Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Etincelle

Zamieszcza historie od: 11 marca 2014 - 22:06
Ostatnio: 26 kwietnia 2024 - 11:42
  • Historii na głównej: 17 z 20
  • Punktów za historie: 6845
  • Komentarzy: 1103
  • Punktów za komentarze: 8299
 

#89895

przez ~Destiniess ·
| Do ulubionych
Trochę mną trzęsie, bo wróciłam do przykrych wspomnień. Przepraszam, jeżeli coś będzie pokręcone.

Jako dziecko byłam bardzo spokojna, cicha, wręcz schodząca każdemu z drogi i zajmująca się sama sobą. W przedszkolu jeszcze było fajnie, panie mnie lubiły i chwaliły, miewałam też koleżanki. Sytuacja na dużo gorsze zmieniła się w podstawówce.
Muszę tutaj wspomnieć, że mój charakter wynikał z atmosfery w domu, wieczne awanturujący się ojciec, pijany, bijący mnie i matkę, później matkę z malutkim bratem na rękach. Wieczna bieda, taka bieda, że zjadłam suchy chleb u sąsiadki (miała odłożony dla kur). Dzieciaki łatwo wyczuły mój słaby charakter i zaczęły mi dokuczać. Najpierw zawziął się na mnie mój kuzyn z kolegami, później w 4 klasie nowa koleżanka, która przeprowadziła się z Czech.

Starałam się nie przejmować, ale wiecie jak jest, czasem już się nie da. Nigdy nie płakałam, ale wiele razy się bałam.
Moja mama wiele razy interweniowała w szkole, oczywiście wszystko na nic. W szczególną pamięć zapadły mi dwie nauczycielki. Pani "wychowawczyni" z 2kl, która wyzywała od głupków wszystkie dzieciaki, szarpała nas i biła po rękach (jak ktoś nie potrafił czegoś rozwiązać z matematyki) . Tutaj jeszcze jako tako miałam spokój, bo nauczycielka jednak utrzymywała spokój w klasie i nikt nie chciał się jej narazić.

Pani "wychowawczyni" katechetka z 4kl to już totalnie sobie nie radziła. Faworyzowała przebojowe dzieci z bogatych rodzin. Oni mogli robić wszystko, nawet ściągać na lekcjach bezkarnie. Wystarczył głupi uśmieszek prymuski i "UPS" i było po temacie.
Ja nigdy nie ściągałam, nikomu nie dokuczałam a i tak zawsze sobie znalazła coś, żeby jak najbardziej obniżyć mi ocenę z zachowania. Raz miałam bardzo zły dzień, dzieciaki mi bardzo dokuczały, nowa koleżanka złapała mnie w łazience, wyszarpała za włosy i zaczęła grozić, wymyśliła sobie, że mam im dawać pieniądze. A jak nie mam w domu to kraść. Powiedziałam o tym pani i wiecie jaka była jej reakcja? Nakrzyczała na mnie, że ją to nie obchodzi, że mam przestać się czepiać wszystkich dzieci, że mam dać spokój tej koleżance, bo szuka sobie przyjaciół. I obniżyła mi kolejny raz ocenę z zachowania. Posadziła mnie też w pierwszej ławce i za każde przewinienie (np. prośba o powtórzenie zdania) karała uwagami i jedynkami.

Ta koleżanka oczywiście była zachwycona, pewnego razu napadła mnie na osiedlu i jej starsza koleżanka mnie pobiła. Oczywiście nikogo to nie interesowało a ja już nie skarżyłam się tej nawiedzonej katechetce.

Chciałabym wierzyć, że karma wraca, ale jakoś tego nie widzę. Skończyłam szkołę wiele lat temu, mam swoją rodzinę. Ale tamtym nadal się powodzi. Cóż. Złego licho nie bierze.

Szkoda tylko, że nadal ja mam opinię w mieście, że jestem złem wcielonym.

Nienawidzę tej wiochy. Może kiedyś się uda uciec.

Podstawówka

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (207)

#58734

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o kominiarzach.

Mieszkam w trzypiętrowym (razem z parterem cztery kondygnacje) bloku z wielkiej płyty zbudowanym w latach 80 ubiegłego wieku. Mieszkam tam na ostatnim piętrze od dwudziestu czterech lat.

