Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Bezpaniki

Zamieszcza historie od: 27 listopada 2020 - 8:51
Ostatnio: 2 października 2023 - 18:29
  • Historii na głównej: 2 z 3
  • Punktów za historie: 201
  • Komentarzy: 58
  • Punktów za komentarze: 193
 

#80263

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiepska pogoda, szaro, wilgotno i raczej chłodno. Taka pogoda przypomniała mi o ogólnie pojętym nietakcie i efektach "bezstresowego" wychowania (czytaj: "dzieci, róbta co chceta"). Zanim przejdę do opisywania piekielności mniejszych lub większych, nakreślę osnowę całości.

Mieszkam w domu – parter i piętro. Na dole moi rodzice, na górze siostrzenicą ze mną. Rzecz działa się podczas jednego z weekendów i pogoda była mocno burzowa. Ale pogoda nie będzie dyskutować z ważnym rodzinnym jubileuszem – ten musi się odbyć i koniec. Z tej właśnie okazji zjechała się rodzina, a część miała nawet zostać na noc. Tu warto wspomnieć, że rodzinne uroczystości tego rodzaju to z reguły organizacyjne (oby tylko) piekło samo w sobie w przypadku dużej rodziny (a rodzinę mam dużą i dość ze sobą zżytą) – gdy w jedno miejsce zjedzie się ze dwadzieścia osób.

Przygotowania zaczęły się odpowiednio wcześniej, a w piątek z samego rana do pomocy przybyła moja siostra cioteczna z mężem, tak jak było ustalone wcześniej. Przygotowania szły pełną parą, kobitki pichciły radośnie w kuchni, panowie zajęli się cięższymi zajęciami i ogólnie wszystko szło gładko – do czasu.
Późnym popołudniem z wizytą zjawiła się kuzynka z mężem – niezapowiedziana, bez wcześniejszego telefonu ani nawet sms–a – oczywiście, żeby "pomóc w przygotowaniach". A mieli być następnego dnia, w sobotę, tak jak reszta gości. Na domiar złego, przybyli z dziećmi.

Wszystkim nieco gul skoczył, bo było mówione nie raz, że pomoc nie będzie potrzebna i mają być w sobotę. Państwo kuzynostwo szanowni, zaburzyło tok przygotowań swoim niespodziewanym przyjazdem i podejściem z grubej rury: "no to może herbatka, kawka, co?". Usadowili się w salonie. Moja matka zła, ale uraczyła ich herbatką i przeprosiła, bo musi zająć się rzeczami w kuchni. Siostrzenica, tata i ja, zostaliśmy oddelegowani do dotrzymania towarzystwa kuzynostwu. Kilka dobrych chwil zeszło na jakichś wspominkach i wyjaśnianiu kto kim dla kogo jest w świetle zaistniałej sytuacji: to znaczy, moja siostrzenica, której spora część rodziny praktycznie nie zna. Dalej już standardowo rozmowa o wszystkim i niczym.

Ale długo tak być nie mogło – dzieci się nudzą, ich matka nalega, żeby czymś ich zająć. W wieku czternastu i piętnastu lat, to zrozumiałe w obliczu rozmowy na temat o tym, jak to czyjaś stryjna się przekręciła (a to taka poczciwa babka była).

Moje zamiłowanie do motoryzacji nie jest jakąś tajemnicą, więc stanęło na tym, że pokażemy dzieciakom nasz "park maszyn", żeby się nie nudziły. Na pierwszy ogień poszedł mój Fiat. "Co to w ogóle jest?", "Ile ma koni", "Ile jedzie?", "Ma klimę?", "Ile pali?", Ile ma lat?" – cierpliwie odpowiadałem na pytania, przedstawiłem historię tego pojazdu na tyle ciekawie aby nie zanudzić młodzieży. Przez cały czas zwracając uwagę, żeby nie pstrykali każdym przełącznikiem czy pokrętłem.
Wyszło na to, że "Łee, przecież to staroć, nasza Skoda ma klimę!". Pomyślałem, że dzieciaki niespecjalnie zainteresowane motoryzacją – nic to, niezrażony kontynuowałem wycieczkę.

Może jak im pokażę zabytek, to coś tam zatrybi, że wartość historyczna, że zabytkowy, że już mało takich, że coś tam... Pokazałem im mój zabytek – fakt, wygląda niespecjalnie ogółem (chociaż to określenie jest trochę na wyrost) i czeka na restaurację. Ot brudny i pordzewiały samochód – jednak widać na pierwszy rzut oka, że jest dosyć stary i nijak nie przypomina z kształtów współczesnych aut. Po streszczeniu historii, przedstawieniu całości na miarę nastoletnich głów, usłyszałem: "To stary złom jest, wygląda jak g*wno! He he.".

