Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ChildOfRock

Zamieszcza historie od: 27 maja 2011 - 12:16
Ostatnio: 13 listopada 2013 - 8:30
  • Historii na głównej: 2 z 5
  • Punktów za historie: 1739
  • Komentarzy: 92
  • Punktów za komentarze: 537
 

#40134

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jaki jest NFZ i cały system leczenia pacjentów chyba każdy wie. Cóż, ja też wiem i wiedziałam. Ostatnie przeżycia ze wspomnianą instytucją polegały na grze logiczno-przygodowej, zwanej przeze mnie roboczo "Czy to rak, czy nie rak?". A zaczęło się dość niewinnie.

Jakiś czas temu przy kąpieli wyczułam w jednej z piersi guzek. Nigdy się sama regularnie nie badałam (kobiety powinny co miesiąc samodzielnie badać piersi w ramach profilaktyki raka tej części ciała) i przyznam, że przeraziłam się wtedy nie na żarty. Poprosiłam ukochanego coby dla pewności wymacał, czy czuje to co ja wyczuwam (Panowie! Wy też możecie badać swoje partnerki! Badanie jest przyjemne dla Was i praktyczne dla Waszych Pań :)) Partner potwierdził i przeraził się chyba jeszcze bardziej niż ja. Nie płacz laska - powtarzałam w myślach - bo facet ci się też poryczy i dopiero będzie niewesoło. Powiedziałam tylko, że nie ma sensu przejmować się na zapas, trzeba iść do lekarza i przekonać się co to może być.

W następnym tygodniu wybrałam się do swojej pani ginekolog. Poszłam. prywatnie, bo nie chciałam czekać na wizytę i uważałam, że im prędzej tym lepiej. Dowiedziałam się, że jest guz. Może to być rak, albo w lepszym przypadku włókniak. Lekarka wypisała mi skierowanie do Poradni Chorób Sutka z prośbą o diagnozę i dalsze leczenie.

W poradni zarejestrowałam się na wizytę, która miała mieć miejsce za dwa miesiące. Przez cały ten czas w mojej głowie kłębiły się różne myśli. Chcąc nie chcąc, myśl pt. "umrę" pojawiała się nader często, taki psikus płatała mi moja psychika. Nadszedł czas wizyty w poradni. Cała zestresowana tym co usłyszę w trakcie wizyty udałam się najpierw do rejestracji, aby potwierdzić przybycie, okazać skierowanie i RMUA. Pokazuję Pani za ladą dokumenty i słyszę takie oto pytanie:

- A pani to skierowanie ma od prywatnego lekarza?
Oho, coś nie gra...
- Tak. - odpowiadam - A dlaczego pani pyta?
- Bo my nie możemy przyjąć pani ze skierowaniem z prywatnego gabinetu. - oznajmia rejestratorka.
- Ale dlaczego? I czemu mówi mi pani o tym dopiero teraz? Czemu nie pytała pani o to przy umawianiu mnie na wizytę?
- Bo przy umawianiu na wizytę nie trzeba okazywać skierowania. Takie są przepisy, musi pani iść do lekarza rodzinnego, żeby przepisał pani to skierowanie. Mogę panią wcisnąć na wizytę na przyszły tydzień.
Ok, niech będzie. Nie będę się awanturować, bo nic tym nie wskóram. Przepisy, to przepisy.

Wyszłam z przychodni, pod którą czekał na mnie mój mężczyzna i najzwyczajniej w świecie się rozbeczałam. Za dużo emocji na raz, a zbyt silną istotką nie jestem. Wróciliśmy do domu, zahaczając po drodze o przychodnię, gdzie zarejestrowałam się do lekarza rodzinnego. Za dwa dni udałam się do niego na wizytę i jakoś udało mi się wybłagać, żeby przepisał mi skierowanie. Przy okazji lekarz powiedział, że pierwsze słyszy o takim przepisie. Trudno, grunt, że właściwe skierowanie zostało wypisane.

W następnym tygodniu ponownie gościłam w Poradni Chorób Sutka. Tym razem wszystko przebiegało bez komplikacji. Po własnoręcznym przebadaniu przez panią doktor dowiedziałam się, że jest guz (serio?) i dostałam skierowanie na USG. Zaraz po wizycie poszłam zarejestrować się na to badanie. Dostałam termin za miesiąc - tym sposobem diagnoza głupiego guzka trwała już ponad trzy miesiące od momentu wykrycia i niczego właściwie się nie dowiedziałam.

