Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

KageroSimba

Zamieszcza historie od: 28 października 2011 - 13:24
Ostatnio: 5 czerwca 2017 - 15:53
Gadu-gadu: 11791442
O sobie:

Jestem uczennicą pierwszej klasy Technikum Logistycznego, o bardzo specyficznym wyglądzie dziewczyny i charakterze chłopaka. Większej indywidualistki ode mnie nie znajdziecie, choćbyście przeszukiwali świat południk po południku ;)

  • Historii na głównej: 2 z 11
  • Punktów za historie: 1957
  • Komentarzy: 15
  • Punktów za komentarze: 45
 

#71576

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Małe piekielności dni codziennych.

Po przeprowadzce zamieszkaliśmy pod jakże to szczęśliwym numerem 1. Naprzeciw nas, w tym samym bloku, znajduje się kancelaria doradztwa podatkowego. Domofon - na kod. Po prawej stronie domofonu znajduje się wielka tablica z adresem, dokładnym numerem lokalu i godzinami otwarcia tejże kancelarii.

Wystarczy unieść delikatnie głowę i tablica bije po oczach tymi danymi.

Tym bardziej nie mogę zrozumieć, ilu ślepych baranów chodzi po ulicach tego miasta, skoro od miesiąca codziennie, w dni powszednie, zdarza się domofon "dzień dobry, ja do kancelarii". Dziś już trzy takie się zdarzyły. I naprawdę, gdyby nie to, że oczekuję listonosza, bawiłabym się w "nikogo nie ma w domu".

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 276 (296)
zarchiwizowany

#61346

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wróciliśmy właśnie z mamą i młodszą siostrą od weterynarza.

W piątek tatko pojechał na działkę skosić trawę. Zauważył wśród koniczyny królika. Trawę skosił, królika zostawił w spokoju.
W sobotę rodzina pojechała zrobić grilla. Królik wciąż siedział w koniczynie. Królik przyjazny, widać było że udomowiony, lgnął do ludzi, dał się głaskać. Myśląc że może zrobił podkop i uciekł, a właściciel do jutra przyjedzie, zostawili go.
Wczoraj w niedzielę pojechali jeszcze raz - królik wciąż był na naszej działce. Jako że rodzice byli tam całą sobotę i całą niedzielę, gdyby komuś uciekł, już dawno właściciel by przyszedł i popytał czy nie widzieliśmy królika, bo zwiał. Działkowi sąsiedzi przepytani, nikt królika nie posiada. Jako że zapowiadało się na burzę, zabraliśmy go do domu.
Dziś pojechaliśmy do weterynarza by spojrzeć, czy królik zdrowy, czy nie w ciąży (odkryliśmy, że samica, a że gruba no to trzeba było sprawdzić).

Co się okazało - królik miał opuchnięty pęcherz, podczas swojej "dzikiej" przygody nałapał około czterdzieści (!) małych kleszczy. Razem z weterynarzem doszliśmy do wniosku - albo królik zachorował a komuś nie chciało się wozić do weterynarza, albo (jako że sezon wakacyjny) komuś przeszkadzał w wypadzie nad morze/w góry/na mazury/gdzie tam dupki nie jeżdżą.
Inna opcja, komuś króliczek się znudził po kilku miesiącach opieki.

Nie zliczę ile razy czytałam na Piekielnych apele o niewyrzucanie zwierząt w wakacje, bo komuś przeszkadzają. Nie powiem ile razy nie chciałam uwierzyć, że ktoś może być takim dupkiem, żeby wyrzucić zwierzę z takiego powodu. Ale po czymś takim mało co mnie zdziwi...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (237)
zarchiwizowany

#51298

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeczytałam historię takiamigo o skuterze z Biedronki i postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze.

