Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Mei

Zamieszcza historie od: 22 czerwca 2012 - 18:43
Ostatnio: 12 listopada 2017 - 18:08
  • Historii na głównej: 3 z 5
  • Punktów za historie: 1687
  • Komentarzy: 170
  • Punktów za komentarze: 2164
 

#71605

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ja u internisty w zeszły wtorek:
- Panie doktorze, mam tu węzeł chłonny, on już jest od jakiegoś czasu powiększony, mimo że jestem zdrowa. Czy wszystko z nim ok?
Internista: - To nie węzeł, tylko ślinianka, ale faktycznie powiększona, niech pani idzie na usg.

Ja na usg, dzisiaj:
- Moja ślinianka jest powiększona, co z nią?
Operator usg: - To nie ślinianka, tylko węzeł chłonny, niech pani idzie do internisty z tym.

No cóż... to chyba pójdę do internisty z tym.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (166)
zarchiwizowany

#62341

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niedawna historia o kobietach migających się od pracy na wymówkę "mam dziecko, więc mogę wychodzić wcześniej z pracy/spóźniać się do pracy/nie brać zmian w weekendy/wieczory/dni wolne, itp., niepotrzebne skreślić" skłoniła mnie do opisania drugiego ekstremum.

Jest sobie rodzina. Ojciec - za granicą. Niedaleko, często odwiedza, zabiera dzieciaki do siebie na każde ferie, przysyła pieniądze. Ale tak naprawdę nieobecny. Dwie dorosłe córki z poprzedniego małżeństwa (ojca) - studentka i licealistka w klasie maturalnej. I kilkuletni brzdąc. Matka - pracoholiczka-karierowiczka. Pracę stawia absolutnie na pierwszym miejscu, niczego nie odmówi szefowej. Pracowała praktycznie całą ciążę, zaraz po porodzie wróciła do pracy, nie skorzystała z urlopu macierzyńskiego, mimo że jej przysługiwał i jej stanowisko by na tym nie ucierpiało. Niemowlakiem zajmowały się wtedy jego babka i siostry.
Rok później Matka dostała awans. Pracuje teraz od ósmej rano do "kiedy będzie wszystko zrobione", czyli niemożliwej do dookreślenia dzień wcześniej pory, ale zwykle są to późne godziny wieczorne (uśredniając, ok. 20). Co najmniej raz w miesiącu, czasem częściej, wyjeżdża służbowo za granicę na dwa dni do tygodnia. Dowiaduje się o nich z trzydniowym wyprzedzeniem.
Babka odmówiła zajmowania się Małym w takim wymiarze godzin, bo "jest już stara, schorowana i nie ma siły do rozbrykanych dwulatków". Matka opiekunki nie weźmie, chociaż ją stać, bo "kto to słyszał, żeby obca kobieta wychowywała jej dziecko". Nie wyśle go do ojca za granicę z tego samego powodu (Mały albo siedziałby w przedszkolu od 8 do 18, kiedy ojciec pracuje, albo musiałby mieć opiekunkę na popołudnia), oraz dlatego, że to przecież jej ukochane dziecko i na myśl o tym, że nie będzie go w ogóle widywała, jednak budzą się w niej uczucia macierzyńskie. Siostry się starają jak mogą, ale bywają dni, kiedy obie mają zajęcia do późnego popołudnia, więc Mały siedzi w przedszkolu od rana do wieczora będąc pierwszym dzieckiem, które przychodzi i ostatnim, które przybytek opuszcza. Sytuacje "awaryjne", z rodzaju nagłego wzywania Matki do pracy w weekendy czy święta są tak częste, że trudno je nadal nazywać awaryjnymi, dziecka oczywiście ze sobą nie weźmie, babka nie przyjedzie, jeśli akurat żadnej z sióstr nie ma w domu, Mały zimuje u jakiejś cioci, mimo że miał przez mamę obiecane lody i plac zabaw.
Matka z pracy wraca zmęczona, zła i nie ma już siły zajmować się Małym, który zresztą często akurat jest usypiany lub już śpi. Niezależnie od tego, co mu naobiecuje na weekend, czy wakacje, rzuci wszystko, jeśli ktoś zapyta ją czy mogłaby wpaść do pracy. Nie bierze urlopu, bo, w zależności od nastroju "jest tam potrzebna/przełożona będzie zła/koleżanki będą złe/świat się bez niej zawali/ona musi pracować i już."
Wyprzedzając głosy o tym, że może nie mieć wyboru - ma wybór. Nie pracuje na śmieciówce u psychopatycznego przedsiębiorcy, który zwalnia każdego, kto się krzywo spojrzy, ale na stanowisku rządowym, gdzie żaden przełożony nie może sobie pozwolić na terror i nierespektowanie prawa pracy, bo jak się na niego naśle inspekcję, to może się pożegnać ze stanowiskiem. Oprócz niej, wszyscy pracownicy przychodzą w określonych godzinach od poniedziałku do piątku, korzystają z urlopów i nikt im za to głów nie ukręcił. Nie wspominając już o tym, że z punktu widzenia finansów rodziny mogłaby w ogóle nie pracować, albo pracować dorywczo/na niższym, spokojniejszym stanowisku.

