Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

misteria

Zamieszcza historie od: 15 lipca 2011 - 14:14
Ostatnio: 28 listopada 2017 - 20:04
  • Historii na głównej: 7 z 12
  • Punktów za historie: 5090
  • Komentarzy: 7
  • Punktów za komentarze: 27
 

#80844

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo tu piekielnych historii o ciężarnych, więc dodam coś od siebie, tym razem z drugiej strony.

Jestem w 7 miesiącu ciąży i mieszkam w Londynie. Tutaj każda ciężarna dostaje znaczek, który może sobie przypiąć do ubrania, informujący o ciąży. Ułatwia to znacznie sprawę w środkach komunikacji i nie tylko, gdzie nie trzeba prosić i się wykłócać o miejsce siedzące. Założenie jest takie, że ludzie rozumieją i ustępują miejsca nawet jak się nie jest w widocznej ciąży. Ja staram się nie nadużywać przywilejów, ale jeśli faktycznie czuję się źle to przypinam sobie ten znaczek. Niemniej, nigdy na siłę nic nie wymuszam.

Nie wiem jak u innych kobiet, ale dla mnie pierwsze tygodnie były zdecydowanie najgorsze - byłam permanentnie zmęczona, niemal każdy zapach wywoływał u mnie mdłości, nic mi nie smakowało, itd. Któregoś dnia na początku ciąży wracałam do domu z wielką walizką i przysiadłam sobie na przystanku czekając na autobus. Czułam się koszmarnie i było mi ogólnie bardzo niedobrze. Niemniej, nie było po mnie jeszcze w ogóle widać ciąży.

Obok mnie inny pasażer zaczął palić papierosa. Pod wiatami przystanków jest zakaz palenia... Grzecznie poprosiłam o to, aby odszedł parę kroków gdyż jest mi niedobrze. W odpowiedzi postanowił on stanąć 3 kroki ode mnie i dmuchać mi dymem prosto w twarz. Skomentował też fakt, że wcale nie wyglądam na ciężarną więc kupiłam sobie przypinkę i teraz sobie wymyślam.
Niestety, mój żołądek nie wytrzymał i zwymiotowałam prosto na jego nogi...

Inna przygoda. Znowu autobus i znowu walizka.
W każdym autobusie jest półka na bagaże oraz przestrzeń na duże torby i / lub wózki. Niestety przestrzeń bagażowa była zajęta przez wózki. Chciałam wrzucić torbę na półkę, ale niestety była za ciężka żebym ją mogła bezpiecznie podnieść na taką wysokość (walizka na kółkach, więc ciągnąć mogę, ale staram się jej nie dźwigać jak nie muszę). Poprosiłam kierowcę o pomoc, na co on otworzył drzwi autobusu i ją zwyczajnie wyrzucił z kilkoma głupimi komentarzami o pannach lekkich obyczajów i przyzwyczajaniu się do macierzyństwa...

Kolejny autobus. Tym razem jadę tylko z komórką i kluczami do domu. Jest miejsce siedzące więc siadam. W autobusie robi się tłoczno - w większości mężczyźni w wieku 30-50 lat. W pewnym momencie wsiada starsza kobieta - zgięta w pół i o lasce. Ledwie chodzi. Nikt jej nie ustąpi miejsca. Mężczyzna siedzący koło mnie niemal zmusił mnie do ustąpienia jej miejsca, bo ja przecież młoda jestem...
Gwoli wyjaśnienia, sama już wstawałam żeby zrobić jej miejsce, ale samo podejście jest przerażające... Czasami nie dziwię się, że kobiety w ciąży wpychają się na chama, bo nikt z własnej woli im nie zrobi miejsca. Póki co raz mi ustąpiono miejsce w metrze - w dodatku był to na oko piętnastolatek! I raz, w ogóle o to nie prosząc, zostałam przepuszczona przodem do toalety w teatrze.

