Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

reinevan

Zamieszcza historie od: 31 sierpnia 2011 - 8:15
Ostatnio: 24 kwietnia 2024 - 12:33
O sobie:

zwierzofil, tępiciel głupoty, uspołeczniony społecznik, wróg białej mafii.

  • Historii na głównej: 12 z 17
  • Punktów za historie: 9825
  • Komentarzy: 660
  • Punktów za komentarze: 3904
 

#42467

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem czy to piekielność, czy przedsiębiorczość oceńcie sami.

Jako, że wśród znajomych słynę ze swoistego odjazdu na punkcie psów i sporej wiedzy na ten temat, nie była dla mnie zaskoczeniem prośba koleżanki o pomoc w znalezieniu nowego psiaka (swoją poprzednią sunię pożegnała kilka miesięcy temu po bez mała 14 latach).
Po "wywiadzie środowiskowym" (ilość miejsca, czas na spacery, oczekiwań co do charakteru i roli jaką pies ma w domu pełnić etc.) ostateczny (zaakceptowany przez znajomą) wybór padł na sukę w typie owczarka niemieckiego.
Warunek był jeden, za to znacznie utrudniający poszukiwania, znajoma nie dysponowała funduszami umożliwiającymi zakup psa z hodowli (koszt szczeniaka w moich okolicach to od 800 zł w górę). Pozostawało zatem przeszukanie przytulisk, schronisk i ewentualnie prywatnych ogłoszeń.

Niestety w schronisku ani przytuliskach w naszej okolicy nie znaleźliśmy wymarzonego psiaka, a 99% ogłoszeń prywatnych pt. "oddam za darmo" okazało się być w rzeczywistości ogłoszeniami dzikich hodowli, gdzie ceny przekraczały możliwości finansowe znajomej, pomijając zupełnie kwestię wątpliwego zdrowia szczeniaków i w przynajmniej jednym przypadku ewidentnego chowu wsobnego (sprawa zgłoszona do TOZ-u).

W końcu, gdy już wydawało się, że z racji kończącego się "sezonu na szczeniaki" nic z tego, trafiło się ślepej kurze ziarno. Piękna 3 miesięczna sunia w typie owczarka niemieckiego w domu tymczasowym. Co prawda w znacznej odległości, bo blisko 150 km, ale koleżanka, gdy tylko zobaczyła zdjęcia, natychmiast złapała za telefon. Kontakt z panem opiekunem też nie budził zastrzeżeń, warunkami adopcji miała być wizyta przedadopcyjna potwierdzająca warunki właściwe dla takiego psa, oraz zwrot kosztów szczepień (około 150 zł).
Wszystko ładnie pięknie, wizyta przedadopcyjna przeszła pozytywnie (za zgodą opiekuna suni, opinię wystawił przedstawiciel zaprzyjaźnionej fundacji), w dniu wczorajszym razem z koleżanką (robiłem za szofera) pojechaliśmy po sunię.

Na miejscu na początku milutko. Pieski w domu wychuchane, czyściutkie, zadbane, sunia jeszcze piękniejsza niż na zdjęciach, żywa, radosna.
Pan chętnie udziela wszelkich informacji o upodobaniach, żywieniu, spacerach etc. W końcu przechodzimy do finalizowania adopcji.
I tu złoty sen prysł jak bańka mydlana.
Pan podsunął koleżance do podpisania umowę adopcyjną z wpisaną od razu opłatą za psa, w wysokości 700 zł (słownie: SIEDEMSET ZŁOTYCH) oraz zobowiązaniem wpłacania na rzecz prowadzonego przez niego domu tymczasowego kwoty 100 zł (słownie: STO ZŁOTYCH) rocznie przez okres 10 lat.

Witki nam opadły. Nasze stwierdzenie, że nie taka była umowa, pan podsumował krótko: "nie podoba się to spadać, w końcu ja też coś muszę z tego mieć".
Na słowa koleżanki (wypowiedziane ze łzami w oczach) że w takim razie ona rezygnuje z adopcji, pan przestał być miły i sympatyczny. Zaczął w wulgarny i bezczelny sposób wyzywać nas o ironio od naciągaczy i oszustów, wrzeszczał, że on przez nas wielu porządnym ludziom odmówił tego szczeniaka, etc.