Co roku jakoś tak koło wiosny odbywa się wizyta kominiarzy, którzy za pomocą jakiś tam ichnich przyrządów badają cug w kominach. Za każdym razem informuję ich, że gdy sąsiedzi coś gotują u siebie w kuchni (szczególnie jeden z nich coś smaży na starym zjełczałym tłuszczu i capi na całe moje mieszkanie), to u mnie w kuchni czuć te zapachy. Zaczyna się tłumaczenie Panów kominiarzy, że pewnie wiatr wiał nie w tę stronę co trzeba i zawiało do mojego komina, a to, że może komin za niski i nie ma cugu, tudzież inne historie. Na koniec obiecanki, że oni to sprawdzą i podpisik i do widzenia się z Panem.

Do następnego roku cisza. Kominiarzy nie zobaczysz aż do jesieni gdzie zjawiają się z kalendarzem od kominiarza i oczywiście co łaska.

Jakoś rok temu zdenerwowałem się i podniosłem temat na zebraniu wspólnoty. Wybuchła dyskusja i okazało się, że inni mieszkańcy ostatnich pięter mają podobne zapachowe
"odczucia". Podjęliśmy decyzję o zbadaniu sprawy. Zlecenie do kominiarzy o zbadanie wszystkich kanałów kominowych w całym bloku.

I tu piekielność.
Okazało się, że wszystkie mieszkania w danym pionie tak w kuchni, łazience i ubikacji (każdy w swoim pionie) idą jednym kanałem, tj. wszystkie mieszkania w pionie podłączone są do tego samego kanału pomimo, że kominy są cztery jak i cztery są kanały.
Zdziwienie Panów kominiarzy było wielkie, bo jeszcze z czymś takim się nie spotkali. Po moich zapewnieniach, że zgłaszałem to każdego roku stwierdzili, że nic o tym nie wiedzą.

Cóż nam pozostało? Wybijać nowe otwory w odpowiednich kanałach przypisanych do piętra (a glazura do sufitu) albo wdychać zapachy sąsiedzkich obiadków.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 339 (379)

#82195

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W tym roku znowu pracowałam jako instruktorka, toteż kilka piekielności z nart, tym razem z samej wypożyczalni/szkółki. I, gdyby ktoś przypadkiem pamiętał moje historie z zeszłego sezonu, zaznaczę, że pracowałam w innym miejscu – już nie jedna jedyna ośla łączka, a duży ośrodek, wyciągi na przestrzeni kilku kilometrów, w tym kilka „naszych” (tak tylko się zabezpieczam, jakby się komuś okoliczności nie zgadzały :P).

1. Ja nie mogę stracić pieniędzy z własnej winy, ale wy – wciąż z mojej – tak!

Płatność za lekcję – do 30 minut przed rozpoczęciem nauki. Co to oznaczało w praktyce? Że płacisz z góry przy zapisach bądź (jeśli masz ochotę lub rezerwujesz termin telefonicznie) musisz pojawić się odpowiednio wcześniej. Dlaczego? Wcześniej część zapisanych osób po prostu się nie pojawiała, a przy wypełnionym po brzegi grafiku odpadało znalezienie kogoś na ich miejsce (znaczy o 10:15 orientujesz się, że X jednak się nie zjawi, a następna lekcja na 11:00, więc siedzisz bez sensu na tyłku przez godzinę), z kolei te pół godziny to aż nadto, żeby pojawił się ktoś, kto życzy sobie instruktora na już, teraz, natychmiast.

Większość z tym problemu nie ma – najczęściej sami przy zapisach chcą płacić, żeby mieć pewność, że nikt na ich miejsce nie wskoczy. Jest jednak też druga grupa, która na informację o płatnościach zaczyna wydawać dzikie okrzyki skupiające się wokół „a co, jeśli nie będę mógł przyjść?!” – i tej grupy najwybitniejszym przedstawicielem był pewien tatuś chcący zapisać synusia, a że akurat wypadało na mnie, czułam się mocno zaangażowana. :P

W dialogu pojawiły się wszystkie ukazane niżej elementy, aczkolwiek mogłam pomieszać ich kolejność.

