Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Korpomama

Zamieszcza historie od: 12 czerwca 2017 - 12:38
Ostatnio: 14 lutego 2021 - 19:17
  • Historii na głównej: 3 z 3
  • Punktów za historie: 417
  • Komentarzy: 15
  • Punktów za komentarze: 138
 

#81504

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ah... WF :) Wiedziałam, że nie tylko ja miałam przykre doświadczenia z nauczycielami tego przedmiotu, ale widzę, że skala jest spora...

Nigdy nie byłam dobra z WF-u. Byłam drobna i raczej niska, przez co wszystkie sporty drużynowe były dla mnie raczej katorgą niż przyjemnością. Byłam tym typowym ciaptakiem wybieranym na końcu, aczkolwiek rówieśnicy się ze mnie nie naśmiewali bo widać było, że naprawdę się staram, po prostu mi nie wychodzi.

Przykładowo, umiałam zrobić piękny dwutakt i trafić do kosza z wyznaczonego miejsca, ale podczas gry nic z tego już mi nie wychodziło. Umiałam podbijać piłkę od siatki ale podczas gry bałam się siły z jaką większe i silniejsze koleżanki grały i po prostu uciekałam (w dwa ognie byłam nie do pokonania właśnie przez uniki). Jak już ktoś wspomniał, praktycznie przez wszystkie lata nauki wałkowało się siatkówkę i kosza, a szkoda, bo jak się okazało, byłam dobra ze skoku wzwyż, strzelania z łuku i naprawdę dobrze pływałam. Tylko co z tego, jak tylko kosz-siatka-kosz-siatka.

I tutaj wkracza moja nauczycielka od WF-u (to była 5-6 klasa podstawówki), która tak skutecznie zniechęciła mnie do zajęć WF-u, że kiedy miałam poważny wypadek i lekarz dał mi wybór odnośnie całkowitego zwolnienia z WF-u, nie wahałam się ani chwili. Postawiła sobie za cel, że nauczy mnie grać w siatkę, bez względu na wszystko. Niby fajnie, że się ktoś nad tobą pochyla, ale szkoda, że w taki sposób.

Jak nauczyć 10-letnie dziecko nie bać się lecącej piłki? Całej klasie kazała usiąść na ławeczkach, mnie postawiła na środku sali gimnastycznej i obwieściła, że osobiście będzie na mnie serwować tak długo, aż odbiję tą piłkę porządnie i bez lęku (oprócz reguł gry nie pokazała nam nic, nawet jak trzymać prawidłowo ręce). Jeśli będę się uchylać albo odbiję źle, całej klasie kazała się ze mnie głośno śmiać. Szczerze mówiąc nie wiem, czy serwowała z siła dorosłego, czy mniejszą, pamiętam tylko swoje przerażenie.

Przy trzecim serwie piłka leciała prosto w moją twarz, nie chciałam się uchylać, chciałam mieć to po prostu ze sobą, więc na ślepo wyciągnęłam ręce 'w koszyczek', zamknęłam oczy i czekałam... Piłkę odbiłam, chyba przypadkiem, ale przez złe ułożenie rąk i siłę serwu, po spojrzeniu na bolącą rękę już wiedziałam, że coś jest nie tak - mały palec sterczał pod bardzo dziwnym kątem. Nauczycielka zadowolona, bo 'jak się chce to się jednak potrafi', nie puściła mnie do domu, a palec skomentowała, że zawsze taki był. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych, więc dopiero po lekcjach i przyjściu do domu mogłam opowiedzieć mamie co się stało.

Na pogotowiu potwierdzili, że palec jest złamany, dodatkowo przez późną reakcję coś się tam poprzemieszczało i przez 6 tygodni chodziłam z palcem w gipsie i szynie, wyglądałam jak transformers po przejściach :) Awantura jaką moja mama zrobiła wtedy w szkole do dzisiaj jest tam pamiętana. Co ciekawe, nauczycielka dalej uczy w tej szkole, ale nigdy nie udało jej się podnieść kwalifikacji zawodowych, ciągle oblewała egzamin.

Jak już ktoś wspomniał, też nie rozumiem tego parcia na sporty, gdzie nauczyciel rzuci piłką, powie 'grajcie' i ma wszystko w pompie. Są akcje wspierające ruch, ale co z tego, jak po wyjściu ekipy telewizyjnej czy sportowców, wszystko wraca do normy. Jest tyle ciekawych dyscyplin, może akurat odkryłoby się jakiś talent? Potem tylko wszyscy narzekają, że nie ma nas kto reprezentować na olimpiadzie - no nic dziwnego, jak przykładowo na nartach 95% dzieci uczy się jeździć tylko dlatego, że rodzice w weekend zaprowadzili je na stok, a z łuku można spróbować postrzelać przy okazji jakiegoś festynu... Szkoda...