Kilka tygodni temu dostałam od ortopedy przykaz oszczędzania stawów kolanowych, z jednoczesnym ich rozruszaniem. O, może na rowerze jeździć, albo na basen chodzić. Decyzja padła na kupno roweru, a że było po 18, zdecydowaliśmy się z rodzicielką pójść obejrzeć białego dwukołowca który stał sobie właśnie w sklepie z owadem w nazwie. Rower zakupiony, gwarancja jest. Nawet kasjer otworzył nam pudło, bo niby rower gotowy do jazdy, nic tylko wyjąć i jechać... Nie. Nie był złożony mimo zapewnień kasjera, ale do domu jakoś go dotargaliśmy. W domu udało się go jakoś złożyć, ale... Jest problem. Tylnego koła nie dało się napompować. Następnego dnia idziemy z nim do serwisu (gwarancja nie obejmowała kół). Tam po oględzinach okazało się że dętka była po prostu przecięta. Żeby to było małe przecięcie, ok, rozumiem. Ale było to cięcie na prawie 1/4 dętki. Koleżanka która zakupiła ten model roweru, też w biedronce, tylko w innym mieście, miała ten sam problem. Po rozpakowaniu również okazało się, że dętka jest przecięta. Najśmieszniejsze jest to że koleżanka otwierała pudło nożyczkami, więc nie miała jak przeciąć tej dętki.
Mówi się trudno, pięćdziesiąt złotych na nową dętkę i jej wymianę trzeba było dać. Ale podpisuję się pod tym co powiedział takiamigo, nie kupujcie towarów o dużych gabarytach w biedronce. Zawsze później wyniknie z tego jakiś problem.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (31)
zarchiwizowany

#41023

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś o tym dlaczego jestem za odebraniem Prawa Jazdy niektórym starym pierdzielom. Historia dosłownie sprzed chwili.

Wracam dziś ze szkoły, stoję grzecznie na światłach i czekam na zielone. Światło się pojawia, ja przechodzę, a tu nagle w moją stronę z sąsiedniej uliczki skręca samochód (z pewnością na czerwonym). Ledwo odskoczyłam. Dosłownie centymetry dzieliły mnie od spotkania pierwszego stopnia z maską samochodu. Nawet nie zdążyłam wstać a słyszę:
- Co, ch**u, się wpi**dalasz mi pod auto!?
Patrzę na kierowcę i zaniemówiłam. Siedziała tam stara trufla koło 80. Nie wytrzymałam, porzuciłam swój szacunek do starszych.
- Okularów już nie refundują, czy ślepa!? Czerwone miałaś!
- TY NIEWYCHOWANY CH**U, STARSZYM SIĘ USTĘPUJE!

I odjechała, zostawiając mnie w szoku. Żałuję że nie było żadnych świadków, bo zamiast do domu poszłabym od razu na policję.
P.S.: Tak, stara trufla myślała że ze mnie chuligan płci męskiej. Takie to ciuchy noszę.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (171)
zarchiwizowany

#28819

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia użytkowniczki anq http://piekielni.pl/28807 przypomniała mi, niestety, o swojej nauczycielce.
Chodzę do 1 klasy technikum. Szkoła mogła by być jak z nieba rodem, gdyby nie nauczycielka biologii.

Otóż babulec jeden nawymyślał sobie wieeeele swoich zasad.
Najpiekielniejsza z nich dotyczy sprawdzianów.
Otóż możemy poprawić jedynie jeden sprawdzian na semestr (w pierwszym półroczu były trzy, mamy kwiecień i już trzy były, zapowiadają się jeszcze dwa). Jakby tego było mało, poprawiać możemy jedynie oceny niedostateczne.
Mało piekielnie? No to termin poprawy: dwa tygodnie od NAPISANIA sprawdzianu. Nie od ich oddania i wpisania oceny do dziennika.
Ostatnia styuacja zwaliła całą klasę z nóg: napisaliśmy sprawdzian. Tydzień po napisaniu: jeszcze nie sprawdziła. Dwa tygodnie: sprawdziła, ale w części. "Aha, i termin poprawy wam dziś mija" Nosz kuuuuurrrrrrrr...!
Caluteńka klasa była przekonana, że przynajmniej na trzy się napisało. Otóż po czterech (sic!?) tygodniach okazało się, że kilka jedynek było. Poprawiać już nie można, bo termin minął.