Tatuś zaczął w swoim mniemaniu, sądząc po minie, przebiegle:
- A co, jeśli dziecko się rozchoruje? Wie pan, to jest DZIECKO.
- Odwoła pan lekcję do 30 minut wcześniej i przyjdzie odebrać pieniądze. Ewentualnie zostawi pan płatność na ten dzień, na te pół…
- I mamy stać pół godziny na mrozie? Przecież jeżeli się zapisujemy, to znaczy, że chcemy przyjść.
- Więc chyba płatność z góry nie jest problemem, skoro i tak państwo przyjdziecie?
- No nie, ja nie zapłacę z góry, bo to jest dziecko. Może mu się odwidzieć. Może zachorować. Ja nie będę stratny.

I tu uznałam za stosowne się wtrącić:
- Ja pana nawet rozumiem, ale proszę też zrozumieć mnie – ja też nie chcę być stratna.
- No właśnie, no właśnie! Dlaczego ja mogę, a pani nie?
- Bo jeżeli lekcja się nie odbędzie, to z pana winy, a nie mojej? Zapisałby się pan na lekcje, słysząc, że instruktor może się zjawi, a może nie?
- To by nie była niczyja wina! Dziecko może być chore, może zmienić zdanie, może…

Tu koordynator chyba miał dość.
- Chce pan, żeby konsekwencje niezdecydowania czy choroby poniosła instruktorka i ogólnie szkoła, a tak nie będzie. Zapiszemy pana, ale jeżeli pan się nie pojawi pół godziny wcześniej, najprawdopodobniej lekcja przepadnie.

Facet coś pomarudził, ale w końcu przystał na to i odmaszerował. Kilka dni później zamiast 30 minut pojawił się jakieś 3 minuty przed i zaserwował awanturę, bo jak ja mogłam zbierać się właśnie do lekcji z kimś innym. Chciał inną godzinę, ale dowiedziawszy się, że musiałby czekać cztery czy pięć, poszedł szukać innej szkółki. Potem podobno wrócił, już jakby grzeczniejszy, bo wszędzie było tak samo albo gorzej. Usłyszał, że miejsc już nie ma. Ups.

A podobna, jeśli nie zabawniejsza sytuacja, była z wypożyczaniem gogli. Ludzie często zapominali, że je wypożyczyli, wiadomo, na kasku, nie myśli się o tym tak, jak o komplecie sprzętu, więc jeśli ktoś brał tylko gogle, wypożyczalnia pobierała kaucję. A ile było fochów, że jak to tak, to jak on nie odniesie, to nie dostanie pieniędzy? Czyli co, jemu się tylko zapomni i od razu ma płacić? No skandal po prostu.

2. To moje dziecko, więc ja wiem lepiej!

Zmora wypożyczalni? Rodzice wypożyczający buty dla dziecka. Bo dziecko w kwik, że nóżka boli, a rodzic zostawia klamry niemalże poodpinane (próbowaliśmy tłumaczyć, więc to naprawdę nie tak, że kwestia dyskusyjna, ząbek w tę czy w tamtą, tylko np. o 4 za mało… po prostu rozpięty but, tyle że klamra – chwilowo – między ząbkami). Możesz tłumaczyć, że niebezpiecznie, że żaden instruktor by nie wziął dziecka na lekcję z tak zapiętym butem, ale rodzic wie lepiej. I skoro sam bierze dziecko, to nic mu nie zrobisz. Ostatecznie ma prawo wypożyczyć buty i wsadzić je dziecku nawet na uszy, jeśli ma ochotę. I okej, to nie tak, że musi coś się stać, wiadomo, z jaką prędkością takie maluchy jeżdżą, ale… No właśnie. Raz się stało.

W czwartek wpada do wypożyczalni czteroosobowa rodzinka z pięcioma kompletami nart. Oddają. Wszyscy grzecznie, tylko ojciec coś naburmuszony, wreszcie wybucha, że w poniedziałek, w dzień wypożyczenia, ich córka złamała nogę, bo się narta nie wypięła, że musiały być źle ustawione wiązania, za wysoka waga, a teraz dziecko cierpi i dramat. Pan z wypożyczalni zapewnia, że mu bardzo przykro, ale że jest właściwie pewny, że taka sytuacja nie miała miejsca. Bierze narty młodej, prosi o podanie jej wagi i sprawdza. Idealnie. Tatuś na to, że na pewno przestawiło się samo w międzyczasie albo wiązania są zepsute. Napomykamy z kolegą nieśmiało, coby ojca pogrążonego w żalu bardziej nie rozjuszyć, że przecież nie każdy upadek powoduje wypięcie się nart. No nie, ten powinien, bo młoda złamała nogę (…) i but jej się wbił w piszczel. No to ja i C. porozumiewawcze spojrzenia – wszystko jasne.

