Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

pandora

Zamieszcza historie od: 21 lutego 2011 - 22:47
Ostatnio: 12 czerwca 2018 - 14:42
  • Historii na głównej: 5 z 6
  • Punktów za historie: 2778
  • Komentarzy: 302
  • Punktów za komentarze: 1915
 

#72050

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Planujecie wymarzone wakacje? Strzeżcie się oszustów.

Jakiś czas temu zamawiałam wycieczkę za pośrednictwem popularnej strony internetowej, płatności również dokonywałam online. Na moją skrzynkę przyszły dwa potwierdzenia płatności podpisane moim imieniem i nazwiskiem, z poleceniem wydrukowania ich i zachowania jako dowód. Normalna sprawa, ktoś niezorientowany mógłby zrobić to bez zastanowienia. Gdzie haczyk? Plik w załączniku w formacie ZIP, co już budzi spore podejrzenia, oprócz tego zamiast nazwy biura (lub pośrednika, przez którego zamawiałam wycieczkę) angielskie imię i nazwisko. Prawdziwe potwierdzenie przyszło dosłownie chwilę później.

Sprawę zamierzam zgłosić do pośrednika, łatwo się naciąć, gdyż mało że podane są nasze prawdziwe dane, to jeszcze potwierdzenie przychodzi dokładnie w chwili dokonania wpłaty.

PodróżującaPlaneta

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 196 (204)

#68892

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nadszedł czas na dłuższe podsumowanie mojej wakacyjnej pracy w punkcie wyrabiania zdjęć do dokumentów. Praca ogólnie bardzo przyjemna, zdarzały się chwile zrywania boków ze śmiechu (pan o wyglądzie wikinga, z kruczoczarną brodą do pasa, marsową miną i wyglądem przyprawiającym o zimny dreszcz na kręgosłupie, proszący o przypudrowanie świecącego się na zdjęciu noska), ale było też sporo piekielnych ludzi.

Na początek, grupa:
"WIEM LEPIEJ"

Tak się złożyło, że bodajże w marcu tego roku dość znacznie zmieniły się wymagania dotyczące zdjęć do dowodu. Zrezygnowano ze zdjęć uśmiechniętych, z lewego profilu i z odsłoniętym lewym uchem na rzecz zdjęcia a'la zakład karny, gdzie nie można się uśmiechać, brwi i owal twarzy mają być całkowicie widoczne, a twarz jest ustawiona na wprost obiektywu i musi zajmować 70-80% zdjęcia (ramion już nie widać). Nie oszukujmy się, każdy wie jak się na takich zdjęciach wychodzi - każda asymetria twarzy bije po oczach, a grobowa mina nie poprawia sytuacji.

Wielokrotnie słyszałam, że się nie znam, nawet wymagania wypisane czarno na białym zarówno w programie ze wzorami zdjęć jak i w internecie nie pomagały. Czasem klienci stawiali na swoim i po kilku dniach z pretensjami wracali zrobić zdjęcie od nowa.
Niejedna niewiasta z płaczem zdjęcie odbierała.
Niejedna osoba obraziła się na mnie, że źle wyszła na zdjęciu.
Niejeden raz robiłam kilkanaście identycznych zdjęć, bo klient liczył że za którymś podejściem w końcu wyjdzie lepiej (przypominam - twarz musi być na wprost i nie można się uśmiechać, pola do manewru za bardzo nie ma). Rozumiem 3-4 zdjęcia, ale ktoś robi piętnaste takie samo zdjęcie i nadal nie widzi, że to nie za bardzo ma sens?

Grupa doskonale znana w każdej branży:
"SAM NIE WIEM CZEGO CHCĘ"

- Dzień dobry, dla mnie będą zdjęcia.
- Oczywiście, jakiego rodzaju zdjęć Pan(i) potrzebuje?
- No takie do dokumentów.
- Rozumiem, ale muszę dokładnie wiedzieć jaki to typ zdjęcia, albo do czego jest to zdjęcie potrzebne.
- No takie... Do papierów jakichś!

W bazie mamy dobre kilkaset wzorców wyrabiania zdjęć, ale niestety opcji "jakieś do papierów" nigdy nie odnalazłam. Po pewnym czasie z uśmiechem proponowałam wizę do Azerbejdżanu, która w magiczny sposób pomagała większości osób przypomnieć sobie jakie zdjęcie jest im potrzebne. Dla ścisłości - nie oczekujemy od klientów znajomości dokładnych rozmiarów i wymagań zdjęcia, wystarczy podać nazwę lub dokument do którego jest potrzebne, np. dyplomowe, do dowodu, wiza do Stanów itp.