Z tym babskiem nic na siłę, tylko młotkiem...

szkoła

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (30)
zarchiwizowany

#26005

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na głupotę lekarstwa jeszcze nie wynaleziono, a szkoda...

Jakieś dwa tygodnie temu pojechałam z mamą do lekarza. Ot, jakieś badania kontrolne. Ważne dla historii jest to że zaparkowaliśmy na osiedlowym parkingu a uliczka, którą wjechałyśmy tak była wąska, że tylko jeden samochód na raz mógł się przemieścić.
Badania zrobione, wracamy do auta, wsiadamy, mama już odpala silnik. Już mamy cofać, gdy nagle, ni z tego ni z owego, tuż przed naszym autem staje piękny, żółty Van z logiem "Poczta Polska". No ok, myślimy, przejedzie i po sprawie. Ale nie! Pan kierowca/listonosz staje sobie na środku ulicy, bierze kilka listów z siedzenia obok i...gasi silnik, po chwili wychodząc ze swojego auta. My zablokowane, pojawia się i drugie auto które nijak nie może wyjechać, bo samochód Poczty pięknie zatarasował całą uliczkę. [M]ama w szał, o swoje auto dba jak może, a ledwo-ledwo nie przychraniła w Vana poczty (co tam tamten van, staruszek Audi o wiele ważniejszy od tamtego! ;). Wychodzi z auta w chwili gdy pan [k]ierowca dobija do drzwi najbliższej klatki schodowej.

[m] Panie, ku*wa, co pan tak tu stajesz na środku ulicy!?
[k] ja tylko na chwilę!
[m] a mnie chwilę by zajął wyjazd z parkingu, przestawiaj pan albo dzwonię po Straż Miejską!
[k] i tak g**no mi zrobią!
[m] panie, ostrzegam, przestawiaj pan albo robię zdjęcia i idę do SM!
[k] Pani, mnie wolno, ja jestem pojazdem UPRZYWILEJOWANYM!

I zostawiając mnie, mamę i kierowcę trzeciego auta w stanie zamrożenia umysłu, wszedł do klatki porozdawać listy. Albo powrzucać awiza do skrzynki, bo był już po dwóch minutach, odjeżdżając.

Ja wiem, że wydaje się to mało piekielne, bo co to za wyczyn poczekać te kilka minut? Jednak dla mnie szokująca jest głupota pana kierowcy/listonosza. Po pierwsze: pojazd Poczty Polskiej z całą pewnością nie jest pojazdem uprzywilejowanym. Niech sobie kupią dyskotekę, może wtedy będą mogli się za taki pojazd uważać. Po drugie: co jeśli PRAWDZIWY pojazd uprzywilejowany potrzebowałby pilnie przejechać przez uliczkę w czasie, gdy ten pan poszedł rozdawać listy/awiza?

poczta kochana

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 64 (136)
zarchiwizowany

#19986

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja ostatnia historia z przychodnią podlegającą NFZ jaką pamiętam, o lekarce która chyba pomyliła się przy wyborze kierunku studiów.

