Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Aiglon

Zamieszcza historie od: 10 maja 2011 - 0:22
Ostatnio: 8 lipca 2014 - 12:00
  • Historii na głównej: 4 z 7
  • Punktów za historie: 2046
  • Komentarzy: 21
  • Punktów za komentarze: 155
 
zarchiwizowany

#60679

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chciałam się z wami podzielić opowieścią zza wielkiej wody. Jakiś czas temu porzuciłam piękną Europe na rzecz "lepszego jutra" za wielką wodą. Na początku spędziłam jakiś czas w Kanadzie. I o cudownej służbie zdrowia w Kanadzie będzie.
Jak wiadomo, pólnocny sąsiad USA szczyci się tym, że w przeciwieństwie do Stanów mają bezpłatną służbę zdrowia. NIby wszystko fajne, ale spróbuj zachorować.
Zbliżała się jesień i po mnie i moich wspólokatorkach zaczęło :coś chodzić". A to gorączka lekka, a to katar, a to ból gardła. Takie tam normalne przeziebienie, albo lekka grypa. Człowiek się zawziął, nałykał leków, co miał z Polski (kanadyjskie nie działają, poważnie) i myślał, że przejdzie.
Nie przechodziło.
Po którejś nocy męczenia się zdecydowałyśmy, że w trójkę udamy się do lekarza, bo pracować się nie da, zimniej się robi a jakoś stan zdrowia bez zmian. Lekarz popatrzył, posłuchał, przepisał lekarstwa jakieś i tyle. Rachunek za kilka pastylek - 200 dolarów na łeb. Ale jedziemy dalej.
Nic nie poskutkowało, jest jeszcze gorzej. Koleżanka moja czuła się tak źle, że ledwo była w stanie dojśc do łazienki. No wiec znowu do lekarza. Ten posłuchał, popatrzył i znowu dał jakies tabletki. Kolejne 200 dolarów.
Ja rozłożyłam ręce i powiedziałam, że przechodzę na czosnek i herbate z cytryną bo nie mam siły testować kolejnego antybiotyku. Koleżanki jednak stwierdziły, że lepiej zażyć, co lekarz dał. Lekarz się zna, Kanada ma najlepsza służbę zdrowia.
Kolejny dzień był jeszcze gorszy, koleżance skoczyła temperatura do 40 stopni. Wezwaliśmy karetkę, bo już przestało być zabawnie. Karetka przyjechała i usłyszałyśmy, że od przeziębienia się nie umiera i żebyśmy sobie poszły do lekarza.
Wwięc w taksówke i do lekarza. Innego tym razem. Tym razem trafiłyśmy na faceta, który pochodził z Iraku i dyplom nostryfikował, nie studiował w Kanadzie medycyny. Facet popatrzył się na koleżanke z przerażeniem, posłuchał, dał jej coś na gorączkę i wyjąkał, że ma ostre zapalenie płuc i powinna być w szpitalu, ale on nie ma władzy ją tam skierować. Zapytałam, co mam robić? Bo jestem w środku cywilizowanego kraju, w dużym mieście i głupio umrzeć na zapalenie płuc! Lekarz kazał nam wsiąśc do taksówki (znowu) i pojechać na prześwietlenie płuc, bo wtedy on coś bedzie mógł powiedzieć albo gdzieś skierować.
Wiec w taksowkę, do centrum gdzie się rentgena robiło (ta przyjemnośc już płatna). Ekspresowo wracamy taksówką z wynikami do lekarza z Iraku, ten akurat ma przerwę na lunch wiec czekamy kolejną godzinę. Koleżanka gdzieś już odpływa...
Facet wraca po lunchu, przegląda zdjęcia i mówi "No widzę, zapalenie płuc, ale jeszcze nie w stadium takim, żeby ją do szpitala przyjęli." Na końcu języka już miałam pytanie czy mamy ją teraz do przerębla wrzucić, żeby jej się pogorszyło i żeby ktoś jej pomógł. To zapalenie płuc na litość boską!
W końcu coś jej tam dał, potrzymał na obserwacji przez trzy godziny i puścił do domu (nie pogarszało się).
Co się okazało? Ano wcześniej przepisane leki, szczególnie syropki, tylko pogarszały stan koleżanki (nie jestem lekarzem, ale z tego co zrozumiałam nie pozwalały oksztuszać flegmy, czy kaszel był zbyt gwałtowny). Po trzech antybiotykach koleżanka w końcu ozdrowiała, chociaż zajęło jej to dwa tygodnie i kosztowało dodatkowo (leki, taksówki i przeswietlenia) kolo tysiaca dolarow.