Poza tym wielokrotnie odmawiano mi dostępu do łazienki (co jest w ogóle niezgodne z prawem w UK, gdzie nawet stacje benzynowe czy restauracje bez łazienek dla klientów mają obowiązek udostępnić toaletę pracowniczą ciężarnym oraz dzieciom do lat 7), odmawiano zwolnienia miejsca w metrze czy autobusie, itd. O pierwszeństwie w kolejce to nawet nie marzę... A uwierzcie mi, są takie dni kiedy przejście 50m do najbliższego spożywczaka jest wyczynem porównywalnym z wejściem na Everest.

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 122 (168)

#80836

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Witam,

Dzisiaj moja historia o służbie zdrowia...

Jestem w 7 miesiącu ciąży. Oboje z mężem jesteśmy wniebowzięci, bo o dziecku myśleliśmy już od dawna. Niemniej, ponieważ ja od zawsze miałam problemy z tarczycą i jajnikami, to wiedzieliśmy, że zajście w ciążę naturalnie będzie cudem. Jakoś się udało!
Ważne dla historii jest to, że całe życie miałam bardzo poważne problemy z hormonami, głównie z tarczycą. Skutkiem tego jest też nadwaga, z którą walczę chyba od przedszkola. Pomimo problemów jestem okazem zdrowia i uprawiam kilka sportów, niekiedy z niemałymi sukcesami.

Jakieś 2 miesiące temu poszliśmy na rutynowe badania krwi i skan, żeby zobaczyć, czy z młodym wszystko OK. Okazało się, że młody jest za duży. I to dużo za duży. W szpitalu panika, bo jak on w takim tempie ma rosnąć, to cesarka, i to parę tygodni wcześniej, no bo duży. My oczywiście wzruszamy ramionami - jak duży, to duży, będzie cięcie. Ważne, że zdrowy.
Oprócz tego krew pobrana do badania, czekamy na wyniki. Jak będzie coś nie tak, to na drugi dzień mają dzwonić i wołać na wizytę.

Wczoraj miałam kolejne USG i wizytę u położnej. Młody już wcale nie jest za duży, a wręcz ledwie mieści się w normie. Przez ostatnie 2 miesiące jego rozmiar praktycznie się nie zmienił. Mi się zapala lampka awaryjna. No ale nic, zdarza się (?). Idę do położnej i pytam, jak krew. Ona, że coś tam wróciło na czerwono, ale ona w sumie nie rozumie co oznaczają te wyniki, więc nie dzwoniła. Wyrwałam jej dosłownie myszkę z ręki i sama sprawdzam... Okazało się, że moja tarczyca całkowicie się wyłączyła. Nie pracuje i już. Dla niewtajemniczonych, tarczyca produkuje między innymi hormon wzrostu...
I przez ostatnie 2 miesiące nikt do mnie nie zadzwonił, że jest problem, że potrzebne leki, położna, widząc wszystkie wyniki na czerwono, nie sprawdziła z lekarzem itede... I gdybym sama nie sprawdziła wyników i nie domagała się wizyt u lekarzy specjalistów, to nikt by z tym nic nie zrobił.
Dziś przygód ciąg dalszy...

Ale ciśnienie mi każą mierzyć 5 razy dziennie, codziennie. Bo ciśnienie jest najważniejsze...

PS Dziękuję wszystkim za ciepłe słowa.
Młody póki co ma się dobrze, choć jest nieco za mały jak na swój wiek. Lekarz rodzinny zalecił stosowne leki i regularne monitorowanie sytuacji, niezależnie od prowadzącego ciążę oddziału położnictwa.
Położna zmieniona, a na moją, już poprzednią, złożona skarga.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (140)

#40243

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Traszki o zakupach w perfumerii przypomniała mi podobną przygodę sprzed kilku dni.

Tytułem wstępu powiem tylko, że na co dzień pracuję w biurze i obowiązuje mnie typowy strój biurowy - szpilki, spodnie w kant, białe koszule, itd. Co za tym idzie, z reguły ubieram się w sklepach które oferują głównie taką, biurową garderobę.