Koniec końców zaliczyliśmy bezsensowną 300 km wycieczkę, do pana, który znalazł sobie doskonały sposób na biznes. Biorąc "na przechowanie" i za darmo pieski od dwóch ratujących zwierzęta fundacji sprzedaje je za duże pieniądze.

PS. Sprawa zgłoszona do obu fundacji z którymi pan (przynajmniej według jego słów) współpracuje, zastanawiam się też nad zgłoszeniem próby wyłudzenia na policję oraz do urzędu skarbowego.

psie adopcje

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 736 (796)
zarchiwizowany

#42824

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W pewnym mieście w Polsce, parę lat temu, rada miasta postanowiła iść na rękę uczniom, którzy nie z własnej winy (konkretnie chodzi o dzieci i młodzież z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu lekkim i wyższym) nie uczęszczają do szkół rejonowych, lecz do placówek dla nich przeznaczonych. Pójście na rękę polegało na zapewnieniu dzieciom i młodzieży możliwości darmowego poruszania się po mieście środkami komunikacji miejskiej. Pomysły były różne, testowano bezpłatne bilety miesięczne etc, w końcu po licznych konsultacjach (w których brałem udział) postanowiono umieścić w uchwale rady miasta dot. transportu zbiorowego następujący zapis:

"Do bezpłatnego korzystania ze środków komunikacji miejskiej są:
1. ...
2. ...
3. dzieci niepełnosprawne i młodzież niepełnosprawna oraz uczniowie posiadający orzeczenie publicznej poradni psychologiczno - pedagogicznej o potrzebie kształcenia specjalnego, posługujące się legitymacją w kolorze żółtym o sygnaturze MEN-II/182/2 albo MEN-I/51/2 - uczące się w szkołach i placówkach określonych w ustawie o systemie oświaty oraz osoby opiekujące się nimi w czasie przejazdu lub podróżujące po nie albo po ich odwiezieniu do szkoły, zakładu opieki zdrowotnej, ośrodka rehabilitacji, innej placówki szkolnej lub ochrony zdrowia;".

Dla informacji, w myśl przepisów prawa uczeń nie posiadający orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego, tudzież nie posiadający orzeczenia ZUS o uznaniu za osobę niepełnosprawną nie może otrzymać legitymacji na druku MEN-I/51/2, a jedynie legitymację szkoły masowej (różowa na druku MEN-I/50/2).

Jako, że brać kontrolerska zdaje się być, przynajmniej w tym mieście, dość odporna na wiedzę, stosunkowo często uczniowie posługujący się wymienionymi w uchwale legitymacjami otrzymywali mandaty, jednak za każdym razem sprawa kończyła się na odwołaniu po którym otrzymywaliśmy pismo, jak to MPK bardzo przeprasza i oczywiście niesłusznie nałożoną karę anuluje.

Tym razem jednak pani z Biura Obsługi Pasażera MPK przeszła samą siebie. W odpowiedzi na kolejną skargę, przeczytałem, że BOP dokonało wnikliwej analizy zgłoszonego zażalenia i biorąc pod uwagę okoliczności WYJĄTKOWO anuluje karę, gdyż - cytat: "Okazana podczas kontroli legitymacja uprawnia do bezpłatnych przejazdów komunikacją miejską wraz z orzeczonym stopniem niepełnosprawności. Przeprowadzona kontrola ujawniła, że uczeń korzystał z bezpłatnego przejazdu bez dokumentu potwierdzającego do niego prawo."

Może ktoś mi podpowie, jak przetłumaczyć pracownikom BOP-U MPK treść zacytowanego przepisu z polskiego na ichnie?

Komunikacja Miejska

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (178)

#38942

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak spora rzesza rodziców tak i ja z racji ukończenia przez latorośl zaszczytnego wieku lat 5, rozpoczynam swoją ponowną przygodę z systemem edukacji w naszym cudownym kraju, tym razem w roli rodzica dziecka w wieku szkolnym.

Przeboje pt. znalezienia miejsca w zerówce (od tego roku dla pięciolatków obowiązkowa) pomijam, ale parę kwiatków z wczorajszego spotkania myślę, że do tego szanownego portalu pasuje.