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 84 (108)

#81119

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś o kupowaniu mieszkania słów kilka... Będzie długo, bo wczoraj mnie krew zalała i muszę się wygadać. Historia piekielna chyba z obydwu stron, my bijemy się w pierś, byliśmy głupi i gdyby nie to, że mieszkanie jest naprawdę przepiękne, a i czas nas gonił, to do transakcji by nie doszło, bo ostrzegawczych lampek było od cholery. Na potrzeby historii ludzi od których mieszkanie kupiliśmy nazwę roboczo Byłymi Właścicielami (BW). Historia w pigułce (zaczęła się w ostatnim tygodniu stycznia 2017):


-nie ma negocjacji ceny, jest, jaka jest, jak nie pasi, to nara;
-przy ustalaniu szczegółów kupna BW sami proponują zaliczkę w umowie przedwstępnej, jednak sami mamy tą umowę przygotować, bo to w końcu nam zależy;
-przesyłamy wersję roboczą do wglądu, dzwonią BW i mówią, że drobny błąd, bo tam powinien być zadatek, a nie zaliczka, ale spoko, bo to to samo. Na nasz sprzeciw, że wiemy, jaka jest różnica odpowiedź jest jedna - im się w takim razie przejęzyczyło, miał być zadatek i albo się zgadzamy albo nara;
-oryginalnie propozycja BW byłą taka, że podpisujemy akt notarialny, oni dostają kasę i mieszkają w mieszkaniu do września, w ramach rekompensaty dostaniemy 1000 miesięcznie za wynajem (Poznań, mieszkanie 3 pokojowe, prawie 80m2). Podziałał tylko argument, że powiększy nam się rodzina i taka opcja nie wchodzi w grę;
-odbiór mieszkania - ma być napisane, ze 30 kwietnia. Koniec i kropka. Jeśli nawet będą gotowi wcześniej to i tak ma być 30 bo tak. Oczywiście kasa jak najszybciej, może być nawet w lutym;
-umowa przedwstępna podpisana razem z aneksem co w mieszkaniu zostaje. Trochę nas dziwiło, że zabierają plafony, żyrandole i karnisze, no ale ok, zgodziliśmy się;
-dostarczyliśmy listę dokumentów potrzebnych dla nas do załatwienia kredytu, z drugiej strony narzekania, że trzeba się będzie z pracy urwać i jak to tak (sami mieli na to mieszkanie kredyt, więc wiedzieli z czym to się je);
-załatwiali wszystko w takim tempie, że nasze procedury ruszyły na początku marca (umowa podpisana na początku lutego), oczywiście trzeba było po wszystko do nich jechać w tylko im odpowiadającym terminie;
-nadchodzi kwiecień, mówimy, że kredyt przyznany i szukamy notariusza, mąż dostaje po kilka telefonów dziennie, czy już;
-notariusz był na tyle spoko, że obiecał przesłać wzór aktu jak otrzyma wszystkie potrzebne dane, nie zgadniecie kto znowu nawalił i wszystko wstrzymywał...;
-dostosowaliśmy się co do dnia podpisania aktu, zapraszamy na 9. BW z pretensjami, że znowu się trzeba z pracy zwalniać i oni chcą na 8. Tłumaczymy, że notariusz pracuje od 9, niestety trafiamy w mur, po drugiej stronie dzikie zdziwienie, dlaczego notariusz nie może przyjść do pracy chociaż pół godziny wcześniej;
-pierdyliard telefonów, że miał być wzór a nie ma! (dostarczyli dane tak, że ostatecznie wzór dostaliśmy na dzień przed podpisaniem);
-na podpisaniu dowiadujemy się, że lustro z korytarza jednak zostaje, chcieli je zabrać, ale prewencyjnie przykleili je do ściany tak mocno, że nie umieją go ściągnąć bez uszczerbku;
-przychodzą, siadają, chcą kawę, po czym 10 minut wszyscy słuchamy jaka niedobra kawa, oni to mają zajebisty ekspres w domu, tam to dopiero jest kawa;
-na odczytaniu aktu zgrzyt i awantura, dlaczego oni mają płacić za wykreślenie ich hipoteki z księgi wieczystej. Mąż tłumaczy, że to ich hipoteka i że tak się przyjęło, tak samo jak przyjęło się, że wynagrodzenie notariusza opłaca kupujący. Nope, ściana, założyli ręce na piersiach i nie, oni tego płacić nie będą i koniec. Padło nawet 'mi nie przeszkadza, że ta hipoteka tam jest', ogólnie siedzą i mówią, że albo my to bierzemy na siebie, albo nic nie podpisujemy. Notariusz zażenowany wychodzi, próbujemy jeszcze coś tłumaczyć, ale ostatecznie z koniem się kopać nie będziemy, zapłacimy tą stówę. Są podpisy, jesteśmy umówieni na odebranie mieszkania (nie, nie ma mowy o chociaż dzień wcześniej), ufff...;
-grzecznościowo umawiamy się, że do września informujemy o poleconej korespondencji, wiadomo, nie zawsze uda się zmienić wszystkie adresy od razu;
-nauczeni doświadczeniem, redagujemy protokół zdawczo odbiorczy, jednak z braku drukarki piszemy go ręcznie. Umówieni jesteśmy na 16, bo tylko taka godzina im pasuje. O 14 telefon, że oni już i czy możemy już przyjechać. Jasne, że nie mają protokołu, przecież my tacy zorganizowani, oni się nie musieli o nic martwić wcześniej to założyli, że to też zrobimy. Foch, że przyjedziemy o 16, bo muszę ten cholerny protokół napisać;
-mieszkanie w lekkiej ciemności, bo powykręcali większość żarówek, po mieszkaniu biegają dzieci wrzeszcząc 'domek, domek'. Jak zobaczyłam w jakim stanie jest mieszkanie, myślałam, że się rozpłaczę. Wiadomo, że na rynku wtórnym trzeba się liczyć z odświeżeniem, ale tu z odświeżenia zrobił się spory remont. Otóż Janusz Biznesu wszystko wieszał na kołki, a, że nie umiał wywiercić na nie dziury, to wszystkie ściany w mieszkaniu były w mini kraterach, z których żałośnie dyndały wcześniej wspomniane kołki. Pozabierali z domu wszystko, co tylko dało się wyrwać, łącznie z listwami, kołkami blokującymi drzwi przed uderzeniem w ścianę, wyrwali nawet haczyki z drzwi w łazience pozostawiając nam dwie wyrwy z którymi nic się nie da zrobić. Pokój dzieci zdewastowany, ściany popisane, dzieci radośnie obdrapują palcami framugi. Dowiadujemy się jeszcze, że zepsuła się słuchawka w prysznicu, ale to tam stówa to se kupimy... Teraz zachowałabym się inaczej, ale wtedy opadło mi wszystko, chciałam już tylko, żeby sobie poszli, podpisaliśmy co trzeba i czekaliśmy jeszcze na jeden dokument z ich strony;
-obraza majestatu, bo poprosiliśmy, żeby ten jeden raz to oni nam coś dostarczyli;
-hitem remontu okazały się okna. Janusz tak bardzo chciał przyoszczędzić, że okna uszczelnił oklejając brudne framugi zwykłą taśmą klejącą. Wyczyszczenie tego i zdrapanie całej taśmy zajęło nam dwa dni...;
-zgodnie z wcześniejszym ustaleniem sprawdzam od czasu do czasu skrzynkę, trafił się jeden polecony, zostali poinformowani;
-przyszedł wrzesień, powiększyła nam się rodzina, był moment, że przez miesiąc żadne z nas do skrzynki nie zaglądało. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że umówieni byliśmy na listy do września, więc wybrałam się na pocztę i wszystko co przyszło potem odesłałam do nadawców, a polecone wracały sobie same. Mąż kilka razy wpadł na BW, zdawkowe cześć i lecieli w drugą stronę. Aż do wczoraj.

