Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

STheO

Zamieszcza historie od: 30 listopada 2017 - 2:46
Ostatnio: 8 stycznia 2020 - 18:11
O sobie:

Koń jaki jest każdy widzi.

  • Historii na głównej: 0 z 4
  • Punktów za historie: 55
  • Komentarzy: 9
  • Punktów za komentarze: 5
 
zarchiwizowany

#81228

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakiś czas temu pewna firma transportowa wypuściła spot reklamowy z przekazem „kierowca-najtrudniejszy zawód świata”. No i się zaczęło. Hurr, durr, a górnicy, a lekarze? No jak to tak?

A mnie to wzruszyło. Doskonale wiem, że każdy zawód jest trudny po równo na swój własny sposób i każdy wymaga innych umiejętności, ale na podstawie paru piekielności widzianych „od kuchni” napiszę Wam dlaczego łezka się w oku kręci.

1. Akcja rozgrywa się w głębokim PRLu. Chłopak lat 18, pierwsza praca: kierowca. Sam w środku gór, gdzieś w Hiszpanii. GPSy nie istnieją, telefony komórkowe też nie. Wisi nad przepaścią w VW Transporterze i zastanawia się czy go zostawić i wracać do cywilizacji na nogach czy spróbować „wyjechać”.
2. K i R, młode małżeństwo, gdzie R z braku pomysłu na studia zaczyna jeździć na TIRach. K tuż po ślubie rodzi córkę. Rzuca studia i siedzi z młodą w domu, bo R za kursy do Danii zarabia dużo. Córka z wiekiem wcale jej nie słucha. Jej jedyną świętością jest tata, który wraca do domu raz na pół roku, ale jest tak zmęczony, że przesypia dwa dni i jedzie dalej.
3. R i B, kierowca autobusu miejskiego i jego żona, pracuje w biurze. R wozi ludzi, których nie lubi, bo Ci ludzie składają reklamacje kiedy stłuką coś w autobusie. Stłuką na pewno, bo będzie czasem ostro hamował. Będzie ostro hamował, bo inny człowiek postanowi mu przebiec przed maską.
4. M i A, kierowca i dawna dyrektor banku. M myślał, że za kokosy z jazdy wybuduje sobie dom. Na myśleniu się skończyło. Tyra cały dzień i noc, a A wyrzucili z pracy i ma o to pretensje do męża: „czemu mnie nie wspierasz?” „przecież dałem ci pieniądze”. Tak, M jest pracoholikiem a domu jak nie było tak nie ma.

Wiem, że dramaty ludzkie nie są wywołane tylko pracą, ale pokażcie mi proszę szczęśliwych kierowców długodystansowych.

Jeśli któryś z Was to czyta, chylę czoła. Jesteście wielcy pomimo piekielności, które Was spotykają.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (56)
zarchiwizowany

#81208

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jeżeli ta historia urazi Wasze uczucia jako Polaków to najmocniej przepraszam. Nie oceniam w niej absolutnie narodu polskiego, oceniam stan umysłu Piekielnego sprzedawcy z opowieści.

Jaki to jest jednak kraj kwitnącej cebuli. Mam cztery zamówienia w necie:
1. Z USA-czekam około tygodnia, wysłałam maila: gdzie jest zamówienie? Natychmiastowa zwrotka. Otrzymali maila i w ciągu 24 h odpowiedzą.
2. Z Włoch, czekam około trzech tygodni. Godzinę po otrzymaniu pytania odpowiedzieli. Wysłali nr nadania i info, że jeszcze 2-3 tygodnie trzeba czekać, bo international order*.
3. Realizowane przez najmilszą w Polsce sprzedawczynię zamówienie łączone. Ubranka z Włoch i ze Szkocji. Jest opóźnienie 10 dni, ale to przez świąteczny bałagan na poczcie, a nie z winy miłej Pani. Pani w nocy o północy informuje o wszystkim co się z zamówieniem dzieje.

Koniec tej sielanki!

4. DaWanda, zamówienie od sprzedawcy Piecuchowo złożone w... czerwcu 2017 roku, opłacone natychmiast po złożeniu. Nadal go nie ma, sprzedawca milczy jak zaklęty, DaWanda odsyła do sprzedawcy. Teraz więc to ja jestem Piekielna. Stawiam warunki i zgodnie z polskim prawem żądam zwrotu pieniędzy w terminie nieprzekraczalnym. Jeśli to nie pomoże, Rzecznik Praw Konsumenckich. A cały ten cyrk, moi drodzy, o... 56 PLN. Nie dolarów. Nie euro. P L N .

Puenta jest taka: lepiej kup towar w Chinach, zrobiony przez małe żółte rączki. Nie wspieraj polskich firm, bo Chińczyk Cię nie okradnie, a polski janusz biznesu za głupie 50 zł usiądzie na butli po Harnasiu.