Ostatnio moja mama prosiła mnie, żebym jej kupiła konkretną rzecz właśnie w jednym z takich sklepów. Ok, nie ma problemu - wiem jaki fason, kolor, rozmiar, to mogę kupić. A że akurat jechałam do domu (6 godzin za kółkiem), to postanowiłam ubrać się wygodnie na podróż - spodnie dresowa, ciepła bluza i adidasy. I w takim właśnie stroju weszłam do mojego ulubionego sklepu odzieżowego po bluzkę dla mamy.

Od samego początku śledziła mnie ochrona - dosłownie 2 osoby śledziły każdy mój krok. Dodatkowo, jedna z ekspedientek układała ubrania akurat tam, gdzie ja przeglądałam wieszaki. W końcu zapytałam o tą konkretną bluzkę - w odpowiedzi usłyszałam, że tutaj nie ma nic dla mnie.
Delikatnie rzecz biorąc, szlag mnie trafił. Sama znalazłam to czego szukałam.

Przy kasie podałam kartę stałego klienta - a na niej ilość punktów sugerująca, że w ciągu ostatnich 6 miesięcy wydałam w tym sklepie kilka tysięcy złotych. Mina pani na kasie - bezcenna.

Dodatkowo, tydzień później weszłam do tego samego sklepu w poszukiwaniu jakiejś sukienki. Tym razem jednak weszłam prosto z biura, więc w "normalnych" ubraniach. Uwierzcie mi, 3 osoby mi nadskakiwały w czasie całej wizyty w sklepie!

I niech mi ktoś powie, że nie ocenia się książki po okładce :)

Markowy Sklep z Wzorową Obsługą

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 845 (953)

#35526

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo tu ostatnio historii pogrzebowych, więc dorzucę o swoją. Szczerze, to nie wiem kto w całej tej sytuacji jest bardziej piekielny... ja na pewno, ale oceńcie sami :)

Przez wiele lat moi rodzice nie mieszkali razem - bywa. Praca, obowiązki, wyjazdy, itd... Jednak w końcu udało się, tato wprowadza się już na stałe. No i tak rodzinka żyje sobie radośnie i szczęśliwie, rodzice przeżywają drugą młodość... normalnie cud miód i orzeszki. Nadszedł listopad i zaczęło się planowanie Świąt.
I tutaj wkracza do akcji "kochana" babcia (matka mojej mamy) która dzwoni do mojej mamy i zaprasza ją na święta, z komentarzem, że może przyjść sama albo ze mną, ale Andrzeja ma nie przyprowadzać. Po tych słowach rodzicielka w płacz, ja i ojciec furia i rządzą mordu w oczach. No ale nic, sprawę się zignorowało, święta spędzimy sami, a do babci się nie odzywamy.

Niestety, 2 tygodnie przed Bożym Narodzeniem tata zmarł. Tragedia o tyle większa, że rodzice jeszcze nawet nie zdążyli się pokłócić odkąd zaczęli znowu widywać się codziennie, a nie raz na x miesięcy. Ale, niestety, takie jest życie i trzeba wziąć się w garść. Jakoś udało się mi i mamie wszystko pozałatwiać...
Przyszło do pogrzebu, a moja babcia w pierwszym rzędzie w kaplicy, w pierwszym rzędzie pod ołtarzem w kościele i najgłośniej płacze i psalmy śpiewa. Wszystkim też opowiada jaki to wspaniały kochający mąż, ojciec, zięć i nie wiem co tam jeszcze. Na świętego go i to już teraz dziś koniecznie!
Ja tego nie wytrzymałam i najpierw delikatnie chciałam ją wyprosić z kościoła (tym bardziej że widzę jak mamie jest przykro). Babcia nie reaguje tylko jeszcze lamentuje że wyrodna wnuczka. I tutaj nie wytrzymałam - dosłownie złapałam ją za płaszcz i wyrzuciłam z kościoła. Uwierzcie mi - ale cała rodzina i ksiądz odetchnęli z ulgą.