Dostaję maila, czy jest jakieś awizo, bo oni czekają na ważne dokumenty (przypominam, mamy styczeń, mieszkanie kupione w kwietniu). Odpisuję zgodnie z prawdą, że awizo nie było w ostatnim czasie, no i że tak jak się umawialiśmy od września wszystko jest odsyłane. Dostaję odpowiedź pełną jadu, czemu nikt ich nie powiadomił, oni czekają i w ogóle! Przypomniało im się we wrześniu i dopiero wtedy adres zmienili (nie, nie poinformowali nas, że coś takiego się może zdarzyć, jak mijali mojego męża, też nic nie mówili).

No i coś we mnie pękło i piekielnie odpisałam odnosząc się do cytatu z podpisywania aktu, że mi te listy i awiza od września absolutnie nie przeszkadzały w skrzynce. Jak wrzucałam ich odpowiedź do spamu, mignęło mi coś o gówniarzach bawiących się w dorosłych.

Nie ogarniam, jak można wyżywać się na kimś za własne zaniedbanie... Gdyby mi zależało na jakiejś przesyłce, to bym codziennie była na poczcie, zwłaszcza że to było to samo osiedle, albo chociaż dała znać... Widać dla niektórych dorosłość to znalezienie jeleni, którzy będą robili wszystko za nich, a oni będą siedzieć jak paniska i dyktować warunki. Plus z tego wszystkiego jest jeden, raczej kontaktu z ich strony już nie będzie :)
Przepraszam, że tak długo, ale musiałam się wygadać, już mi lepiej :)

poznań; kupno_mieszkania

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (179)

#78667

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciąża - temat rzeka...