Jestem dzieckiem bezgorączkowym, choćbym miała 40 stopni mogę funkcjonować normalnie. Jednak pewnego poniedziałkowego poranka obudziłam się pół-martwa, z wyraźnie wyczuwalną gorączką, bólem gardła i ogólnie jakbym miała na grypę na dniach zachorować. No to szybko do przychodni. O dziwo, udało się zarejestrować tego samego dnia. Jako że godziny typowo ′pracujące′, poszłam na wizytę z babcią, a do mamy mieliśmy wpaść podczas powrotu (jej zakład pracy był po drodze z przychodni do domu).
Wchodzimy do przychodni, pięć minut czekania i do gabinetu. Tu już zaświeciła mi się lampka "ALERT", bo to niemożliwe żeby do lekarza tak szybko się dostać. Przekonałam się jednak szybko, dlaczego.
Po wejściu do gabinetu standardowe badania: gardło, osłuchanie, coś tam do uszu zajrzała. Kazała się ubrać i czekać. To, co usłyszałam po chwili ścięło mnie z nóg.
Otóż pani "Doktor" powiedziała, że nic mi nie jest, żebym zgłosiła się do szkolnego psychologa bo to depresja i dała mi trzy dni wolnego od szkoły.
Wściekła byłam, bo ani żadnych leków na ból gardła ani nic, a ja czułam że to coś gorszego niż zwykłe przeziębienie. Ostatecznie mama zdecydowała że te trzy dni spędzę w domu, a jak choróbsko nie przejdzie (co i tak było niemożliwe) to idziemy do innego lekarza.
Po trzech dniach ′domowego′ leczenia się (domowego, czyli lekarstwami które zostały po ostatniej chorobie mojej młodszej siostry) idziemy do innego lekarza. Co się okazało? Depresja w trzy dni przeobraziła się, tylko sobie znanym sposobem, w zapalenie oskrzeli.

I ja się pytam... Dlaczego pani "Doktór" zdecydowała się studiować medycynę, skoro ma zadatki na psychologa?

służba_zdrowia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 158 (190)
zarchiwizowany

#19930

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak wiele użytkowników, jak i pewno czytelników, miałam ja długie i ciężkie przeprawy przez publiczne placówki podlegające NFZ. Jednak pewne dwie historie, z których jedną opiszę poniżej zapadły mi w pamięć tak, jak powinien materiał na podstawy logistyki.

OSTRZEGAM, długo będzie.

Działo się to kilka lat temu w kwietniu, jak jeszcze Simba, mały żuczek, chodziła sobie do podstawówki. Klasa piąta bodajże. Był to wtedy piąteczek, trzynastego. Nie, nie jestem przesądna, ale w ten dzień tygodnia z tym magicznym numerkiem wyjątkowo źle mi przechodzi.
Wyszłam ja sobie na podwórko (byłam ja wtedy jeszcze z typu, co to trudno do domu zagonić), żeby przyjacielskiego "meczyka" z chłopakami zagrać. I było wszystko w porządku, póki nie padł pomysł na zabawę w...Policjantów i Złodziei. Kilku wzięło rowery, inni mieli własne nogi. Z racji tego, że miałam ja wtedy koło 11 lat, a i kondycją nigdy nie grzeszyłam, kumpel zaoferował się że pożyczy mi swój rower. Z jednym zastrzeżeniem: hamulce nie działały. No trudno, hamować piętami wtedy umiałam, dla mnie nie był to problem. O ja naiwna! Dziesięć minut po pożyczce zadziałał mój magnes na kłopoty. Zjeżdżałam za drugim chłopakiem z "górki" na teren sklepu, przejście na teren wąskie, po obu stronach przejścia brama. Jako że się rozpędziłam, hamulców zero, a w chłopaka przede mną przywalić nie chciałam, zjechałam na bok, nie przeczuwając nieszczęścia. I tu wyobraźcie sobie: malutkie chucherko, jakim była wtedy Simba (110cm, 30kg), kolokwialnie mówiąc przy**bało w metalową bramę chroniąc lewą ręką twarz przed jakimiś zagrożeniami a′la wstrząs mózgu.
Oczywiście ból, płacz, na nic słowa chłopaków że przejdzie: ręka bolała niemiłosiernie. W końcu jeden co w moim bloku wtedy mieszkał jakoś pomógł mi się dowlec na ostatnie piętro. Wchodzę do domu: blada, słaniam się na nogach, jednak uparcie mówię widocznie przerażonej mamie że nic, ale to NIC mi nie jest i idę spać. Młoda byłam, głupia, nie myślałam że coś poważnego. No ale było widać, ręka zaczęła puchnąć. Jako że godzina późna (koło 21), werdykt: jedziemy na szpital. Przyjeżdża ojczym, jedziemy. Na dyżurze trochę się dzieciarni i nie-dzieciarni uzbierało. Pominę fakt, że czekaliśmy godzinę. Wchodzimy, opowiadam lekarzowi który mnie przyjął jak było.
I tu rozpoczyna się piekielna część historii, po tym baaardzo długim niby-wstępie.
Lekarz, który w rodzinie miał chyba goryla i po nim siłę w łapach odziedziczył, chwycił rękę w miejscu opuchlizny i jak nie ściśnie! Nigdy nie miałam przesadnie niskiego progu bólu, wysokiego co prawda też nie, ale po czymś TAKIM to mi się chyba on zmaksymalizował. Ryk, pisk, krzyk, a lekarz niewzruszony. Nie zrobił ŻADNYCH badań, jedynie ten mocny uścick miał być chyba badaniem. Mruknął coś o rozbijającej się wszędzie gównażerii i jego straconym wieczorze i zawyrokował: jestem zadatkiem na aktorkę, opuchliznę se "zrobiła" i udaje, bo jutro do szkoły nie chce iść.
Ja żądza mordu w oczach z połączeniem z WTF′em, bo był to piątek i następnego dnia raczej szkoły były dla uczących się nieobowiązkowe.
Koniec piekielnej części, czas na zakończenie:
Matka wku*w, straciliśmy godzinę, a mnie widocznie coś jest, bo po badaniach lekarza wystarczyło lekko ′tyknąć′, żebym wyła z bólu jak rasowy wilk do księżyca. Jedziemy do szpitala we Wrocławiu.
Tam nie musieliśmy czekać długo, od razu się mną zajęli. Rentgen, trochę czekania. Okazało się, że ręka jest złamana. No to w gips, do zdjęcia pod początek wakacji.