Z powyższej grupy osób wydzieliłabym jeszcze podgrupę:
"NIE CZYTAM WYMOGÓW BO PO CO"

Przodują tutaj osoby biorące udział w rekrutacji na studia. Jak pisałam wcześniej - zdjęcia do dowodów uległy zmianie. Nie mam pojęcia czy uczelnie zdają sobie z tego sprawę, jednak w większości w wymaganiach rekrutacyjnych co do potrzebnych dokumentów nadal dumnie wpisują formułkę "zdjęcie zgodne z wymaganiami obowiązującymi przy wydawaniu dowodów osobistych". Traktujemy je wtedy jako obecne zdjęcia dowodowe.
Dodatkowy myk polega na tym, że część uczelni stwierdziła, że ona jednak woli zdjęcia jak do starego dowodu, tzw. "legitymacyjne" - w rzeczywistości takie zdjęcie prawnie już nie istnieje i nie ma w żaden sposób określonych wymagań, ogólnie za zdjęcie legitymacyjne przyjmuje się teraz zdjęcie do prawa jazdy. Co więcej, dla niektórych uczelni zdjęcie "legitymacyjne" było tożsame z nowym dowodowym, co już wprowadzało zamęt absolutny. Dlatego od każdej osoby musiałam postarać się wydobyć informacje na temat rodzaju zdjęcia, a przeważnie umysły studentów nie zostały skalane myślą, aby zawczasu wymagania swej uczelni sprawdzić. Najczęściej więc dialog wyglądał w ten sposób:

- Do legitymacji studenckiej zdjęcie.
- Na wprost czy z półprofilu? (najprostsze pytanie pozwalające odsiać stary dowód od nowego, a nuż ktoś się zorientował w sytuacji i będzie wiedział czego potrzebuje?)
- ...? A to ma jakieś znaczenie?
- Tak, uczelnie mają określone w wymaganiach jaki typ zdjęcia jest potrzebny. Czy było wspominane, że ma być zgodne z wymaganiami do dowodu?
- Yyyy... No raczej nie.
- A mogłabym wiedzieć na jaką uczelnię?
- No na "X" - najczęściej była to uczelnia o której wiedziałam już, że ma wymagania "jak do nowego dowodu".
- Na tej uczelni jest wymagane aktualne zdjęcie dowodowe, na wprost, takie a takie, z tym i tym odkrytym.
- Ale ja miałam inne.
- Bardzo możliwe, wymagania co do zdjęć dowodowych zmieniły się dopiero parę miesięcy temu, obecnie wyglądają one w ten sposób (pokazuję wzór).
- Ale ja nie chcę takiego! Proszę mi zrobić takie jak miałam wcześniej!
- Nie ma problemu, cena jest ta sama. Proszę jednak pamiętać, że nie mogę zagwarantować że przyjmą zdjęcie niezgodne z wymaganiami.

I tu wychodzi niekonsekwencja uczelni - czasem takie zdjęcia były akceptowane, co powodowało kolejną falę piekielności ("bo mojej koleżance takie przyjęli, pani mi chce na złość brzydkie zdjęcie robić!"), ale najczęściej dzień czy dwa później osoba, która uparła się na zdjęcie starego typu, wracała z pretensjami, że "zrobiliśmy złe zdjęcie i go nie przyjęli". Oczywiście żądając w ramach zadośćuczynienia darmowego kompletu zdjęć, albo chociaż rabatu.

Kolejna drażliwa kwestia:
"RETUSZ"

Zdarzały się osoby pragnące usunięcia najdrobniejszych plamek i niedoskonałości, ale zdarzały się również osoby, które retuszu absolutnie nie chciały - wystarczyło powiedzieć jakie ma się wymagania, nie robiliśmy żadnych problemów. Niepisaną zasadą u nas w pracy było "ilość i jakość retuszu zależą od ilości i zdenerwowania osób w kolejce" ;) Ogólnie staraliśmy się doprowadzać zdjęcia do takiego stanu, aby nam samym się podobały - w większości nikt nie narzekał, jednak i w tej kategorii zapamiętam parę kwiatków...