A najfajniejsze jest to, ze nie udalo nam sie znalezc zadnego prywatnego lekarza, ani kliniki, bo po co, przeciez w Kanadzie taka fajna sluzba zdrowia, darmowa, swietnie lecza chlopaki.

NIKT nie zdiagnozował jej zapalenia płuc mimo wcześniejszych dwóch wizyt i pogarszającego się stanu. Nikt na to nie wpadł, osłuchując, opukując i patrząc się głęboko w oczy. Nikt!

Kolezanka jest z USA, przeszla sporo z tamtejsza sluzba zdrowia, ale ten kanadyjski horror wspomina najgorzej. A szczegolnie jego bezplatność.

Zby nie bylo, ze to jednorazowy przypadek - kolega mial podejrzenie zapalenia wyrostka, zwijał się z bólu. Karetka go zabrała... i spędził 17 godzin (!) na korytarzu szpitala czekajac na KOGOKOLWIEK. Nikt mu nawet szklanki wody nie podał.

Kanadyjska sluzba zdrowia

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (254)

#47978

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Narzekamy na naszą polską obsługę, na polski serwis, na polskie usługi, ale szczerze mówiąc, przy tym co spotkało mnie w Stanach, u nas panuje niesamowity wręcz porządek, nie wspominając o miłej i uroczej obsłudze. Brzmi jak bajka? Nie, po prostu tam zadzwonić i załatwić cokolwiek przez telefon, to jest... horror.

Ostatnio ze znajomymi wybraliśmy się do Stanów Zjednoczonych na małą wyprawę życia. Jak wiadomo, bez samochodu się tam nic nie zobaczy, więc znaleźliśmy fajną ofertę cenową w internecie, zapłaciliśmy zaliczkę dwa miesiące przed planowanym przylotem i zakładając, że to już załatwione, przeszliśmy do dalszych działań.

Firma - jedna z większych na tamtym rynku, posiadała usługę podstawiania auta pod hotel, ponieważ lotniska są raczej na wygwizdowie, a taksówki bardzo drogie. Zapisaliśmy więc adres miejsca, gdzie będziemy, wpisaliśmy godzinę - w samo południe. Dostaliśmy od razu odpowiedź, że nie ma problemu, ależ oczywiście.
Oczywiście, że nie było tak prosto.

Najpierw firma zadzwoniła miesiąc przed przyjazdem, domagając się zapłaty całości kwoty wynajmu. W dodatku w środku nocy, bo nie zwracali uwagi na strefy czasowe. Trudno. Przełknęliśmy i to, chociaż wydawało się, że płacenie z wyprzedzeniem za całość jest co najmniej podejrzane. Zapytaliśmy, czy na pewno podstawią samochód pod hotel, na co bardzo miła pani średnio mówiąca po angielsku zapytała się, jaka jest odległość między hotelem a ich firmą. Trochę zgłupieliśmy. Jesteśmy na drugim końcu świata i my mamy sprawdzać? Ale podreptaliśmy do komputera i podaliśmy odległość z google maps. Pani powiedziała okej okej, że samochód będzie.

Dolecieliśmy na miejsce i jeszcze dla pewności zadzwoniliśmy czy następnego dnia auto będzie podstawione - Si Si odrzekł konsultant, chętniej posługujący się hiszpańskim niż angielskim.

Nadszedł ten dzień! 12 w południe pod hotelem. Samochodu nie ma. Dzwonimy więc na infolinię...
Trwało to dokładnie 3 godziny i 43 minuty. Przełączano nas od konsultanta do konsultanta. Czasami po prostu rozłączano, bo nikomu się nie chciało odpowiadać. Przy prośbach, by przełączyć nas do managera, rozłączano nas prawie zawsze. Albo robił to rzeczony manager. Prawie nikt nie mówił płynnie po angielsku, za to hiszpański, rosyjski czy chiński - jasne! Powtarzaliśmy całą historię kilkadziesiąt razy domagając się samochodu tu i teraz. Opcje jakie usłyszeliśmy:

- Jaki samochód? ja tutaj nic nie mam? Jaka rezerwacja? Sprawdzę... pip... pip... pip...
- Samochód jest, ale do odebrania w innym mieście w tym samym stanie, jakieś 300 mil dalej.
- Samochód może być odebrany tylko na lotnisku.
- Samochód może być tylko odebrany w biurze.
- Samochód może być podstawiony, już podjeżdża... (ta, jasne).