Pozdrawiam lekarza, który mówił że złamana ręka to nic!

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 74 (142)

#19333

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dużo tu o piekielnych sąsiadach, to i ja dodam swoje przysłowiowe trzy grosze.

Trochę wstępu: mieszkam w bloku, trzypiętrowym, pod ostatnim numerem, ósmym. Jako że jest to ostatni numerek na domofonie, wszelkiego rodzaju listonosze czy kurierzy którym nie chce się wyszukiwać odpowiedniego numerka dzwonią do nas. Niby nic uciążliwego, jednak domofon mamy zepsuty, i nijak go naprawić: otóż gdy ktoś dzwoni, nie można usłyszeć kto próbuje się do przybytku dostać. Więc i nigdy do końca nie wiemy, kogo wpuszczamy.

Historia właściwa zaczyna się dwa tygodnie temu: sąsiadka spod siódemki poinformowała moją babcię, że "od dziś będą do nas dzwonić, bo u nich domofon zepsuty". Na nic zdały się tłumaczenia, że u nas też zepsuty i nie do naprawienia (z pięć razy próbował tatko naprawić i nic mu nie wychodziło, a z elektroniką jest za pan brat).

No i tak dzwonią: a to dzieci ze szkoły przychodzą, a to na podwórko wyszły coś zapomniały, a to matka z pracy, babka ze sklepu. Cierpliwie przez pięć dni czuwałam przy domofonie, dusząc w sobie chęć wykrzyczenia, że jak my domofon mieliśmy rozebrany, oni nam nie otwierali. Aż tu przyszedł moment, w którym nikt w domu wytrzymać ciągłego dzwonienia nie mógł (zdarzyło się razu pewnego, że domofon odzywał się po trzy razy na pięć minut). Zrobiliśmy bramkę celną, nikomu nie otwieraliśmy (wiązało się to z czterema pielgrzymkami na pocztę, no ale co poradzić).