Pewien pan wyszedł już z gotowymi zdjęciami, po czym wrócił i zażądał usunięcia "tych zacieków po bokach twarzy". Zaciekami okazały się kości policzkowe owego dżentelmena, których na zdjęciu dowodowym absolutnie nie mogłam usunąć (zbyt duża ingerencja w rysy twarzy) i spędziłam około 20 minut na tłumaczeniu, dlaczego szanowny pan musi się pogodzić z istnieniem własnych kości.

Inny pan proponował mi łapówkę za zmienienie rysów twarzy przez podniesienie czoła, tak żeby go "kamery na ulicach nie rozpoznały".

Ogólnie masa osób próbująca mnie przekonać do wymazania znaków szczególnych i zmienienia wyglądu swojej twarzy w zdjęciach do wizy lub paszportu, na co oczywiście absolutnie się nie mogłam zgodzić. Nie przekonywały mnie nawet argumenty typu "Halinkę to tak obrobili że o 20 lat młodziej wygląda i nie miała nigdy problemu!".

I na koniec sprawa najbardziej mnie denerwująca.
"PRZYJDĘ JAK JUŻ BĘDĄ ZAMYKAĆ"

Wiem, że ten problem pojawia się w większości sklepów. Rozumiem też, że nie każdy zdaje sobie sprawę z tego ile trwa ustawienie osoby do zdjęcia, obróbka, przygotowanie do druku, sam druk i wycięcie zdjęć. Nie mówiąc już o kwestii wydobycia z klienta jakiego zdjęcia potrzebuje ;) Nie mam zatem pretensji do osób, które przychodziły 2-3 minuty przed zamknięciem, jednak jeden osobnik na zawsze utkwi mi w pamięci.

Minuta po zamknięciu lokalu, drukujemy i wycinamy zdjęcia do odbioru na następny dzień (można u nas wziąć zdjęcia droższe, które są gotowe w kilka minut, albo tańsze - do odbioru następnego dnia albo w jakimś późniejszym terminie), podliczamy kasę, sprzęt już wyłączony.

Do drzwi dobija się chłopak. Bardzo intensywnie. W obawie o szybę otwieramy drzwi i informujemy, że sklep już zamknięty, bardzo prosimy o przyjście jutro rano. Ale chłopak twarda sztuka, nie da się tak łatwo spławić, potrzebuje zdjęć, bardzo mu zależy. Serce mi zmiękło, odsunęłam wizję opuszczenia pracy o czasie, odpalam komputer i pytam jakich zdjęć potrzebuje.

Do dowodu, prawa jazdy, dyplomowe i paszportowe.

Już mi się na usta cisnęło pytanie jakim cudem potrzebuje tych wszystkich zdjęć naraz, do tego zapewne na teraz, skoro mu się tak śpieszy. Przemilczałam sprawę, w międzyczasie dziękując Bogu, że zdjęcia do dowodu i paszportu są teraz takie same, a do prawa jazdy i dyplomu uda się zrobić z jednego kadru.

Robimy zdjęcia, chwilę schodzi (mamy politykę, że robimy kilka ujęć, z uśmiechem, na poważnie, za patrzeniem w obiektyw i poza obiektyw, a potem klient wybiera najfajniejsze jego zdaniem ujęcie). Zdjęcia wyretuszowane, chcę zacząć drukować, a tu chłopak informuje, że on chce te zdjęcia dopiero na przyszły tydzień, bo mu w sumie teraz nie są potrzebne, a zawsze to taniej będzie. Maczeta mi się w kieszeni otworzyła.

Kraków ;)

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 420 (496)

#63775

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zbliżająca się sesja przypomniała mi historię sprzed kilku lat, o piekielnym koledze z mojego kierunku.

Mieliśmy do zrobienia dość trudne i męczące zadanie, wymagające wielogodzinnej dłubaniny (a raczej wielogodzinnego klikania i ostrego wytężania wzroku), w którym niezauważenie w porę nawet drobnego błędu skutkowało najczęściej koniecznością zaczęcia sporej części pracy od nowa. Zadanie robiliśmy przez kilka tygodni, podzieleni na grupy 3-4 osobowe. Do nas po jakimś czasie został dorzucony kolega, który był znany z dość lekceważącego podejścia do studiów (pojawił się na zajęciach po raz pierwszy, wskutek czego prowadzący musiał go dorzucić do którejś z istniejących już grup). Co prawda już część pracy była zrobiona, ale wskutek błędu wyłapanego dopiero na zajęciach i tak musieliśmy zacząć zupełnie od zera, więc po prostu podzieliliśmy się od nowa uwzględniając jedną osobę więcej i zaczęliśmy pracę.