Udaliśmy się w końcu taksówką do najbliższego biura, ponieważ Amerykanie doradzili, że wszystko trzeba osobiście, bo jakikolwiek kontakt telefoniczny w tym kraju jest skazany na porażkę. Tam popłoch, dwie osoby mówiące po angielsku na 10 pracowników. Panika. W ramach zadośćuczynienia chcieli nam wcisnąć ciężarówkę(!), vana czy nawet coś, co przypominał wyglądem traktor. Samochodu nie ma, a jednak jest, a może inny...
Kolejne dwie godziny. Na dodatek użeranie się z uznawaniem prawa jazdy SPOZA STANU!

Po ponad 5 godzinach samochód się znalazł i mogliśmy odjechać. Piekielności nie koniec.

Gdy zdawaliśmy auto, wlepili nam 200$ karę, że nie odebraliśmy samochodu spod hotelu tylko z biura! Myślałam, że trafi mnie szlag.
Znaleźliśmy managera, który wyjątkowo mówił po angielsku. Chyba zresztą był szefem oddziału. Przedłożyliśmy mu sprawę i zaczął chłopina dzwonić. Koniec końców podarował nam i karę, i jeszcze oddał za benzynę, ponieważ, nie był w stanie dogadać się po angielsku z biurem, gdzie odbieraliśmy auto.
W sumie ze sprawy wyszliśmy z tarczą, ale załatwienie czegokolwiek za wielką wodą to jest jakiś dramat.

Parafrazując więc - na swoje narzekacie, a cudzego nie znacie, oj nie.

USA wynajem aut

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 520 (594)

#44388

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Służba zdrowia wdzięcznym tematem do marudzeń jest, toteż i ja pomarudzę.

Swego czasu wynajmowałam mieszkanie w mieście dla mnie ówcześnie obcym, gdzie znajomych za bardzo nie miałam, rodziny też nie. Ogólnie rzecz ujmując na własne siły skazana byłam. Zdarzyło się, że zachorowałam. Ot, porządne zapalenie płuc, niby nic takiego, ale człowiek ledwo łazi i na oczy patrzy. Zacisnąć zęby trzeba było i przetrwać cholerstwo, z odpowiednimi lekami rzecz jasna. Do rzeczy więc.

Mając dość wysoką gorączkę, rozpoczęłam zmywanie (no cóż poradzić, czasem trzeba niezależnie od stanu zdrowia) i szklanka pękła mi w ręce. Dosłownie. Jakim cudem, nie wiem. Ale wiem, że zlew zaczął być szkarłatny, mnie się ciemno przed oczami zrobiło i zauważyłam, że podziabałam sobie szkłem nadgarstek w sposób, w który nie powstydziłby się zdesperowany samobójca.

Krew nie chciała przestać lecieć, za bardzo do nikogo zadzwonić nie mogłam, coraz mi gorzej było ustać, bo w końcu choróbsko też robiło swoje, więc wyleciałam na korytarz, zapukałam do sąsiada, którego też nie znałam za bardzo, ale coś trzeba było zrobić. Ten otworzył, zobaczył, zrobił się blady i wezwał karetkę. Po czym zamknął drzwi. Nie winię go absolutnie, bo wystarczyło, że ja tu jedna padałam na twarz. Przynajmniej na pogotowie zadzwonił.

Siedzę i czekam na pomoc, krew sobie kapie wąskim strumyczkiem, mnie się jakoś coraz gorzej robi. Dobra, są panowie w końcu. Weszli, rozsiedli się i zaczęła się pogadanka. Lekarz popatrzył się na mnie, westchnął ciężko i zaczął zadawać pytania: czy się narkotyzuję? Albo czy jestem pijana? A może jeszcze coś gorszego (ciekawe co)? A może mam problemy rodzinne? A jeżeli mam i chce się pociąć, to niech nie mieszam do tego pogotowia. Że przeze mnie i mnie podobnych ginie mnóstwo ludzi na ulicach stołecznego miasta, bo oni się muszą zajmować pierdołami.

Osłupiałam kompletnie, próbowałam tłumaczyć, że jestem trzeźwa, że zapalenie płuc, że tu są leki. A on dalej nawijał. Krew kapie na podłogę, sanitariusz znudzony ogląda moje filmy DVD, mnie jest coraz gorzej, lekarz nie ustaje w tyradach.