Kwiatek nr 1.
Zgodnie z rozporządzeniem MEN dotyczącym zasad funkcjonowania oddziałów zerowych w szkołach podstawowych, czas pracy zerówki pokrywa się z czasem pracy świetlicy szkolnej, czyli od godziny 7 do godziny 17. W moim mieście, aby nakłonić rodziców do posyłania dzieci do zerówek w szkołach rada miasta uchwaliła, że czas bezpłatnego pobytu dziecka w oddziale wynosi 8 godzin, a nie 5 jak w przedszkolach. Pięknie, prawda? Niestety wcale nie tak pięknie. Godziny bezpłatnej opieki ustala bowiem dyrektor szkoły (np. od 7 do 15) podstawa programowa zaś (czyli czas kiedy dziecko ma obowiązek być w zerówce) jest realizowana w godzinach 9-14. Jeżeli więc dziecko będzie przyprowadzane do zerówki na godzinę 9, a odbierane o godzinie 16, rodzic ponosi koszty pobytu dziecka za czas od 15 do 16 mimo iż dziecko przebywa w oddziale krócej niż gwarantowane bezpłatne 8 godzin.

Kwiatek nr 2.
Zostałem, wspólnie z rodzicami innych dzieci poinformowany o konieczności zakupu szafki metalowej do szatni dla swojej pociechy - koszt 130 zł. Cały dowcip polega na tym, że szafka będzie własnością szkoły, a nie rodzica. Gdybym na przykład zdecydował się na przeprowadzkę do innego miasta i za pół roku zabrał dziecko do innej placówki, to nie dość, że nie dostanę zakupionej przeze mnie szafki, to również w/w 130 zł szkoła mi nie zwróci.

Bezpłatna edukacja...

oddział przedszkolny

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 620 (704)

#32483

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnia nowelizacja przepisów ruchu drogowego wprowadziła kilka istotnych zmian odnośnie uprawnień osób poruszających się rowerami, między innymi zezwoliła na jazdę po chodniku.
Kodeks co prawa ściśle określa warunki w jakich jazda po chodniku jest dozwolona, jednakże mam wrażenie, że jest to przepis traktowany dokładnie tak samo, jak ten mówiący o możliwości parkowania na chodnikach (wolno i już, a dalszej części artykułu nikt nie czyta).

Mam przyjemność mieszkać w poniemieckiej willi, wzdłuż posesji (od strony chodnika) jest trawnik, na którym rosną (jeszcze poniemieckie) cisy. Efekt tego (po za prawie bajkowym krajobrazem) jest taki, że wychodząc przez furtkę, widzę tylko wąski kawałek chodnika na wprost. Tyle tytułem wstępu.

W dniu wczorajszym jak zwykle wybrałem się "odcedzić" i wyganiać moje pocieszne zwierzątko domowe (drobniutka sunia moskiewskiego stróżującego tylko 60 cm w kłębie).
Saba jako pies ułożony nigdy nie wychodzi pierwsza, zawsze czeka grzecznie aż przejdą wszyscy i dopiero rusza przez drzwi czy furtkę.
Tymczasem wczoraj ledwie zdążyłem postawić krok za furtkę, psisko wyrwało z impetem do przodu, prawie zwalając mnie z nóg. Nawet nie zdążyłem zareagować, gdy w blokującego mnie psa z pełną szybkością przy..ił (sorrki inaczej tego nazwać się nie da) rowerzysta. Siła uderzenia była tak duża, że mnie wyrwało lonżę z rąk, a Sabę (psa ważącego około 50 kg)odrzuciło na prawie dwa metry.

Przyznam że zamarłem. Ocknąłem się gdy usłyszałem ciche popiskiwanie Saby i bluzgi zbierającego się z ziemi rowerzysty (któremu jakimś cudem, poza otarciami i skasowanym przednim kołem w rowerze, nic się nie stało).
Psisko przedstawiało sobą żałosny widok, leżąc bezwładnie na chodniku, próbując podnieść łeb i cicho skomląc. Nie nie zdążyłem nawet podejść do psa, gdy drogę zagrodził mi pieklący się rowerzysta.
Usłyszałem, że jestem taki, siaki i owaki, nie uważam, stwarzam zagrożenie i w ogóle będę musiał pokryć koszt naprawy jego roweru. Wstyd się przyznać, nie zdzierżyłem. Pan rowerzysta zarobił ode mnie w bonusie złamany nos (na szczęście w tym momencie przestał się ciskać, bo mogłoby się dla niego skończyć gorzej).