No nic, zapasy cierpliwości nadwyrężone ale jeszcze są, sprostowałem młodzież uwagą o nieodpowiednim zachowaniu i doborze słów z nadzieją, że poskutkowało. Idziemy dalej: maluch siostrzenicy, więc o nim ona opowiadała – równie ciekawie jak ja wcześniej. Tu nadmienię, że maluszek jest po gruntownym remoncie i renowacji, więc faktycznie wygląda jakby wyjechał prosto z fabryki. W podsumowaniu usłyszeliśmy odpowiedź w tonie: "Haha, maluch! Co za wieś! Buraki jeżdżą takim g*nem!".

To mnie nieco zdenerwowało, bo docinki w tym tonie to, jak na moje oko, brak szacunku i zakrawały już o personalne wycieczki. Wystosowałem odpowiednią, ostrą reprymendę o tym jak należy się odzywać i zarządziłem koniec "lekcji muzealnej" – bachory obrażone.

Powrót do domu. Po tych około czterdziestu minutach można by się spodziewać, że państwo kuzynostwo zaczną już w czymś faktycznie pomagać. Niestety nie – jak siedzieli, tak siedzą dalej z tą różnicą, że kuzynka rozsiadła się w kuchni – poplotkować i podzielić się "dobrą radą" jak moja mama ma gotować zupę. Mąż kuzynki w salonie nadal rozmawiał z moim ojcem, ale to akurat nie było niczym dziwnym, bo męskie zajęcia związane z przygotowaniami już się skończyły.

Upłynęło raptem kilka chwil i bachory rzuciły się do ojca z wyrzutem mniej–więcej takim: "Tata! Mówiliście, że wujek ma fajne fury, a to same złomy!" i jeszcze skarga, że zebrali burę "za nic" – krótko mówiąc "strzeliłem karpia", skoro ten opieprz sprzedałem "za nic" w ich mniemaniu. Widzę też, że facet pali buraka. Sprawa zachowania dzieciaków jednak rozeszła się po kościach. Do wieczora był spokój, bo młodzież wyciągnęła swojego laptopa, smartfony i zaginęła w internetach.

W sobotę z samego rana miałem jechać po babcię i dziadka, tak więc położyłem się spać dużo wcześniej niż zwykle. Niby to "tylko" sto kilometrów, ale lepiej być wypoczętym. Zdążyłem ledwie zamknąć oczy, a tu kuzynka mnie szturcha dźga paluchem. Obok niej stoi moja siostrzenica, wbijając we mnie przepraszający wzrok. Kuzynce posłałem najbardziej bazyliszkowe spojrzenie na jakie mogłem się wysilić: "Co?" – zapytałem równie groźnie. A ta rozpoczyna litanię, która przeradza się w żądanie – abym użyczył garażu na noc, bo wichury, burze, spadające gałęzie mogą uszkodzić ICH samochód. Ciśnienie mi podniosła. Bardzo stanowczo odmówiłem – ona strzeliła focha i na odchodne rzuciła: "To do ch*ja nie podobne z tą rodziną!" a ja odparłem z płonącym we mnie ogniem po niespodziewanym wybudzeniu: "Sama jesteś do ch*ja niepodobna!". Zamknąłem oczy z nadzieją na wyspanie się.

Otworzyłem je znów dwie godziny później – pierwsza dwadzieścia. Tym razem siostrzenica mnie budzi. Ponieważ w tym domu jestem czwarty po Bogu, to uderzyła do "najniższej instancji". Ale na nią się akurat złościć nie potrafię – i nie musiałem bo wnet dobiegły do mnie powody tego wybudzenia: "Ty pe*ale! Sk**synu pi**ony!", "J**ny fartuch!", "Ty ob**any k**sie! Za**bie cię!". Do tego odgłosy uderzania w coś. Wulgaryzmy dochodziły zza ściany, gdzie ulokowana na noc została młodzież. Steki wyzwisk i wulgaryzmów sypały się jak z rękawa, aż włosy dęba stają. Słownictwo takie, że zgasiłoby niejednego zakonserwowanego alkoholem przedstawiciela marginesu społecznego – a co jak co, ci wiedzą jak operować podwórkową łaciną. No, a tu gnoje klną jak szewcy.

Tak się złożyło, że kuzynostwo nocowało w pokoju dokładnie piętro niżej. Tam się udałem. Upewniłem się, czy faktycznie było słychać przez sufit – było. Załomotałem w drzwi pokoju i odczekałem kilkanaście sekund, żeby nie wyjść na chama co wchodzi bez pukania. Mąż kuzynki spał, ona nie. Zapytałem, krótko i po żołniersku, czy słyszy oraz co to ma w ogóle znaczyć. Odpowiedź zwaliła mnie z nóg: "Czasem ich trochę ponosi, przeszkadza ci?". Postawiłem pewne ultimatum: ona pójdzie i te rozwydrzone bachory uciszy, albo zrobię to ja. Skończyło się na tym, że zrobiłem to ja. Wyprodukowałem im tak solidny opi**ol, że potem chodzili jak w zegarku. I skończył się także dostęp do netu przez wi-fi. A geneza tych wulgaryzmów? Obaj nakręcali się wzajemnie rżnąc w Counter-Strike'a – popularną strzelankę.