Nadszedł dzień badania USG. Pani badająca widzi zmiany. Włókniak! Już chciałam odetchnąć z ulgą, gdy wtem ta krzyczy: dwa włókniaki! No, to ci radosna nowina... Za moment poprawka "O cholera! Trzy!!!". Wystraszyłam się trochę, bo raz, że jej krzyk mógłby obudzić zmarłego, a dwa - no cóż... Nie brzmiało to jakoś szczególnie optymistycznie.
- Ma pani włókniaki - tu pani od USG oznajmiła mi wieść już oficjalnym tonem - Może je pani usunąć lub zostawić i kontrolować okresowo. Ja radziłabym pani jednak je usunąć. Są to zmiany nowotworowe i mogą "zrakowieć".
Sama nazwa "nowotwór" spędza wielu sen z powiek. Z tą wieścią opuściłam gabinet i umówiłam się ponownie w Poradni na wizytę, aby skontrolować wyniki USG.

Za dwa tygodnie udałam się na wspomnianą wizytę. Pani doktor radośnie oznajmia mi:
- Widzi pani, włókniaki w pani wieku się zdarzają. Będziemy je obserwować co pół roku.
- A czy nie lepiej by było je usunąć? - spytałam.
- Nie ma sensu ingerować w pani ciało jeśli to nic poważnego. Poza tym operacja mogłaby pogorszyć sprawę. - odparła doktor.
- Ale podobno włókniaki mogą "zrakowieć"? Wolałabym jednak je usunąć.
- Tak, faktycznie mogą - powiedziała doktor - ale to ja jestem lekarzem i nie do pani należy decyzja co z tym dalej robić, a do mnie. Widzimy się za pół roku. Do widzenia!
"Aha"- to chyba jedyne co wtedy pomyślałam.

Tym sposobem, dzięki grze w "Czy to rak, czy nie rak?" dowiedziałam się, że tu naprawdę nie chodzi o wyleczenie pacjenta. A przedtem jeszcze odrobinę łudziłam się, że jednak o to chodzi...

NFZ

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 535 (595)
zarchiwizowany

#39283

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia nie tak piekielna, jak większość na tym portalu.

Parę lat wstecz, w okresie przedświątecznym, pracowałam w pewnej firmie przy produkcji gadżetów, które m.in. nadają się na prezenty gwiazdkowe. Miałam nienormowany czas pracy, toteż zdarzało się, że szłam do pracy na 8:00 i wracałam o 13:00, ale bywało też, że rozpoczynałam pracę o 18:00 i kończyłam około północy lub później.

W tamtym roku zima dawała nieźle popalić. Któregoś dnia, a właściwie którejś nocy, w okolicach godziny 2:00 wracałam do domu z popołudniowej zmiany, zmęczona i marząca już tylko o tym, żeby się położyć, bo nogi właziły mi wiadomo gdzie. Warto wspomnieć, że na parking pod moim blokiem prowadzą dwie uliczki. Jedna tuż obok pobliskiego hotelu, a druga, prostopadła do pierwszej, bliżej bloków. Obie są drogami wewnętrznymi, więc często można spotkać tam pieszych. Wjechałam w uliczkę przy hotelu, tą samą, którą wcześniej wyjeżdżałam do pracy. Śniegu co niemiara, ale da się przejechać. Masz ci los... jednak się nie da.

Samochód zwisł podwoziem na niewielkiej zaspie. Musiało spaść trochę śniegu z dachu hotelu, gdy byłam w pracy, bo wcześniej przejechałam tędy bez problemu. Mój ówczesny samochód był tworem dość dziwnej konstrukcji, bo maskę miał parę centymetrów niżej niż tył samochodu (za ciężki silnik) i mimo moich wysiłków nie udało mi się samodzielnie wyjechać. W akcie desperacji zadzwoniłam do taty, co by wyciągnął sierotę z tarapatów. Zezłoszczony pognał na mi na ratunek. Więcej - zwerbował jeszcze brata, bo a nuż potrzeba będzie większej siły. Co tato się przy tym nagadał... to na mnie, to na właściciela hotelu, który nie potrafił systematycznie odśnieżyć dachu, tylko czekał aż sam spadnie. W końcu z trudem udało nam się wypchnąć samochód z zaspy.

