę. Przesiadywała u mnie trochę ponad tydzień, był poniedziałek, gdy odjechała. Zapytana o to, czy odwieźć ją na lotnisko wrzasnęła tylko „nie!” i trzasnęła drzwiami. Ja się cieszyłam, a najgorsze miało dopiero runąć na mnie niczym grom z jasnego nieba.

W poniedziałek mój sklep jest zamknięty – ot, pracownikom bardziej odpowiadało otwarcie od wtorku do soboty, czemu więc miałabym im utrudniać? Z samego (dzisiejszego) wtorkowego rana zadzwonił do mnie pracownik proszący o jak najszybsze przybycie. Pytam, o co chodzi, a w odpowiedzi otrzymuję informację „przez sklep przeszedł chyba huragan”. Miałam złe przeczucia, acz nie byłam w stanie sprecyzować, czego właściwie dotyczyły. Bezwiednie włożyłam rękę do torby, w celu wydobycia kluczy od sklepu i następnego włożenia ich sobie do kiszeni kurtki, a tu… nie ma. Wysypałam wszystko, przegrzebałam każde miejsce, w którym mogłabym je położyć. Nic. Zapytałam więc lubego – pewien był, że widział je wczoraj na szafie. Nie mogąc ich znaleźć pobiegłam do sklepu, a tam... Faktycznie, jakby huragan przeszedł. Wszystko porozrzucane i połamane, meble porysowane jakby kluczem, z książek strony powydzierane, a co najgorsze – porcelana potłuczona w drobny mak. Co zrobiłam? Po prostu usiadłam na podłodze i zaczęłam płakać.

Ze sklepu nic nie zniknęło, a straty pobieżnie szacuję na trzydzieści tysięcy koron, co daje w sumie plus minus czternaście i pół tysiąca złotych. Klucza nie znalazłam – nie wiem kiedy musiała mi go gwizdnąć i jak trafiła do mojego sklepu sama. Próbowałam się do niej dodzwonić, ale nie odbiera. Odebrała jedynie moja mama, która przyobiecała przetelefonować do swojej siostry (rodzicielki Piekielnej) i dowiedzieć się czegoś – w chwili obecnej czekam na wiadomość od niej. Przyznam, że nie wiem, sama nie wiem, co powinnam w tej chwili zrobić. Już nawet nie chodzi mi o pieniądze, ale o ludzkie sk*rwielstwo i naprawdę cudne przedmioty, które szlag trafił dzięki braku wyobraźni tego durnego babsztyla.

A co się tyczy jej drogocennego wisiora... Nawet go ode mnie nie zabrała, gdy wyjeżdżała.

grunt to rodzinka

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1118 (1170)

1