Może istnieje jakaś nanoszansa na taki wypadek przy dobrze zapiętych butach. Może. Ale za to jest to bardzo częste przy butach zapiętych za luźno – bo przy upadku wyrywa nogę z buta, która wtedy na „kant” buta może opaść i się, hm, nadziać (coś jak z łamaniem kija; jeżeli chcesz złamać go o kolano, łatwiej ci pójdzie z dłuższym niż krótszym), inaczej niż przy bucie ciasno przylegającym do nogi.

A wiecie, co było najlepsze? Nie to, że C. wytłumaczył, a ojciec się zaparł, bo może, nie wiem, trudno rodzicowi przyznać, że z jego winy dziecko cierpi. Nie. Najlepsza była rodzina, która podczas całej tej sytuacji była obecna w wypożyczalni, a dziecku zostawiła niedopięte buty (bo skoro mu za ciasno, to znaczy, że ma wystarczająco zapięte, nieważne, że w klamrę pstrykniesz i lata). Nie omieszkali natomiast poprosić, żeby sprawdzić im jeszcze raz ustawienie wiązań.

3. Bonusik ubraniowy

Nie chciałam powtarzać żadnego z tematów, które poruszałam w zeszłym roku, ale to było takie cudowne… Wspominałam wtedy o rodzicach, którzy mieli pretensje/żądali pomocy czy reakcji, jeśli przyprowadzili dziecko nieodpowiednio ubrane i ono np. przemoczyło wełniane rękawiczki.

W tym roku jedna pani przebiła wszystko. Zrobiła trwającą ponad kwadrans awanturę, że wszyscy jesteśmy nieprofesjonalni, że najwidoczniej się za dużo spodziewała, że już na przyszłość będzie wiedzieć, że nikt jej nie pomoże, nawet jeśli powie, że dziecko pierwszy raz na nartach itd., bo taaaka pogoda (fakt, było około minus dwudziestu stopni, porywisty wiatr i śnieżyca, nic przyjemnego), a my nic, nic nie powiedzieliśmy!

Kiedy udało się wydobyć z niej konkrety (bo już zaczynaliśmy podejrzewać, że ktoś przedszkolaka wziął w krótkich spodenkach na narty albo coś równie epickiego zmalował) okazało się, że „dziecko” nie ma kominiarki, a ona podejrzała na dworze, że inni mają! A dlaczego dziecko w cudzysłowie? Bo jak zapytaliśmy, ile to dziecko ma lat (bo może faktycznie tyle, że samo nie oznajmi, że mu zimno…), usłyszeliśmy: „piętnaście!”, natomiast nasze parsknięcia skwitowane zostały dramatycznym „…ale dopiero na wiosnę!!!”.

PS Awanturka zakończyła się, jak stwierdziliśmy, że nawet jeśli pani ani „dziecko” nie jeździli nigdy na nartach, to chyba zimę i śnieg już widzieli, więc z ubiorem nie powinno być problemu, zawsze też mogli zapytać.

PPS Jak opowiadałam tę historię koledze z kasy, na hasło „piętnaście!” kolega sam dokończył: „ale dopiero na wiosnę!!!”, bo usłyszał to wcześniej jako argument, że temu „dziecku” należą się zniżki na karnet (które obowiązują do 10. roku życia).
PPPS „Dziecko” wróciło z lekcji zgrzane, szczęśliwe i podobno dziękowało instruktorowi za możliwość wyrwania się spod opieki babci. Odmówiło też stanowczo zmiany szkoły na bardziej profesjonalną.

ośrodek narciarski

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (179)

#84256

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dyrektor(ka) Roku.

Poinformuj pewną grupę pracowników, że dokładasz im obowiązków - na razie sporadycznie, ale w sumie to: "przyzwyczajajcie się, bo docelowo tak będzie na stałe”. Innym pracownikom zmniejsz zakres obowiązków.

Zebranie na temat planowanych zmian? "Nooo, gdzieś tak w przyszłym tygodniu zrobię. Nie narzekajcie, gdzie indziej też tak mają!". Fajnie, ale ja się nie zatrudniałam GDZIE INDZIEJ, tylko tutaj. Na konkretne stanowisko, z konkretnym zakresem obowiązków (tak, mam to na piśmie).