Po dwóch dniach odcięcia sąsiadów od naszego domofonu... stał się cud! Słyszę, jak pod siódemeczką rozlega się dzwonek, obwieszczający pragnienie odblokowania drzwi na klatkę schodową. Wściekłam się, bo było to jawne nas wykorzystanie, jednak głupia byłam i nasz domofon włączyłam.
Dosłownie pół godziny później domofon. Otwieram, patrzę przez wizjer... dzieciak spod siódemki.
Zrezygnowałam z wyłączenia domofonu i poinformowałam rodzinkę, że jak nasz domofon będzie dzwonić, "nikogo nie ma w domu".

Dziwnym trafem wczoraj udało się jakoś odinstalować u naszych sąsiadów program "Wku*wiaj sąsiada-dzwoń pod jego numer".
Wyszłam jedynie na chwilę do sklepu, wracam... a tu niespodzianka, zamek od blokowych drzwi nie działa. Próbuję na każdy sposób, męczę się dziesięć minut... i nic. Przyszedł drugi sąsiad, który mieszka na parterze - jego klucz również nie działa. No nic, czas obudzić domofony sąsiadów. Jako że godziny były typowo "pracujące", zdecydowałam się zadzwonić pod "zepsuty" domofon sąsiadów spod siódemki, gdzie zawsze jest ta "Piekielnie Miła" staruszka.

Dzwonię.
I już po chwili słyszę jak po drugiej stronie coś słychać. Zepsuty domofon, tia jasne... Zanim jednak zdążyłam się odezwać, poszła wiązanka:

- Michał [imię zmienione], ty mały ch**u, co ja ci k**wa mówiłam?! MASZ DZWONIĆ DO TYCH CH**ÓW SPOD ÓSEMKI! NIE BĘDĘ ZA KAŻDYM RAZEM LATAĆ JAK GŁUPIA PODCZAS MOJEGO SERIALU! CZY TY UMIESZ, DO CHOLERY, LICZYĆ DO OŚMIU!?
Nie mogłam odpuścić takiej okazji.
- Dzień dobry, córka ch**ów spod ósemki, zdaje się że coś się stało z zamkiem od drzwi głównych, mogłaby pani otworzyć mnie i sąsiadowi?
Jedynie co usłyszałam to trzask odkładanej słuchawki.
Ostatecznie drzwi otworzyła inna sąsiadka, prawdopodobnie miała dzień wolny.

Dziś ową sąsiadkę widziałam. Gdy mnie zobaczyła uciekła w stronę klatki zadziwiająco jak na staruszkę szybko, podejrzewam że nawet słynny Bolt miałby problem z pokonaniem jej.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 867 (903)
zarchiwizowany

#19292

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o panience z pewnego technikum, co to się uważa za Miss Wszechświata i Okolic.

Otóż dzisiaj tuż po drugiej lekcji wyszłam ja sobie z klasy, by przenieść się na inne piętro pod inne drzwi, w celu oczekiwania na lekcję następną. Ot, zwykła szkolna rutyna. Która niestety została zburzona przez NIĄ.
Gdy tylko wstąpiłam w szeregi tłumu uczniów, zmierzających w tylko sobie znaną stronę, zauważyłam [P]iekielną, jak szła w przeciwnym do naszego kierunku. A raczej parła, niczym czołg, rozpychając się łokciami i kolanami jakbyśmy odgradzali ją od czegoś, bez czego żyć by nie mogła. I tak kiedy owa panienka (typowa Solara, nieco po 18stce) znalazła się tuż obok mnie, poczułam jak dostaję z łokcia w brzuch. Niby nic, jednak wystarczyło by ból poczuć. Wściekła, bo nienawidzę jak narusza się moją przestrzeń osobistą, obróciłam się za nią i już mam chwytać za blond kłaki... Jednak odsunęłam od myśli pomysł opitolenia jej na łyso własnymi łapkami, bądź co bądź kłopotów mieć nie chcę. A więc [S]imba się na nią wydziera:
[S] Jak łazisz, stara krowo!?
Miss Solarium prędko się obróciła i już po chwili dane mi było oglądać z odległości pięciu centymetrów jej chyba 15sto-centymetrowy tips z wymyślnymi wzorkami, osadzony na środkowym palcu. Nie przejęłam się i ruszyłam swoją stronę.
Koniec historii? A skądże, to jeszcze nie piekielność!