*international order=przesyłka (zamówienie) międzynarodowe

sklepy_internetowe

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -12 (26)
zarchiwizowany

#80862

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam wszystkich Piekielnych. Nie przedłużajmy, to jest mój debiut.

Nigdy nie bolały mnie zęby. Do stomatologa chodziłam co pół roku, na kontrole, więc leczenie ewentualnych ubytków było mało skomplikowane. Dodatkowo mam mało wrażliwe zęby, więc też nigdy nie potrzebowałam znieczulenia.

Skąd więc ta historia? Ano stąd, że stomatolog o mało mnie nie zabił, bo... spieszył się do domu.
Poszłam na rutynową kontrolę do przychodni publicznej w moim mieście, w której można również za niewielką dopłatą wyleczyć zęby odpłatnie. Tym razem jednak opuściłam kilka rutynowych kontroli-nie było mnie tam dwa lata. Przyjął mnie nowy, nieznany mi doktor. Od razu przyznałam się, że jeden ząb od tygodnia pobolewa. Doktor coś pogrzebał, popatrzył, wstawił truciznę*. Szczerze powiedział, że przez najbliższe dwie godziny będzie bolało, można wziąć lek przeciwbólowy.

Wyszłam nie będąc w stanie zamknąć mojego niewrażliwego z reguły na ból otworu gębowego, ale przecież wiedziałam że tak będzie. Kupiłam w aptece mocne przeciwbólowe bez recepty i pojechałam do domu.

Przez trzy kolejne dni moje życie było koszmarem. Nie jadłam przez trzy dni, nie mogłam też wypić nic ciepłego, bo powodowało to ból i spazmy. Jednocześnie nadal próbowałam pracować w moim call center i szkolić nowych, pokazując im jak rozmawiać przez telefon z Klientem. Wyglądało to tak, że co dziesięć minut kładłam się na biurku próbując nie krzyczeć z bólu.

Czwartego dnia pojechałam do Profemedu**, prywatnej przychodni stomatologicznej z prośbą o pomoc, bo nawet najsilniejsze leki przeciwbólowe na receptę w tabletkach nie pomagały. Jest to klinika prywatna, więc przyjęto mnie od ręki. Pani Doktor wyszła, podała mi rękę, zaprosiła do gabinetu.

Okazało się, że przede mną jest operacja z endodontą w roli głównej. Pierwszy raz w życiu dostałam znieczulenie. Dwa zastrzyki, a później trzeci. Okazało się, że doktor, który przyjął mnie wcześniej w państwowej służbie zdrowia wykonał zabieg niedokładnie-uchylił tylko komorę zęba zamiast ją otworzyć, przez co trucizna nie zatruła nerwu i wypadła. Chodziłam przez trzy dni z żywym nerwem na wierzchu. Wdało się zakażenie. Gdybym nie trafiła do Pani Doktor w czasie krótszym niż dwadzieścia cztery godziny od wdania się zakażenia umarłabym.
Doktor z przychodni kończył pracę o 17, a moja wizyta zaczęła się o 16:30.

Nie mam do niego żalu. Mam żal do siebie, bo nie byłoby piekielnej historii gdybym nie ominęła wizyt kontrolnych. Zastanawiam się tylko... czy warto zabić, nawet nieumyślnie, żeby wyjść z pracy o czasie?


Drodzy Piekielni, czy ktoś z Was ma podobne doświadczenia? Czy mogę rościć o odszkodowanie? Nie chcę zarobić, chciałabym tylko prosić przychodnię o zwrot kosztów leczenia prywatnego, bo to kosztuje, a ja jestem studentką na własnym utrzymaniu, która nie chce iść do ołtarza bez zębów...


*brzmi to jakby podano mi trutkę na szczury; chodzi o dewitalizację miazgi zęba
*szpitale Grupy LuxMed

słuzba_zdrowia

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (27)
zarchiwizowany

#80863

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam Piekielni współtowarzysze w oparach absurdu. Poniżej mój debiut.

Godzina 04:00. Jedziesz autem dostawczym, wieziesz bułki. Spieszysz się żeby dowieźć towar na czas, bo jeśli nie, to Twój szef Janusz nie zapłaci Ci dniówki. Zdezelowany Transporter nagle traci moc i nie wchodzi na obroty, więc maksymalna prędkość jaką rozwija ten wehikuł czasu to 10, może 20 km/h. Tylko że Ty znajdujesz się na dwupasmowym odcinku ekspresówki w środku stolicy. Masz dwa wyjścia:
a) zatrzymujesz się, włączasz awaryjne i wzywasz lawetę lub kogoś z firmy by ściągnął Cię z trasy;
b) jedziesz dalej ekspresówką z prędkością hulajnogi, narażając tym samym siebie, a także innych kierowców na utratę ich aut w leasingu bądź sprowadzonych z Niemiec, ale także na utratę życia.

Wybierasz opcję B, bo jeśli nie, Janusz nie zapłaci Ci dniówki. Przecież pracujesz na czarno.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -11 (25)

1