Po babcię i dziadka pojechałem jak z krzyża zdjęty. Na szczęście cała uroczystość udała się idealnie.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (186)

#19907

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na początek małe wyjaśnienie, coby historia była bardziej jasna. Jestem księdzem, ale nie rzymsko katolickim. Z racji mojego urzędu polegającego na byciu delegatem biskupa na podlegający mi obszar, przysługuje mi strój biskupa, to jest sutanna z purpurowymi obszywkami, fioletowy pas i prosty krzyż na piersiach. Nie noszę krzyża pektorałowego, pierścienia i piuski. Nie przeszkadza to jednak trafiać na piekielnych ludzi. Oto dwie historie z ostatniego tygodnia.

1. Jechałem TLK do Katowic... w przedziale siedział ze mną braciszek z zakonu franciszkanów bosych. Jechałem w pełnym uniformie. Dobrze się nam jechało...rozmawialiśmy, razem brewiarzyk zmówiliśmy...I kiedy przed samą stacją już się mieliśmy żegnać, braciszek wypalił:
- Wasza Ekscelencja mi wybaczy, ale Wasza Ekscelencja to chyba nie jest rzymski?
Jak zapytałem, po czym poznał, odpowiedział czerwieniejąc:
- No bo rzymski biskup w TLK? To się nie godzi...

2. Na weselu, jeden z kelnerów co chwila podchodził i podsuwał mi półmiski... Jak w końcu odsunąłem talerz od siebie zdecydowanym ruchem usłyszałem oburzone:
- A ksiądz to czemu nie je?
Odpowiedziałem:
- Już się najadłem, dziękuję bardzo.
Na co nie mniej oburzone:
- No ale jak to? Ksiądz za chudy jest...jak tam księdza karmią, że ksiądz nie biskupieje zupełnie.

No i weź tu dyskutuj :D

kościół nie rzymsko katolicki

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 494 (638)

#52741

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie niesmacznie.

Moja ciocia ma niewielką działkę naprzeciw mojego domu. Na działce stoi stara chatka, mały parterowy stary domek, z polową toaletą ze słynnym serduszkiem nad drzwiami.

Lata 90. Dom stał pusty, więc kiedy ciocia otrzymała propozycję wynajmu, bez zastanowienia się zgodziła, zawsze to dodatkowy grosz.
Do domu wprowadziła się piekielna rodzina - mąż, żona i kilkoro dzieci. "Znajomi znajomego". Od razu zaczęły się całonocne libacje, krzyki dzieci których nie sposób było nie słyszeć mieszkając naprzeciwko. Patologia pełną parą, bieda aż piszczy, a na flaszkę zawsze jest, jak to często bywa.

Do domu nie było doprowadzonej wody - trzeba było nosić ją ze studni wiadrami. Wyobraźcie sobie ośmiolatka, który próbuje donieść do domu dwa pełne wiadra wody, część rozlewa bo nie może unieść, ojciec patrzy na to stojąc w drzwiach, podchodzi do małego i daje mu "z liścia". Mały się przewraca i calusieńki mokry wraca z wiadrami do studni. Zimą.

Zaznaczę też, co później będzie istotne, że toaleta była na zewnątrz, więc zazwyczaj zimą załatwiali się do wiadra, które później maluchy wynosiły.

Byłam wtedy dzieckiem, więc nie do końca rozumiałam powagę sytuacji, ale moi rodzice często kupowali dzieciakom słodycze, oddawali moje zabawki i stare ubrania. Wiadomo - żal.

Cioci też było żal dzieciaków, więc kiedy po kilku miesiącach przestali płacić czynsz - odpuściła. Dom i tak stałby pusty. Jedyny rachunek jaki mieli do zapłaty to prąd. Po kolejnych kilku miesiącach za prąd również przestali płacić. Ciocia długi czas płaciła i słuchała wiecznych obietnic, że oddadzą co do grosza. W końcu miarka się przebrała. Poprosiła ich o oddanie domu. Walka trwała długo, od błagania poprzez groźby. W końcu się wyprowadzili.

Zaraz po wyprowadzce ciocia chciała wysprzątać dom. Zawołała mnie, czy nie pomogłabym jej w sprzątaniu. Zgodziłam się chętnie, ale kiedy otworzyła drzwi buchnął ze środka potworny odór.
Tak. Wiadra z wszelkimi możliwymi wydzielinami ludzkiego ciała były porozlewane po podłodze i ścianach. Na największej ścianie widniał napis "Ty ku**o!". Zniszczone meble, pocięte prawdopodobnie siekierą.

Wdzięczność ludzka nie zna granic.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 635 (691)

1