Po jakimś tygodniu zainteresowaliśmy się czy na pewno u kolegi wszystko dobrze idzie, nie dawał w ogóle znaku życia, a mieliśmy razem tylko jedne zajęcia i rzadko kiedy mogliśmy złapać go osobiście. Namierzyliśmy go na Facebooku i podpytaliśmy czy nie ma żadnych problemów przy pracy, bo jest faktycznie dość trudna i jeżeli ma jakieś pytania to niech śmiało je zadaje, uniknie sporo dodatkowej roboty. Otóż miał problem, jeden: nie wiedział skąd pobrać materiały potrzebne do pracy i nawet nie zaczął. Jeszcze niezbyt zdenerwowana bo czasu zostało sporo, napisałam z jakiej strony może pobrać potrzebne pliki, a jeżeli chciałby zobaczyć jak projekt ma mniej-więcej wyglądać, to mogę mu na pendrivie podrzucić efekty naszej dotychczasowej pracy. Ooo tak tak, on chce nasze efekty koniecznie zobaczyć. Zgrałam mu zatem na kolejnych zajęciach wszystkie pliki i rozstaliśmy się na kolejny tydzień.

Po jakimś czasie znowu napisaliśmy do niego prosząc o pokazanie jak mu praca idzie (chcieliśmy sprawdzić czy projekt jest w miarę spójny, bo mimo że każdy miał swój niezależny kawałek to na ostateczną ocenę projektu składała się dokładność opracowania całości). Okazało się, że nadal nie pobrał potrzebnych materiałów i poprosił mnie żebym przyniosła mu je na pendrivie. Trochę się już wkurzyłam, bo nie wierzyłam że gościu nie potrafi pobrać kilku plików z podanej przeze mnie strony (na której notabene były TYLKO te potrzebne pliki, w liczbie bodajże 3 lub 4, wystarczyło w nie kliknąć). Ostatecznie materiały jednak zgrałam i przyniosłam na kolejne zajęcia - nawet nie raczył się na nich pojawić.

Sprawę przedyskutowaliśmy w grupie i stwierdziliśmy, że nie damy rady opracować jego części (zresztą nikt nie miał ochoty odwalać za niego całej roboty). Poza tym każdy miał przydzieloną wyraźną i niezależną część pracy, za którą był odpowiedzialny, więc uznaliśmy że prowadzący będzie w stanie ocenić nas wyłącznie za to co zrobiliśmy i mówiąc kolokwialnie - olaliśmy gościa.

W dniu zaliczenia projektu na zajęciach również się nie pojawił. Prowadzący zapytał dlaczego fragment naszego projektu zieje pustką i zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że jedna z osób nie dostarczyła swojej pracy. Na szczęście profesor okazał zrozumienie, ocenił opracowaną część i spytał tylko o nazwisko osoby która nawaliła.

O sprawie zapomnieliśmy, aż do momentu kiedy kolega zadzwonił do mnie jakoś tydzień przed sesją, gorączkowo pytając czy profesor zaliczył "nasz" projekt, bo jemu nie chce dać zaliczenia i nie ma pojęcia dlaczego. Był szczerze zaskoczony, że profesor odnotował jego nieobecność i brak opracowanej części, bo "on myślał że przeszło".

Myślicie że wziął się ostro do roboty i zrobił swoją część? A skąd, najpierw próbował odnaleźć grupę, która miała ten sam zakres co nasz i poprosić o udostępnienie gotowca. Nie znalazł jelenia, zadzwonił więc do mnie dzień przed zakończeniem semestru pytając, czy bym mu tego nie zrobiła, on może mi nawet piwo postawić jeśli chcę. Na jego nieszczęście ja też nie chciałam być jeleniem.

Nie wiem jakim cudem, ale zdał nie oddając swojej części pracy i mając masę nieobecności, profesor się zlitował i dał mu zaliczenie za napisanie jakiegoś referatu. Niech żyje sprawiedliwość.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 589 (647)

#48323

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem jak bardzo trzeba być złośliwym (albo głupim), żeby porwać się na coś, co miałam dziś okazję z niemałą dawką stresu przeżyć.