Zawsze wychodziłam z założenia, że ciąża to nie choroba i kiedy okazało się, że sama spodziewam się dzidziusia, dalej trzymam się tej zasady. Nie proszę o ustępowanie miejsca, nie wymuszam przepuszczania w kolejkach, nie robię histerii, bo nie mam pierwszeństwa - szczerze mówiąc, patrząc po zachowaniu innych, staram się nie rzucać w oczy i nie sprawiać problemów.

Tramwajami jeżdżę tylko wtedy, kiedy muszę i staram się wybierać godziny, kiedy jest mniejszy ruch, jednak nie zawsze się da. Dla zobrazowania moich dwóch historii dodam, że jestem w 7. miesiącu i brzuch jest wyraźny, nie do pomylenia z otyłością.

Na początek sytuacja niby mało piekielna, dosłownie sprzed chwili.

Poszłam do Stonki w okolicach południa po dosłownie kilka brakujących składników na zupę, łącznie raptem 5 produktów. Staję w kolejce do kasy, przede mną 4 osoby, za mną 3. Czuję się świetnie, więc z uśmiechem czekam na swoją kolej. W międzyczasie zostaje podany komunikat, że obok otworzy się kasa. Wszystkie osoby za mną rzucają się na taśmę do kasy obok, ja wciąż czekam w tej samej kolejce, przede mną już tylko 2 osoby. Przychodzi kasjerka, patrzy na mnie i mówi, że absolutnie kasuje mnie najpierw, zwłaszcza, że mam tylko te 5 rzeczy.

Patrzę po ludziach, którzy już powykładali się na taśmę i pytam, czy to nie problem, nie chcę sprawiać problemów. Nikt nie zgłosił sprzeciwu, więc podaję kasjerce produkty, jednocześnie dziękując. Przechodzę do kasy obok, wdzięczna, że zaraz będę w domu, i słyszę za sobą komentarz małżeństwa, które pierwsze pogalopowało wykładać zakupy w nowej kasie:

”Patrz ją, święta krowa się znalazła... Takie to powinny zamawiać sobie zakupy przez Internet do domu, a nie pokazywać się publicznie i normalnym ludziom przeszkadzać".

A pytałam, czy nikt nie ma nic przeciwko... Normalnie machnęłabym na to ręką, ale...

Ostatnio musiałam dotrzeć w godzinach szczytu na drugą stronę miasta, jedyna opcja dla mnie to tramwaj, wiec, chcąc nie chcąc, udaję się na przystanek.

Upał niemiłosierny, ale daję radę, więc po wejściu staję sobie w kąciku (wolnych miejsc nie było) i odliczam przystanki. Niestety upał dał się we znaki w nieklimatyzowanym wagonie i po 10 minutach jazdy poczułam, że robi mi się słabo, więc szybka decyzja - proszę o ustąpienie miejsca.

Podchodzę do młodej babki, około 30-35 lat (wybrałam najmłodszą osobę z otoczenia) i wywiązuje się taki dialog:

(J)a - Przepraszam, czy mogłaby pani ustąpić mi miejsca, źle się poczułam, jest tak gorąco...
B(absko) - Trzeba było dzieciaka nie robić, tobyś teraz o miejsce żebrać nie musiała!

Ja w szoku, zrobiło mi się niesamowicie przykro, myślę sobie: "ok, kij ci w oko, może ktoś inny się zlituje” - no nie zlitował. Oddycham już jak rozpędzona ciuchcia, najwyżej będę siadać na ziemi, mam gdzieś, co sobie ludzie pomyślą, jak na razie dzielnie staram się utrzymać pion. Niestety hormony hormonami, czuję, jak po policzku lecą mi pojedyncze łezki. Szybko je wycieram, jednak nie umknęło to uwadze babska, które przyglądało mi się z miną „zemdleje, czy nie zemdleje…".

(B) - No i czego ryczysz, trzeba było skrobankę zrobić, tobyś teraz nie ryczała, głupia babo!

Nikt się nie odezwał, wszyscy udawali, że żyją w innym świecie.

Mnie zabrakło słów, na dzidzię czekaliśmy z utęsknieniem i nie możemy się doczekać, kiedy w końcu się pojawi, a tu kompletnie obca kobieta mówi mi coś takiego.

Na następnym przystanku ktoś wysiadał i zwolniło się miejsce, na którym udało mi się usiąść. Po wyjściu (babsko zostało w tramwaju) po prostu się popłakałam i tak zastał mnie mąż - od tego czasu w godzinach szczytu używam taksówek.

Nie wiem, czy ciąża to obecnie zło wcielone dla otoczenia, czy może ja robię coś nie tak...

komunikacja_miejska Poznań

Skomentuj (75) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 328 (350)

1