Ja wiem, że ona nigdy nie dogadywała się ze swoim zięciem. Ale jak można jednego dnia nie zaprosić własnej rodziny na święta, a drugiego zgrywać taką kochającą teściową?

PS. Jeszcze do marca mi wypominała, że od tego siedzenia w kościele na pogrzebie przeziębiła sobie nerki. I oczywiście to była zemsta zmarłego oraz fakt, że to ja rzuciłam na nią taki urok...

"kochana" rodzinka

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 635 (687)

#18426

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia rodem z komedii Barei...

Kilka dni temu spotkała mnie nieprzyjemna sytuacja, a mianowicie otrzymałam wymówienie z pracy. No cóż, zdarza się... natomiast powód tego zwolnienia jest... hhmm... sami oceńcie :)

Pracowałam w dużej firmie przetwórstwa spożywczego z polskimi korzeniami i długą tradycją w dziale marketingu i razem z inną firmą miałam przeprowadzić wspólną akcję promocyjną. Standardowa procedura :) Firma, z którą miałam zorganizować tą akcję, zatrudnia w Polsce jedną osobę. Piszę więc i dzwonię do pana Macieja (imię prawdziwe). Niestety, telefon ciągle milczy, a maile pozostają bez odpowiedzi. I tak przez 3 tygodnie.

W końcu mój przełożony się zdenerwował, stwierdził że jestem nieudolna i mnie zwolnił.

Finał historii miał miejsce wczoraj. Otrzymałam informację od firmy, w której pracował pan Maciej, że zmarł on miesiąc temu na zawał serca i że dopóki nie zostanie zatrudniona nowa osoba na jego miejsce, nie ma możliwości podejmowania współpracy na szczeblu lokalnym...

Podsumowując - straciłam pracę, bo nie umiałam się skontaktować z nieboszczykiem :D

stara dobra polska komuna

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 759 (859)

#18347

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pochodzę z małej miejscowości na podkarpaciu, gdzie nadal mieszka cała rodzinka - babcie, wujki, ciotki, mama, itd... Ja zaś wyprowadziłam się do stolicy i mam do "domu" jakieś 400km.

Dziadek, z racji podeszłego wieku, zaczyna mieć problemy zdrowotne i częste wizyty u różnych specjalistów stają się codziennością. W większości jednak, do tych specjalistów trzeba dojechać - a to 40, a to 100 km. Niby nic takiego - w końcu jego dzieci są na miejscu, więc zawsze ktoś może z dziadziem pojechać.
W naszej rodzinie jest też taka niepisana zasada, że ja i moja mama zajmujemy się dziadkiem, zaś ciotka opiekuje się babcią, choć oczywiście zdarza się, że musimy zamienić się rolami...

I taka sielanka mogłaby trwać... ale...
Dziadzio ma zaplanowaną operację - nic poważnego, ale jednak trzeba go zawieźć do szpitala i potem odebrać. Jako że moja mama pracuje w szkole, to nie ma urlopu i nie zawsze może się wyrwać z pracy. Akurat tym razem, ze względu na jakąś akademię czy inne święto szkolne - musi być w pracy. Moja ciocia prowadzi własną działalność, więc może wychodzić z pracy kiedy chce.
No i tak rodzinnie ustalamy jak zorganizować wszystkie kwestie związane z dziadka operacją. Na co moja kochana ciotka wypala z tekstem do mnie:
- No wiesz, ty robisz karierę w Warszawie, ciebie stać żeby zrobić sobie dzień wolnego. Jak ja nie pójdę do pracy, to nie mam za co jedzenia dziecku kupić...

Mnie zatkało, bo w końcu chodzi o JEJ OJCA! Tłumaczenia, że nie mam urlopu, że to łącznie 1000 km do przejechania, itd., nic nie dają. Oczywiście, jak jestem w okolicy do zajmuje się dziadkami i pomagam jak mogę, ale "podjechanie" 400 km to taka mała przesada, szczególnie, że zawiezienie pacjenta do szpitala nie jest jakimś wybitnie trudnym zadaniem.