Na moim kierunku studiów często pracę zaczętą na zajęciach "informatycznych" musimy dokańczać w domu, także przeważnie noszę ze sobą pendrive, żeby zgrać owoce swojej pracy. Pech chciał, że pod koniec zeszłego tygodnia zapomniałam wziąć ze sobą jakikolwiek nośnik danych, przez co musiałam pliki wysłać pocztą. I tu przyznaję się - mea maxima culpa, zapomniałam upewnić się, że z owej poczty się wylogowałam...

Na dzisiejszych zajęciach jedna z koleżanek spytała się, czy przypadkiem ktoś nie grzebał w mojej poczcie, bo dostała kilka mailów z dość niewybrednymi treściami, przepełnionymi męskimi genitaliami i zaproszeniami na dość perwersyjne wydarzenia. Po wypytaniu reszty znajomych z mojej listy kontaktów dowiedziałam się, że każdy otrzymał ten sam zestaw wiadomości.

Gdyby sprawa została między moimi znajomymi nie przejmowałabym się tak bardzo, łatwo byłoby wszystko wyjaśnić. Jednak te same wiadomości dostało także kilku wykładowców z mojej uczelni, przez co mogę mieć teraz spore problemy i sprawy na pewno nie odpuszczę. Szkoda, że żartowniś nie pomyślał ani o tym, że znam dokładny czas wysłania wiadomości i stanowisko komputerowe z którego to zrobił, ani że zapis z kamery w takich przypadkach jest bez problemu udostępniany i sprawę banalnie można wyjaśnić.

Jutro czeka mnie bardzo interesująca wyprawa do dziekanatu...

Uczelnia

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 830 (950)
zarchiwizowany

#44265

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W ramach wprowadzenia - w akademikach naszej uczelni jest niepisana zasada, że kaucję wpłaca się na początku I roku przy kwaterowaniu, a potem pod koniec każdego roku akademickiego dopłaca się za ewentualne uszkodzenia mienia tak, aby na kolejny rok pula kaucji była równa wpłaconej początkowo (notabene jest to niezgodne z regulaminem, gdyż kaucja pod koniec każdego roku powinna być zwracana z ewentualnymi potrąceniami lub w przypadku dużych uszkodzeń zabierana w całości, a wpłacana od nowa podczas ponownego kwaterowania się - nikt jednak nigdy nie narzekał na system wprowadzony przez kierowniczki, nie było to w żaden sposób uciążliwe).

Oczywiście podczas kwaterowania są spore kolejki, gdyż jest na to wyznaczony stosunkowo krótki okres czasu (przeważnie 2 dni po 5-6 godzin - może się to wydawać dość sporo, ale każdy musi wypełnić trochę papierków, ewentualnie odebrać pościel, uregulować kaucję i nieco z tym schodzi).

Kiedy w końcu nadeszła moja kolej i uporałam się już z większością papierkowej roboty zostałam poproszona o 40zł kaucji. Nieco zdziwiona, bo raczej nic groźniejszego na sumieniu nie miałam spytałam się za co została mi ona potrącona (słyszałam co prawda legendę, że nikt kaucji w całości po studiach jeszcze nie odzyskał choćby nawet kreseczki na biurku nie namalował, ale przeważnie potrącane było max 10zł co roku). W odpowiedzi usłyszałam, że całe moje piętro ma potrącone 40zł za dziurę w ścianie zrobioną podczas imprezy w lutym. Gdzie piekielność?

1. Wprowadziłam się do akademika w marcu, miesiąc po rzeczonej imprezie.

2. Ludzie, którzy brali w niej czynny udział przeprowadzili się na inne piętro. Ręka sprawiedliwości już do nich nie sięgnęła.

3. W sumie 33 praktycznie niewinnym osobom potrącono po 40zł, czyli razem 1320zł na załatanie dziury wielkości 10x20cm (nie wiem dokładnie jaka była geneza jej powstania, ale podobno w tym miejscu znajdowała się wnęka po kratce wentylacyjnej zasłonięta cieniutką ścianką, zagipsowana i zamalowana farbą, także uszkodzić ją nie było jakoś szczególnie ciężko. Co więcej dziura drugi raz jest chyba załatana tą samą techniką - jeśli się ją mocniej przyciśnie wgina się do środka).

4. Kiedy zwróciłam uwagę, że nie byłam zakwaterowana w tym akademiku gdy powstało to uszkodzenie usłyszałam jedynie, że nic już z tym nie można zrobić, bo wszystko jest już naliczone, wpisane i za żadne skarby świata ani przy pomocy nawet cudu nie da rady tego cofnąć i zmienić wpisu w zeszyciku.