Szliśmy już w stronę domu wielce uradowani z sukcesu i usłyszeliśmy huk. W tył zwrot, żeby sprawdzić co takiego się stało. Mniej więcej w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą tkwił samochód pojawiła się nowa porcja śniegu, która spadła z dachu hotelu. Cud, że w porę wypchnęliśmy auto, bo kto wie, czy nie spadłby nam prosto na głowy. I kolejny cud, że przez całą zimę nikt z pieszych nie dostał niespodzianki w postaci bryły śniegu spadającej z dachu prosto na niego.

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 73 (137)

#32812

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dwa lata temu, jakoś na początku czerwca, moi rodzice postanowili wyremontować łazienkę. Fundusze były, potrzebny był jedynie fachowiec, który by się tym zajął. Znalazł się jeden chętny, co to za niewielkie pieniądze zrobi całość, nawet zajmie się instalacją gazową, na co miał mieć uprawnienia.

Pan S sprawiał wrażenie znawcy w temacie, a i zdawał się być dość sympatycznym człowiekiem. Rozpoczął remont z rozmachem: stare kafelki, umywalka oraz wanna – precz, kucie w ścianach i tym podobne sprawy. Syfu co niemiara, ale tak to już jest przy remontach. Wszystko było w jak najlepszym porządku do czasu, gdy Pan S otrzymał zaliczkę.

Następnego dnia Pan S nie stawił się w miejscu pracy. Nie odbierał telefonów ani też nie dawał żadnego znaku życia. Zostawił narzędzia i rozkopaną łazienkę i najzwyczajniej w świecie zapadł się pod ziemię. Gdy moim rodzicom zaczęła się już kończyć cierpliwość, udali się do jego mieszkania. Tam jednak nie było z kim rozmawiać, bo Pan S otworzył kompletnie pijany. Po paru kolejnych dniach sam zjawił się u nas jakby nigdy nic, żądając kolejnych pieniędzy za wykonane prace. Rodzice, rzecz jasna, odmówili, ponieważ prace owszem były rozpoczęte, ale nie wykonane. Skończyło się na straszeniu mojego taty policją oraz żarcikiem na temat źle zrobionej przez niego instalacji gazowej i ryzykiem zrobienia „BUM!” w każdej chwili.

Po wizycie Pana S rodzice natychmiast zaczęli szukać specjalisty do instalacji gazowej oraz kogoś, kto podjąłby się dokończenia remontu łazienki. Na całe szczęście znaleźli obu i od tej pory remont przebiegał już bez większych komplikacji. Co prawda łącznie trwało to ponad 50 dni i tyleż byliśmy pozbawieni dostępu do osobistej łazienki.

Na tym rzecz mogłaby się skończyć, gdyby nie to, że w dalszym ciągu Pan S miał u nas swoje narzędzia.
Tato wywiózł mienie Pana S do garażu i zapomniał o sprawie. Jednak nie na długo, ponieważ po czasie otrzymał wezwanie na policję w sprawie przywłaszczenia narzędzi Pana S. Został przesłuchany i niedługo potem miał w obecności świadków pod komisariatem zwrócić Panu S narzędzia. Do odebrania narzędzi jednak nie doszło, ponieważ Pan S koniecznie chciał, aby mój tato podpisał oświadczenie o tym, że przywłaszczył sobie jego mienie. Tato nie wyraził na to zgody, więc Pan S, nie spojrzawszy nawet na swoje narzędzia, odjechał.

W tym momencie było już wiadome, że sprawa nie zakończy się polubownie. Pan S wniósł pozew do Sądu, w którym dodatkowo zażądał odszkodowania za okres, w którym nie mógł prowadzić działalności. Na marginesie, jak się w międzyczasie okazało, Pan S nie był zarejestrowany w Urzędzie Skarbowym – nie prowadził legalnej działalności. Tato niesamowicie się zestresował, bo początkowe żądania Pana S w trakcie rozprawy wzrosły do kwoty 45 tys. złotych. Pana S nie obowiązywały żadne koszty związane z rozprawą. Co więcej plątał się niemożliwie w zeznaniach, a w trakcie rozpraw był niemal ordynarny i chyba do końca sam nie wiedział o co mu chodzi.