Ciocia natomiast utrzymuje, że to ja i moja mama mamy zajmować się dziadkiem, więc ona pojedzie z nim do szpitala tylko jeśli jej zwrócę koszty dojazdu do szpitala i zapłacę rekompensatę za stracony dzień pracy.

No ok, ludzie są różni. Więc pytam, ile byłaby "w plecy" przez ten jeden dzień. Jakby to nie była za duża kwota, to niech tam będzie - zapłacę jej. Ale nie... moja iście piekielna ciocia wymyśliła, że benzyna na łącznie 200 km i dzień pracy to... uwaga... 1200 zł! Naprawdę - od kiedy fryzjerki z małych miasteczkach zarabiają tysiąc zł dziennie?

I tak, zgadliście, jadę 400 km w jedną stronę żeby z dziadziem pójść do lekarza, bo jego własną córkę bardziej interesuje kasa, niż stan zdrowia rodzica...

"rodzinka"

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 735 (809)

#18112

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rzecz miała miejsce kilka lat temu, podczas cudownego rodzinnego święta jakim jest Wigilia.

Tytułem wstępu, moja kochana babunia jest osobą dość specyficzną. Największą satysfakcję sprawia jej skłócanie ludzi oraz doprowadzanie najbliższych do łez. Ma to dla niej szczególne znaczenie właśnie przy okazji świąt rodzinnych, kiedy wszyscy zebrani mogą się przyglądać jak to ona znęca się nad nieszczęsną ofiarą.
I otóż owej sławetnej Wigilii babunia obrała sobie za cel mnie.

Jak to zazwyczaj bywa przy okazji walnego zgromadzenia rodzinnego, wnuki i ich życie prywatne wywlekane są na tapetę i wszystkie historie zaczynają się od "kiedy ja byłam w Twoim wieku...". Tym razem było podobnie. Bo kiedy babunia była w moim wieku (wówczas miałam jakieś 22-23 lata) to już miała dom, męża, dziecko, stałą pracę itd itp... I tak właśnie babcia opowiada, jak to ona miała wszystko, a ja to już przeterminowana jestem... bo taka stara a jeszcze ani dzieci, ani męża, ani nawet żadnego kandydata na horyzoncie... i tak po kilkunastu minutach lamentów na temat mizerności mego żywota doczesnego, babcia przebiła samą siebie.
[B]abcia
[j]

[B] No bo kochana wnusiu, ja się zaczynam martwić jak ty sobie w życiu poradzisz...
[j] Nie do końca rozumiem dlaczego...
[B] No bo wiesz - w takim wieku a ty ciągle sama... wiesz ja się zaczynam naprawdę martwic
[j] ???
[B] Bo wiesz, ty to może lesbijką jesteś.

Po tym babci stwierdzeniu rodzina zamarła. Tak jak trzymali widelce, tak je zatrzymali w połowie drogi między talerzem a otworem gębowym. Wszyscy zamilkli, nawet jak na żądanie płyta z kolędami się skończyła.
Ja zaś spokojnie, jak gdyby nigdy nic, dokończyłam jeść pieroga który właśnie był w drodze z talerza to wspomnianego wcześniej otworu gębowego i ze stoickim spokojem odpowiedziałam na zaczepkę...
[j] Rozumiem więc, że nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli za rok na Wigilię zaproszę moją dziewczynę?

Finał? Babcia w płacz, prawie zawał na miejscu. Reszta rodzinki w wielkiej konsternacji i ewakuowała się jeszcze przed rozpakowaniem prezentów... co do mnie zaś, to od tamtego dnia nikt w rodzinie nie nagabuje mnie o dzieci, męża, pieska, ani nie opowiada historii z gatunku "jak ja byłam w twoim wieku..." :)

"rodzinka"

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 789 (875)

1