Ostatnie, co pamiętam, zanim urywał mi się film, to słowa biednego sanitariusza, który powiedział coś w rodzaju "Ej stary, może my to jednak opatrzymy albo co?"
Wywiad środowiskowy i analiza psychologiczna chyba jednak winna nastąpić po a nie przed.

A to tylko głupia szklanka... :)

służba_zdrowia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 607 (671)

#11547

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Swego czasu kupiłam niewielkie mieszkanie po dość okazyjnej cenie (o ile tak można nazwać polskie ceny nieruchomości). Sprzedająca była kobietą w średnim wieku, a poprzednim właścicielem mieszkania był jej ojciec, niedawno zresztą zmarły. Cała transakcja przebiegła bez większych trudności, otrzymałam klucze, wszelkie papiery i cyrograf z bankiem na 40 lat, po czym sprzedająca wyjechała z kraju, jako, że mieszkała poza granicami Europy (stąd atrakcyjna cena).

Wszystko fajnie, ale nikt nie przekazał mi kodu do domofonu. Niby drobiazg, ale w końcu miałam dość otwierania z klucza. Dodzwoniłam się do sprzedającej, ale ta go nie znała. W końcu to nie był jej obowiązek. I tu się zaczęła szopka.

Zadzwoniłam do administracji.
- Przykro mi bardzo, nie wiemy, prosimy zadzwonić do gospodarza budynku.
Dzwonię do gospodarza budynku. Ten zirytowany, że sama nie mogę sobie poradzić (jak??), odsyła mnie także:
- To proszę zadzwonić do firmy konserwującej domofon.
Ci także nic nie mogli, bo domofon był sprawny, odesłali znowu do gospodarza budynku, który najpierw trzy dni nie odbierał, a w końcu wydarł się na mnie.
- KU*WA! Nie może pani zapytać poprzedniego właściciela?
- Nie, bo nie żyje.
- To może jacyś jego znajomi mieli ten kod?
- Proszę pana, poprzedni właściciel nie był mi osobą bliską. Nie znam jego znajomych...
- No i czemu ten stary musiał zdechnąć! Może gdzieś zapisał?
- Proszę pana, nie wiem czy gdzieś zapisał, mieszkanie jest ogołocone ze wszystkiego. Czy może pan podejść i zaprogramować mi nowy kod? Jeżeli nie, to proszę mi powiedzieć, kto to może zrobić.
Zapadła cisza.
- No mogę ja w sumie. Ale nie zrobię.
- A czemu?
- Bo mnie się nie chce. - I walnął słuchawką.

Do dzisiaj wchodzę na numer dla administracji, czyli kod którym posługują się sprzątające klatkę panie. Bez problemu mi go użyczyły:) Od czterech lat jednak doprosić się własnego kodu nie mogę.

zarząd budynku

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 655 (713)

#9434

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno robiłam zakupy w sieci jednego z duzych supermarketów. Było to tuz przed zamknięciem sklepu, więc ruchu juz praktycznie nie było. Kasjerka, która obsługiwała "moje" stanowisko podczas pracy trajkotała z koleżanką, która zamknęła już kasę i przyszła na pogaduchy. Nikomu by to zapewne jakoś nie przeszkadzało, wszyscy w końcu jestesmy ludźmi, ale rozmowa tychże pań polegała na obgadywaniu zakupów robionych przez klientów, tak jakby byli oni kompletnie nieobecni. Komentarze nasiliły się, gdy przede mną jeden pan wyłożył z wózka dość duże i ekskluzywne zakupy - drogie słodycze, mięsa, przekąski, sery i tak dalej.
- O patrz, jakie drogie kiełbasy, kogo na to stać?
- I szynkę kupuje, skąd ma na taka droga szynkę?
Pan przede mną starał się zachować spokój, zresztą wszyscy chcieliśmy jak najszybciej iść do domu, więc ignorowaliśmy zaczepki kasjerek. Komentarze nasiliły się, gdy ów klient pokazał pokaźny paragon z działu alkoholi, gdzie nabył dość sporą ilość wszelkiego napitku i to bardzo wysokiej jakości. Kasjerka wraz z koleżanka oczywiście zaczęły wszystko sprawdzać nie żałując uwag:
- O, jaki drogi koniak!
- I whisky! Rany boskie, ile trzeba ukraść, żeby taki alkohol pić!
- To wstyd, ludzie to złodzieje, ja ci mówię!
- Co można robić z taką drogą wódką?
W tym momencie klient nie wytrzymał i wypalił:
- Można w niej topić takie niekulturalne lampucery jak wy!
Po czym szybko zapłacił i bez słowa wyszedł zostawiając obie pracownice z otwartymi ustami ze zdziwienia.