Sąd ogłosił wyrok na korzyść mojego taty i zasądził zwrot kosztów postępowania ze strony Pana S. Ten jednak nie dał za wygraną i postanowił się odwołać do Sądu II instancji. Czytałam to odwołanie. Muszę przyznać, że nie wiem jaki prawniczyna to pisał, ale nawet ja – laik – potrafiłam bez problemu znaleźć tam zdania, które wzajemnie się wykluczały. Mimo wszystko wciąż istniało ryzyko przegranej przez tatę, więc biedak wciąż był w ogromnym stresie. Na całe szczęście Sąd II instancji podtrzymał poprzedni wyrok.

Udało się, ale nerwy zszarpane pozostają. Koszty rozpraw i tak zapewne nam się nie zwrócą, bo nie ma z kogo ściągać (Pan S jest niewypłacalny). Narzędzia Pana S pozostają póki co w depozycie sądowym, będzie musiał płacić za ich przechowanie, więc chyba tym razem je odbierze. Tato złożył na Pana S donos w Urzędzie Skarbowym.
Nie wróżę Panu S zbyt świetlanej przyszłości.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 640 (702)
zarchiwizowany

#22771

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Od kilku ładnych lat hoduję koszatniczki. Małe, słodkie łobuzy (coś jak pomieszanie szczura z wiewiórką). Standardowo trzymałam w domu 4 gryzonie - po 2 osobniki każdej płci, samce i samiczki trzymane osobno w dwóch naprawdę dużych klatkach. I dlatego też ludzie identyfikują mnie z maniakiem i znawcą wszelkich gryzoni.
Styczeń 2009. Zima niekiepska - pełno śniegu, a temperatura sporo na minusie. Do drzwi dzwoni sąsiadka z naprzeciwka. Otwieram, ona zaczyna chaotycznie opowiadać mi o jakimś małym zwierzątku.
- Jakie zwierzątko? - pytam
- Mały albinos, byliśmy z mężem w zoologicznym, ale nie chcą go wziąć. Zaraz ci przyniosę, zobaczysz. Gryzoń.
Myślę sobie: "Ok, mały biały gryzoń... ale co ja mam z nim wspólnego?" i stoję w drzwiach, czekając na sąsiadkę. W pudełku, które przyniosła była wciśnięta w kąt maleńka, biała kulka wielkości może połowy mojej dłoni.
- Jakieś dzieci mi dzisiaj do biura to przyniosły. Mówiły, że znalazły na śniegu koło jakiegoś samochodu. Jak jedno wyciągnęło rączkę do tego gryzonia to zaraz się wgramoliło. No to wzięłam, ale w zoologicznym nie chcieli, a ja nie mogę zostawić, bo mam psa. I nie wiem co teraz mam z tym gryzoniem zrobić. A co to w ogóle może być?
Oglądam zwierzaka - wygląda jak myszka. Ale łapki coś za duże, no i ten łebek.
- Nie wiem, ale chyba szczur. - odpowiedziałam z namysłem - Zostawię go na razie u siebie, mam jedną małą klatkę to przechowam go, upewnię się co to za zwierzak i poszukam kogoś, kto by go chciał przygarnąć. Bo jak to szczur to ja nie mam miejsca na trzecią dużą klatkę.
Sąsiadka poszła, a ja zostałam sama z tym małym utrapieniem. Przyjrzałam się kulce, wzięłam na ręce, tylne łapki były całe spuchnięte i czerwone od mrozu, w jednej przedniej łapce brakowało paluszka, a maleństwo mimo to było niesamowicie ufne. Po jakimś czasie mój tato wrócił z pracy. Pokazałam mu kulkę, a że ten ma miękkie serce to od razu się zakochał :) Nie powiem, ja też kocham zwierzęta, z zwłaszcza gryzonie, ale jak wspominałam - miejsca na trzecią dużą klatkę nie ma, a to pewnie szczur. Dla dobra maleństwa oraz, żeby się dowiedzieć co to za stworzonko pojechaliśmy do weterynarza.
- Szczur, ma jakieś dwa tygodnie i prawdopodobnie jest to samiczka. Powinna być jeszcze u matki. Trzeba będzie ją dokarmiać mieszanką z zagęszczonego mleka, glukozy i żółtka - tyle mniej więcej dowiedziałam się u weterynarza.
Plan był taki: odchować trochę szczurka, upewnić się co do płci i oddać w dobre ręce. Jednak moja miłość do gryzoni nie pozwoliła mi wykonać tego planu i Maria Antonina (bo tak została ochrzczona po długich naradach z mamą, której to szczurzyca stała się ulubienicą:)) została u nas na dobre. A i miejsce na trzecią dużą klatkę się znalazło.