Reasumując mój pies uratował mi zdrowie, a może i życie, pytanie tylko co by się stało, gdyby przez furtkę wybiegło dziecko? W końcu chodnik to nie ścieżka rowerowa, na której można grzać ile nogi pozwolą!!!

Ps.
Po wizycie u weterynarza okazało się, że Saba ma pęknięte dwa żebra, wybity bark i wstrząs mózgu. Obrażenia tak dużego psa najlepiej pokazują z jaką prędkością poruszał się rowerzysta.

chodnik/rowerzysta

Skomentuj (65) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 814 (878)

#21098

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kto czytał historię piekielni.pl/18696 ten już wie kim jest Saba i dlaczego kagańca nie nosi. Nieznającym historii objaśniam. Saba jest 6 letnią sunią rasy moskiewski, stróżujący, ze stwierdzoną przez weterynarza nadwrażliwością skóry, uniemożliwiającą stosowanie kagańca, na co posiada stosownie opieczętowane zaświadczenie.

Historia z wczoraj chyba bardziej absurdalna niż piekielna:

Podczas codziennego spaceru (pies nie świnia wyganiać się musi, przynajmniej na tyle na ile długość lonży pozwala) napatoczyłem się niespodzianie na patrol Straży Miejskiej (w mojej okolicy rzadkość).
- Pan odwoła psa! - zaryczał jeden ze strażników z odległości co najmniej pięciokrotnej długości lonży.
Jako, że Saba jest psem ułożonym, wystarczyła jedna komenda i psisko siedzi przy nodze, czekając razem ze mną na rozwój wypadków.

Strażnicy nabrali nieco odwagi i zbliżyli się na odległość mniej więcej 3-4 metrów. Stoimy więc (tzn. Saba siedzi) i przyglądamy się sobie wzajemnie. W końcu strażnik z większą liczbą szlaczków na pagonach przełamuje krępującą ciszę:
- Pan poda dokumenty, mandat muszę wypisać.
Zgłupiałem. "Psie sprawy" jak kultura nauczyła przed chwilą posprzątałem, w okolicy ani żywego ducha, pies nawet nie szczeknął.
- Ale o co chodzi?
- Jak to o co, pies kagańca nie ma i luzem biega!
- O przepraszam, pies nie jest luzem. - Tu pokazałem strażnikom lonżę. - A co do kagańca mam przy sobie zaświadczenie weterynaryjne.
- Pies jest jak luzem, ta smycz jest za długa. - Wypalił drugi ze strażników.
- Panowie wybaczą ale nie słyszałem o żadnych przepisach regulujących maksymalną dopuszczalną długość psiej smyczy, pomijając już zupełnie fakt, że to jest lonża, a nie smycz.
- Pan się nie kłóci i tak mandat wypiszę. Pies jest bez kagańca. - Strażnicy wyraźnie nie chcieli dać za wygraną.
- Już panom pokazuję zaświadczenie, pies jest zwolniony z noszenia kagańca, ze względów zdrowotnych. (Po poprzednich przejściach ze stróżami prawa, na zaświadczeniu mam nie tylko pieczątkę weterynarza, ale również komendanta Straży Miejskiej). Wręczyłem panom strażnikom zaświadczenie. Stali debatowali, cudowali. W końcu z widoczną niechęcią oddali.

Już byłem pewien, że pozbyłem się dwóch znudzonych upierdliwców, gdy nagle ten starszy stopniem wypalił.
- A świadectwo szczepień jest?
WTF do kwadratu.
- A od kiedy to jestem zobowiązany posiadać przy sobie aktualną książeczkę zdrowia psa podczas spaceru?
- Nie dyskutuj, tylko pokaż. (Nagle jesteśmy na ty?)
- Nie mam przy sobie bo mieć nie muszę.
- No to piszemy mandat, dokumenty.
- Jaki mandat?? Za co??
- Za brak szczepień u psa! - Wrzasnął strażnik z tryumfalnym błyskiem w oku.