Kilka razy stanowczo podkreśl, że mamy nawet nie myśleć o podwyżkach, bo nie ma na to pieniędzy (inni dostali). Aha, no i premii też nie będzie (to już dotyczy wszystkich).

Według mojego rozeznania od poniedziałku ładnych kilka osób zamierza się "przespacerować" do biura po autograf na piśmie zatytułowanym WYPOWIEDZENIE UMOWY O PRACĘ. W tym ja.

Ciekawe, dlaczego...

praca

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 107 (119)

#81053

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A ja z końcówką basenowych historii. Jeszcze może kiedyś w wolnej chwili zbiorę skargi do kupy, ale generalnie daję Wam spokój. :P

8. Zagubione rzeczy
Zdarza się, że ktoś coś zgubi. Element biżuterii, pasek magnetyczny, cokolwiek. Normalne. Jeżeli ktoś przychodzi i jest w stanie określić basen, w którym coś się wydarzyło, wyłączamy w nim na chwilę wszystkie atrakcje, żeby nie wzburzały wody, i pokazujemy, dokąd takie drobiazgi najczęściej wędrują, klient szuka, najczęściej znajduje, dzięki, do widzenia. No ale – nie zawsze, bo część osób uważa, że to do nas należą poszukiwania.

I tak na przykład wraca z szatni już przebrana pani, oznajmiając, że zgubiła kolczyk z bursztynem. Tak, chyba tutaj. Wyłączam wszystko, z góry nie możemy znaleźć, wiadomo, kolczyk mały, basen duży. Pani macha ręką w kierunku biczy, mówi, że prawdopodobnie tam, bo długo tam stała, może woda jej zerwała. No okej, niestety, bicze w tym miejscu wystają ze ściany (a nie „wyrastają” z murka) - nie mam możliwości tam stanąć i wyciągnąć żerdzią z siatką, więc mówię pani, żeby przebrała się z powrotem w kostium, to jej znowu wszystko wyłączę i poszuka. I się zaczęło… Że ona przebrana, nie ma czasu, musi włosy suszyć, co ja sobie wyobrażam, już dawno powinnam nurkować, a nie spacerować po brzegu, bo tyle to ona sama może, i jeśli jeszcze nie zrozumiałam, to mam jej to natychmiast wyciągnąć i zanieść do szatni, bo ona nie będzie dopłacać do biletu, i chyba widzę, że jest ubrana, i od czego w ogóle ja tu jestem. Powiedziałam, że od wyławiania ludzi, nie biżuterii. A co zrobiła oszczędzająca czas pani (jak już się wykrzyczała, oczywiście)? Poleciała na spacer po wszystkich ratownikach, skarżąc się na mnie (i na każdego kolejnego) i próbując wymusić wyłowienie kolczyka. Kwadrans później nurkowała w wodzie aż miło.

Znowu przebrany pan. Przyszedł, zgubił sygnet, duży, widzi go, o tam, w basenie pływackim. Żerdzią nie sięgnę, więc standardowy tekst, że pan się musi przebrać… A on się nie przebierze, nie i już, i co mu zrobię? On wie, że ratownicy muszą robić penetrację dna i to wyłowić, więc mogę już przestać zwalać na niego swoją robotę, tylko ruszyć tyłek. Fakt, pan miał rację. Penetrację dna z wody robimy rano (zaczynamy pracę przed otwarciem) i nie ma sprawy, jutro będzie mógł odebrać sygnet na dole, gdzie są wszystkie znalezione rzeczy. Pan prychnął, spojrzał jak na idiotkę i spytał z ironią, jaką ma gwarancję, że ktoś nie wyłowi sygnetu wcześniej i sobie nie weźmie. A ja wyprodukowałam najbardziej uroczy uśmiech, jaki mi się udało, i powiedziałam, że żadnej. Dwa zero, kolejny chwilę później w wodzie.

Akurat te dwa przypadki były chyba najbardziej roszczeniowo-awanturujące, jednak tego typu sytuacje zdarzają się naprawdę często. Z tym że z reguły w krótszej wersji: „zgubiłem coś tam, znajdź/wyłów”, gdzie wystarczy odmowa, żeby ludzie sami zaczęli szukać.