Na przerwie, której koniec miał rozpocząć moje 45cio-minutowe odliczanie do szczęścia, jakim jest Weekend...
Siedzę ja sobie spokojnie na ławce przed klasą, słucham muzyki (na jedną słuchawkę, druga odmówiła posłuszeństwa) a tu nagle...do mojego niezajętego wychwytywaniem muzycznych dźwięków ucha dochodzi taki oto dialog:
[P] No totalnie, no! Ona jest jakaś po*ebana! Idę sobie koło niej, tylko lekko ją dotknęłam, a ona do mnie z ryjem!
[*] No ja j**ie!
[P] I ty słuchaj, to nie koniec! Ona do mnie: "Jak łazisz! Spi****aj (!) ku*wo (!?)"
[*] Serio po***ana!
[P] A ja do niej miło, że przepraszam, że było lekko, że nie powinna się obrażać...

Ja klasyczne, lecz ukryte Poker Face′em WTF, kątem oka spoglądam któż dialog ten prowadzi, bo żaden, ale to ŻADEN uczeń nie kwapił się by podsłuchać, co taka szara myszka jak ja mówi. No i oczom jakoś dowierzam, była to Miss Solarium. W myślach po prostu musiałam sobie dopowiedzieć, "i co, jeszcze klękać przed tobą powinnam że zaszczyciłaś mnie swoim !?". Już miałam wstać i co nieco jej wygarnąć, niestety dzwonek właśnie zadzwonił, Miss się ulotniła, a mnie nie dane już było zadziałać odpowiednio, mimo że emocje mnie już nosiły galopem za k***ą (jak to się sama określiła).
Przez następne 45 minut siedziałam jak na szpilkach, nie chcąc by okazja do utarcia nosa piekielnej śmignęła mi niczym Ferrari na torze. Gdy dzwonek ponownie zabrzmiał pierwsza znalazłam się odpowiednio przy:
-drzwiach klasowych
-schodach
-szatni
-drzwiach wejściowych do szkoły.

Wciąż czując jak mi się w żyłach krew gotuje, czekałam na Miss Solaris (pamięć mam słabą, jednak do osób które mi podpadły niemal fotograficzną!). I wyszła. Gadała z tą samą psiapsiółeczką. Poczekałam aż mnie miną po czym ruszyłam do ataku. Zaszłam od wolnej strony Miss i przyłożyłam jej w brzuch, wkładając w to uderzenie tyle siły, ile zdążyłam do niej przez te kilka minut nabrać nienawiści. Spomiędzy ust Piekielnej prędko popłynęła wiązanka:

[P] TY STARA SZ**TO KU**O JA CIE ZARAZ ZAP***DOLE - itd., itp.
Simba z kolei przywołała na twarz swój Firmowy Uśmiech Przesycony Jadem nr.5 i zaczęła swoje:
[S] Ja bardzo przepraszam, ale to nie było mocno, ja cię w sumie przecież tylko lekko dotknęłam...Nie powinnaś się obrażać...
Obie dziewczyny stały przez chwilę jak słupy, a ja usatysfakcojowana utarciem jej nosa, ruszyłam w stronę domu.

Czemu to tu zamieszczam? Otóż, jeśli być może czyta to jakaś panienka w typie Barbie/Plastik/Solara/PoKeMoN/Tipsiara (co i tak jest nieprawdopodobne), ten przypisek jest dla was: serdecznie dedykuję wam tą opowieść, byście na przyszłość nie traktowali ludzi jakby byli setki klas społecznych pod pospolitym g**. Nie jesteście pępkami świata, a my, zwykłe szare myszki tegoż społeczeństwa, nie jesteśmy waszymi sługami które można traktować jak zabawki.

szkoła

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (88)