Stare porzekadło mówi: "nie kop się z koniem" miałem już dość tej absurdalnej sytuacji, mandat (w kwocie 200 zł) przyjąłem.
Dziś z samego rana w komendzie Straży Miejskiej złożyłem pismo z żądaniem anulowania mandatu, przedstawiające wyżej opisaną sytuację, wraz z kserokopią książeczki zdrowia psa i zaświadczenia o przeciwwskazaniach do kagańca. Pozwoliłem sobie ponadto na zażądanie wyciągnięcia konsekwencji wobec strażników, którzy najwyraźniej nie znają obowiązujących w tym kraju przepisów.

W całej tej historii najzabawniejszy był komentarz strażnika czytającego moje pismo na biurze podawczym. Gdy już zbierałem się do wyjścia do moich uszu dotarło wyszeptane znad biurka: "co za idioci!"

straż miejska

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 758 (790)
zarchiwizowany

#18696

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sporo ostatnio historii o bezmyślności właścicieli czworonogów ale dorzucę swoją, sprawa świeża i jeszcze mnie trzepie z nerwów.

Od kilku lat jestem posiadaczem suni rasy moskiewski stróżujący (dla niewtajemniczonych rasa powstała z krzyżówki owczarka kaukaskiego i bernardyna, z racji umaszczenia i sylwetki z tym drugim przez laików bardzo często mylona).
Psisko mimo iż nawet jak na standardy swojej rasy przerośnięte jest pocieszne i bardzo przywiązane do wszystkich domowników. Nie jest jednak łagodnym kanapowcem, wobec obcych ludzi i zwierząt "na wszelki wypadek" nastawiona niezbyt przychylnie, z tego powodu wszelkie spacery po za posesję odbywa zawsze na smyczy lub tzw. lonży.
Tyle tytułem wstępu.

Przedwczoraj udałem się z moim psiskiem na codzienny, wieczorny dłuższy spacer, mam to szczęście, że mieszkam tuż przy parku więc jest gdzie psa przegonić.
Spacerujemy sobie jakby nigdy nic. Nagle, z zapadającej powoli szarówki wyłania się młody (góra 1-2 letni) seter irlandzki, radośnie latający sobie luzem.
Znając temperament Saby, błyskawicznie przywołałem ją do siebie i skróciłem lonżę rozglądając się jednocześnie za właścicielem psa. W okół ani widu ani słychu, tymczasem młoda głupia psina, nic sobie nie robiąc z gulgotu dobywającego się z gardła Saby wyraźnie nabierała coraz większej ochoty na bliższą znajomość.
W końcu zza zakrętu wyłoniły się dwie rozszczebiotane paniusie w stylu lolitka, gdyby nie smycz w ręce jednej z nich w życiu bym się nie domyślił, że paniusia wyszła z psem na spacer.
- Proszę przywołać psa! - krzyknąłem w stronę nadchodzących.
- To park publiczny! Mój pies ma prawo biegać gdzie chce! A poza tym jest łagodny i nikomu nic nie zrobi - usłyszałem oburzoną odpowiedź paniusi ze smyczą.
- Może i publiczny, ale jest tu zakaz wyprowadzania psów bez smyczy to po pierwsze, po drugie nie boję się o moją Sabę, lecz o pani setera.
- A co mu może bernardyn zrobić? Przestań się pan czepiać!!! Paniusia podniosła głos wyraźnie oburzona jakim prawem śmiem jej zwracać uwagę.
W tym momencie niestety seterek podleciał zbyt blisko jak na zdolność tolerancji Saby. Gwałtowny skok do przodu, jedno kłapnięcie szczęk w połączeniu z uderzeniem potężną łapą i oto biedny seterek ucieka skomląc z pokieraszowanym bokiem.