Do dziś żałuję, że nie pokłóciłam się o to nieco dłużej, jednak za mną stał tłum osób z walizkami czekających na swoją kolej i chyba to zmotywowało mnie do odpuszczenia i zapłacenia tych 40zł. Niby niedużo, ale sporo osób zwątpiło potem w jakąkolwiek logikę wykazywaną przez władze naszego akademika.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 67 (133)

#12187

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś rok temu z hakiem zdawałam prawo jazdy. Oczywiście przed kursem trzeba zrobić badania kontrolne, w tym dla mnie również odwiedzić okulistę, gdyż mam dużą wadę wzroku. Od 6 lat noszę soczewki, i właśnie w soczewkach poszłam na badania. Po podstawowych zostałam skierowana przez panią doktor (poleconą przez koleżankę mojej mamy) do gabinetu obok na badania okulistyczne. Okulista zbadał w soczewkach, bez soczewek, stwierdził wadę, spytał czy noszę okulary (odpowiedź oczywista - nie, noszę soczewki), chwilę pomyślał, podrapał się po łysince, pomruczał coś do siebie i wpisał co trzeba (a przynajmniej tak myślałam). Dzień egzaminu, teoria zdana, wsiadam do samochodu, podaję dowód, instruktor wygłasza swoją gadkę i zaczynają się schodki. (I)nstruktor (J)a

I: dobrze, jak będzie pani gotowa, zaczniemy egzamin - chwila na lusterka, siedzenie, pasy. Daję znak, że możemy zaczynać.
I: czy NA PEWNO jest pani gotowa? - ja trochę już zdenerwowana, ale kiwam głową, że tak.
I: w dokumentach ma pani wpisane okulary, proszę je założyć - zdębiałam, ale pomyślałam, że to jakiś głupi żart i zaczynam się tłumaczyć, że od 6 lat nie miałam okularów na nosie, bo noszę soczewki.
I: w takim razie nie mogę pani dopuścić do egzaminu.
J: ale proszę pana, to musi być jakaś pomyłka... Owszem mam wadę wzroku, ale nie chodzę w okularach, tylko w soczewkach - tłumaczę i pokazuję, bo miałam na oczach mocno zielone soczewki, które na moich brązowych oczach bardzo wyraźnie się odznaczały.
I: nie mogę dopuścić pani do ruchu z wadą wzroku bez okularów, bardzo mi przykro. Jeśli to faktycznie pomyłka proszę udać się do lekarza - mówiąc to wysiadł z samochodu.

Oczywiście pieniądze za egzamin przepadły. Ale to jeszcze nie koniec mojej przygody. Udałam się do pani doktor, która wypisywała mi wszystkie dokumenty. Grzecznie wyjaśniłam, że współpracujący z nią okulista popełnił błąd i poprosiłam po prostu o poprawienie go. Ale okazało się, że pani doktor nie podda się łatwo. Powiedziała, że bez potwierdzenia od mojej stałej okulistki nie zmieni mi wpisu (do dziś nie wiem dlaczego nagle mam iść do mojej stałej okulistki, a nie do okulisty, z którym współpracowała). Jako, że był rok szkolny i kiedyś w końcu musiałam pochodzić trochę do szkoły, do okulistki (do której zresztą chodzę niezmiennie co pół roku od 8 lat) wybrała się moja mama. Uznałyśmy, że wypisanie zwykłego potwierdzenia nie sprawi problemu (tym bardziej, że soczewki kupuję bezpośrednio u okulistki, przez co doskonale wie, że nie chodzę w okularach). Jednak nic bardziej mylnego, musiałam stawić się osobiście i "zaliczyć" pełne badanie wzroku - oczywiście płacąc za wizytę 40 zł. Kiedy zanosiłam potwierdzenie od okulistki do pani doktor nie zostałam nawet wpuszczona do gabinetu, a nowe dokumenty odebrałam w okienku rejestracji.

Niby nic, ale przez nieuwagę (żeby nie powiedzieć: niewiedzę) okulisty straciłam 70 zł na pierwsze badania (40 podstawowe + 30 okulista), 140 zł na egzamin i 40 zł na kolejne badania, nie mówiąc już o kosztach dojazdu do WORDu. I straconym czasie.

Medical

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 481 (543)

1