Spytacie może co robił młody laboratoryjny szczur zimą na dworze? Otóż ja też się długo zastanawiałam. I po około pół roku dowiedziałam się. Znajomym często opowiadałam historię, jak Maria Antonina znalazła się u mnie. I pewnego razu koleżanka, której opowiedziałam historię Tośki spytała, w którym miejscu mniej więcej ją dzieci znalazły. Okazało się, że gdzieś tam właśnie zeszłej zimy znajomy koleżanki "wypuścił" swoje małe szczury, bo nikt ich nie chciał. Nie wiem ile było tych szczurków i czy tylko Tosia miała takie szczęście. Zastanawia mnie tylko fakt: jakim idiotą trzeba być, żeby w ten sposób pozbywać się niechcianych zwierząt?

K-K

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (211)
zarchiwizowany

#20078

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Być może moja historia pozwoli niektórym spojrzeć na pewne sprawy inaczej niż dotychczas. Występuje tu piekielność odwzajemniana w umiarkowanej dawce.

Jestem osobą o dość "rozciągniętej" sylwetce. Właściwie odkąd sięgam pamięcią mam niedowagę i choćby nie wiem co nie potrafię tego zmienić. Cóż, taki mój urok ;) Niestety przez panujące stereotypy, które pozwalają niektórym postawić znak równości między chuda i anorektyczka, często spotykam się z przytykami dotyczącymi mojej wagi. I co ciekawe zazwyczaj najwięcej do powiedzenia na ten temat mają osoby o odwrotnych, w stosunku do moich, proporcjach ciała. Mogę śmiało powiedzieć, że przez tego typu "czepialstwo" jestem wręcz uczulona na jakiekolwiek komentarze na temat mojej wagi.

Razu pewnego stałam na korytarzu mojej uczelni z koleżankami. Rozmawiałyśmy sobie w najlepsze o jakiś mało istotnych sprawach. Ot tak, wypełniałyśmy czas wolny między zajęciami. Od tego mielenia gębą trochę zgłodniałam, więc przypomniawszy sobie o pysznej kanapce, którą przygotowałam sobie na taką okoliczność. Sięgam do torebki, wyciągam, rozpakowuję, i pałaszuję ze smakiem - niby normalna czynność. Jak się okazało nie dla wszystkich.

- O! Ty jesz! - usłyszałam.
Te słowa wypowiedziane z jakże "subtelnym" sarkazmem skierowane zostały w moim kierunku właśnie przez pełniejszą znajomą.

- No, jem. Co w tym dziwnego? - odpowiedziałam ze standardowym dla mnie grymasem na twarzy.
- No, bo nie spodziewałam się.
- Co? - spytałam ze zdziwioną miną.
- No... bo ty jesteś taka chudziutka! - odparła uśmiechając się, jakby z przymusu.
- Mhm... a ty... nie.

W tym momencie znajoma popatrzyła na mnie z nieukrywaną nienawiścią w oczach i nic już nie mówiąc odeszła szybkim krokiem. Wtedy jej bliższa koleżanka dodała:

- No wiesz! Musiałaś być taka niedelikatna? Nie mogłaś się powstrzymać?
Ja już totalnie zdziwiona spytałam:
- Ale z czym miałam się powstrzymać? Nic jej złego nie powiedziałam.
- Powiedziałaś jej, że jest gruba. - i tu dodała coś, co było dla mnie w tej sytuacji szczytem absurdu - Nie nauczono cię, że kobiecie nie wytyka się ile waży?

Wtedy to zostałam "nauczona", że nie wolno mówić (ba nawet dać w jakikolwiek, nawet nieświadomy, sposób do zrozumienia) grubemu, że jest grubym, bo można go tym zranić. Chudego zranić nie można.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (256)

1