hipermarket

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 789 (873)
zarchiwizowany

#9433

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niedawno robiłam zakupy w sieci jednego z duzych supermarketów. Było to tuz przed zamknięciem sklepu, więc ruchu juz praktycznie nie było. Kasjerka, która obsługiwała "moje" stanowisko podczas pracy trajkotała z koleżanką, która zamknęła już kasę i przyszła na pogaduchy. Nikomu by to zapewne jakoś nie przeszkadzało, wszyscy w końcu jestesmy ludźmi, ale rozmowa tychże pań polegała na obgadywaniu zakupów robionych przez klientów, tak jakby byli oni kompletnie nieobecni. Komentarze nasiliły się, gdy przede mną jeden Pan wyłożył z wózka dość duże i ekskluzywne zakupy - drogie słodycze, mięsa, przekąski, sery i tak dalej.
- O patrz, jakie drogie kiełbasy, kogo na to stać?
- I szynke kupuje, skąd ma na taka droga szynkę?
Pan przede mną starał się zachować spokój, zresztą wszyscy chcielismy jak najszybciej iść do domu, więc ignorowaliśmy zaczepki kasjerek. Komentarze nasiliły sie, gdy ów klient pokazał pokaźny paragon z działu alkoholi, gdzie nabył dośc sporą ilość wszelkiego napitku i to bardzo wysokiej jakości. Kasjerka wraz z koleżanka oczywiście zaczęły wszystko sprawdzać nie żałując uwag:
- O jaki drogi koniak!
- I whisky! Rany boskie, ile trzeba ukraść, żeby taki alkohol pić!
- To wstyd, ludzie to złodzieje, ja ci mówię!
- Co można robić z taką drogą wódką?
W tym momencie klient nie wytrzymał i wypalił:
- Można w niej topić takie niekulturalne lampucery jak wy!
Po czym szybko zapłacił i bez słowa wyszedł zostawiając obie pracownice z otwartymi ustami ze zdzwienia.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (33)
zarchiwizowany

#9431

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rzecz się działa pare lat temu gdy wyprowadzałam się z wynajmowanego przeze mnie mieszkania. Ponieważ rachunki telefoniczne były na mnie, a nastepni lokatorzy nie życzyli sobie telefonu z TP, oczywiście umowę musiałam rozwiązać. W tym celu odbyłam bardzo miłą i kulturalną rozmowę z TPowską infolinią oraz udałam się do odpowiedniego biura obsługi klienta, gdzie po złożeniu podpisu wszystko udało się załatwić. Wszyscy byli mili, pomocni i usmiechnięci. Zupełnie nie ta firma! Jako, że internet jednak potrzebny mi jest do pracy, upewniałam sie trzy razy czy do momentu mojej wyprowadzki będzie on działał. Wszędzie zapewniali mnie, że jak najbardziej, w końcu okres wypowiedzenia to aż 30 dni, więc spokojnie ostatnie 14 dni napewno będe miała dostęp do sieci. Szalenie zadowolona wróciłam do domu.
Dwa dni później siedząc przy pracy zauważyłam brak netu. Wszelkie cyrki typu restarty modemu, kompa, wyciaganie wtyczek z gniazek nie działały. Ponieważ neostrada miewała (może i miewa dalej, nie wiem) dość regularne pady, zadzwoniłam na infolinię nie łącząc całej sytuacji z wypowiedzianą umową. W końcu tak szybko nie działaja - pomyślałam.
- Nie działa Pani internet, ponieważ zrezygnowała Pani z naszych usług - usłyszałam radosny głos konsultantki.
- Ale miał dizałac jeszcze przez conajmniej dwa tygodnie!
- Nie proszę pani - odrzekł konsultant tonem wykluczającym dyskusję. - Do dzisiaj. Napewno.
- Skąd ma pan tą pewność?
- Ponieważ w naszym systemie jest wpisane, że do dzisiaj - odparł pan konsultant bardzo poważnie. - A nasz system jest nieomylny. Całkowicie.

I trzeba się było ratować kafejkami internetowymi oraz operatorem komórkowym. Nieomylny system TP zapamiętam jednak na długo.

TP SA

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 184 (202)

1