Jak się wszyscy domyślają tu rozpętało się piekło. - Morderca! Jak można takie bydle wyprowadzać do parku! Pan mi za to zapłaci! Ja tego tak nie zostawię, to bydle trzeba uśpić! - i temu podobne hasła paniusia wyrzuciła z siebie na jednym oddechu.
We mnie się zagotowało, po pierwsze żal mi było młodego głupiego psa, po drugie wściekłem się niepomiernie na głupotę właścicielki.
- Prosiłem by pani przywołała psa, to że on jest łagodny to nie znaczy, że może latać luzem i zaczepiać inne psy.
- Nie będzie mnie pan pouczał, mój pies jest poważnie ranny, pan mi zapłaci za to wszystko.
- Niby za co mam zapłacić?
- No jak to, to bydle pogryzło mojego Fabia, na pewno nie jest szczepione, pan mi zapłaci za leczenie!!
- Saba jest szczepiona i mam zezwolenie na trzymanie rasy niebezpiecznej! A zapłacić mógłbym ewentualnie jedynie za odrobinę rozumu dla szanownej pani gdybym wiedział gdzie go kupić!
Po tych słowach odwróciłem się i odszedłem, żegnany wrzaskami i obelgami właścicielki Fabia.

Na koniec kilka słów wyjaśnienia. Znam mojego psa od lat i wiem, że Saba chciała jedynie dać seterowi jasno do zrozumienia, że posuwa się za daleko. Gdyby chciała zrobić mu krzywdę pewnie biedny Fabio by już nie żył. To co zrobiła, nie było atakiem sensu stricte, jedynie "karcącym ostrzeżeniem" dość typowym w stosunkach starszy - młodszy pies. Pech chciał, że jej siła i masa w połączeniu z dość kruchą budową seterów dały taki a nie inny efekt.
Najbardziej żal mi właśnie Fabia, który przez głupotę swojej paniusi teraz cierpi.

park

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 234 (268)
zarchiwizowany

#16889

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z przed lat 5.

Przyszła pora na porzucenie stanu kawalerskiego. Oczywiście załatwianie wszelkiej papierkologii stosowanej, (zwłaszcza, że ślub w innym mieście i województwie) to istna droga przez mękę, chyba tylko po to, aby człowiek miał czas zastanowić się czy na prawdę tak bardzo mu na tym zależy.
Ostatnim, niezbędnym do załatwienia dokumentem był akt urodzenia, który jak się okazało jest ważny jedynie przez okres 3 miesięcy (sic!).
Cóż zrobić, kolejne zwolnienie z pracy i wycieczka do USC. Po wypełnieniu druczków (po co cztery??) przesympatyczna pani w okienku przyjęła wniosek i radośnie poinformowała, że akt urodzenia do odbioru za 2 dni w godzinach 8 - 15. Wiedząc, że szef absolutnie nie pozwoli na kolejne urwanie się z pracy, zapytałem czy akt może odebrać za mnie ktoś inny i jakie są w tym celu wymagane formalności. Panienka z okienka radośnie poinformowała, że o ile osobą odbierającą będzie ktoś z najbliższej rodziny (matka, ojciec, siostra) nie są potrzebne żadne formalności, a jedynie potwierdzenie złożenia wniosku.
Udało się więc ubłagać szanowną rodzicielkę o załatwienie prostej wydawałoby się sprawy odbioru aktu urodzenia.
Jakże wielkie było zdziwienie rodzicielki, gdy inna paniusia w tym samym urzędzie radosnym szczebiotem poinformowała ją, że zgodnie z Ustawą o ochronie danych osobowych, żadnego aktu urodzenia pełnoletniego syna jej nie wyda, chyba że dostarczy poświadczone notarialnie (sic!) upoważnienie. Pani urzędniczka okazała się do tego stopnia odporna na wiedzę, że nawet uwagi koleżanek, nie miały żadnego znaczenia. Nie wyda i już, bo przepisy etc.
Nie wiem jakby cała sytuacja się skończyła, gdyby nie porównywalna jedynie z głowicą nuklearną siła przebicia mojej rodzicielki. Po blisko półgodzinnej awanturze, z udziałem kierownika USC włącznie, akt urodzenia został zdobyty.

A ja do dziś zastanawiam się, jak to jest możliwe, że urzędników tego samego szczebla, w tej samej instytucji, w tej samej sprawie obowiązują zupełnie inne przepisy i regulacje wewnętrzne.

Urząd Stanu Cywilnego

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (194)