9. Awanturki
W poprzednich historiach trochę się tego przewinęło, ale tutaj tylko dwie konkretne rzeczy, z których pierwszej kompletnie nie rozumiem.

a) Gwizdki. Wydawało mi się, że wszyscy są świadomi, po co i dlaczego ratownicy korzystają z gwizdków. Jak coś się dzieje blisko, podejdziemy i zwrócimy uwagę, ale jednak hala jest duża, panuje w niej hałas i przy większych odległościach (oraz gdy błyskawiczna reakcja jest konieczna) gwiżdżemy. A parę razy zdarzyło się tak, że „wygwizdany” pan leciał z krzykiem, że on sobie nie życzy, że nie jesteśmy kolegami (?), że co ja sobie wyobrażam, że na niego – na niego! – będę gwizdać i że ma to się więcej nie powtórzyć. Ewentualnie wersja o tym, że wystraszyłam gwizdkiem dziecko. Ja szczęka w okolicach podłogi, tłumaczę, że tak zwracamy uwagę i że jeśli będzie przestrzegał regulaminu, to nikt nie będzie gwizdał. Trafiało? A gdzie tam! Mam się nie ważyć na niego więcej gwizdać, on mi najwyżej POZWALA podejść i powiedzieć, co było nie tak – a nie jakieś gwizdy, żeby cały basen patrzył… Fakt, takich przypadków było dosłownie kilka, ale no… serio?

b) Zepsute atrakcje. No zdarza się. Karteczka z informacją wędruje na kasy, żeby ludzie się nie czuli oszukani, dodatkowo jak nawali coś większego, to mają tańsze bilety. Załatwione? Może zobrazuję to na historii pewnej jacuzzi: najpierw wisiała przed nią karteczka z informacją o awarii. Szybko okazało się, że to za mało, i wanna została ogrodzona biało-czerwoną taśmą. Nic to. Pod koniec trwania awarii mieliśmy okazję podziwiać dziecko wdzierające się pod okrywającą jaccuzi plandekę (dość mocno do niej przyczepioną), zagrzewane do czynu okrzykami rozbawionych rodziców. Ja nie wiem, następnym razem to chyba murarza trzeba będzie wzywać…

Inna sprawa – sauny. Jedna nawaliła. Podchodzi pan, pyta, czemu ta jedna nie działa. Informuję o awarii.
– Tyle czasu?!
– Tak, podobno coś poważniejszego, konserwatorzy czekają teraz na zamówione części…
– Przy tylu ludziach na basenie?!
– Ee… No tak, wie pan, to jest raczej niezależne od…
– Ale w tej jednej siedzi jakaś wycieczka i miejsca nie ma! Przecież to skandal, żeby w godzinach takiego ruchu…
Tu pomógł inny klient czekający dotąd grzecznie w kolejce na audiencję i Chaosowi niech będą dzięki, bo powiedział mniej więcej to, co myślałam, tylko mi nie wypadało:
– Wie pan, przepraszam, że się wtrącam, ale wydaje mi się, że sauna nie konsultowała się ratownikami w kwestii terminu odmowy współpracy…
Pan nr 1 coś poburczał, ale już mogłam nie słuchać, bo wyjątkowo gorliwie zajęłam się panem nr 2.

Najgorzej jest zaraz po tym, jak coś nawali w godzinach otwarcia basenu. Ludzie weszli, żadnych informacji nie było, a tu ups… Nie działa. Przy większych dramatach, zdaje się, mogą ubiegać się o zwrot części ceny biletu, jeśli wyjdą i stwierdzą, że przyszli konkretnie na X, a tu X nie działa.
Zdarzyła się też Grażyna biznesu, która była tego świadoma. Najpierw zrobiła awanturę nam wszystkim, chyba żebyśmy dobrze zapamiętali, że ona specjalnie chciała tamten masaż, a tu nie działa i olaboga, co teraz, a potem pomaszerowała do kas. Szkoda tylko, że kierownik, wezwany do opanowania sytuacji, nie dał wiary, że pani „przyszła na marne, więc wychodzi i żąda zwrotu pieniędzy”. Może dlatego, że jej bilet godzinny skończył się sporo wcześniej i jej wcześniejsze wyjście oznaczało po prostu mniej dopłaty, ale pani powiązania nie widziała…

aquapark

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (152)

1