Wiem, że to nie jest jakaś wielka tragedia czy patologia. Poza tym uważam, że macierzyństwo da się połączyć z pracą bez szkody dla dziecka, i to nie tylko w sytuacjach, kiedy kobieta musi pracować, żeby wiązać koniec z końcem i mieć co włożyć do garnka. Nie każda matka musi być kurą domową, ale jednak pewne wartości powinny być na swoim miejscu. Starsze siostry niedługo się usamodzielnią, na babkę liczyć nie może, więc co wtedy zrobi z synkiem, który będzie powoli wchodził w wiek, kiedy maluch zaczyna zauważać, że prawie nie zna swoich rodziców?

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (287)

#61468

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczoraj wieczorem wróciłam z wakacji w Szwajcarii. Z racji tego, że część bliskiej rodziny mieszka tam obecnie na stałe, dość często odwiedzam ten kraj, zawsze latając tymi samymi liniami. Nigdy nie narzekałam do teraz. Nie chodzi jednak o samą podróż samolotem, która minęła bez szczególnych piekielności, ale o moje zdziwienie, kiedy po powrocie do domu otworzyłam walizkę.

Otóż zauważyłam w niej poważne braki, na początku w postaci czekolady, której przewoziłam sporo w ramach prezentu dla rodaków. Hmm, myślę sobie, może kontrola graniczna wyciągnęła, bo to nielegalne tak słodycze przemycać? Kiedyś zdarzyła mi się podobna sytuacja, kiedy nieświadoma zakazu próbowałam zabrać jakieś produkty spożywcze do USA, na miejscu znalazłam w walizce tylko karteczkę, że zostały one skonfiskowane. No zdarza się, szkoda trochę słodyczy, zakaz wydaje mi się dziwny, jednak jak nie wolno to nie wolno. Ale żadnej karteczki niet. Więc może jednak jakiś złodziej sobie przywłaszczył?

Po dokładniejszych oględzinach zawartości walizki stwierdziłam brak: większości moich kosmetyków (napoczętych, których używałam cały wyjazd), paska od spodni, szczotki do włosów i części bielizny (sic!).
Miałam moją walizkę na oku do momentu nadania jej i od momentu, kiedy wypadła na taśmę na lotnisku w Warszawie, więc żadna przypadkowa osoba nie miała okazji jej otworzyć, do kradzieży musiało dojść kiedy bagaż był pod opieką lotniska. Jedynym rozsądnym wnioskiem jest stwierdzenie, że kontrola graniczna na lotnisku w Szwajcarii połasiła się na słodycze, kosmetyki i cudze majtki.

Ostatecznie straty niewielkie, ale niesmak spory. Uważajcie, żeby nie przewozić w nadawanym bagażu cenniejszych rzeczy, bo jak widać niekiedy obsługa lotniska nadużywa swojego prawa do przeszukiwania bagażu.

złodzieje

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 488 (560)

#38443

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bardzo dużo jest tu historii o lekarzach, ale i ja dodam swoją. Nie jest bardzo piekielna, aczkolwiek zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie.

Słowem wstępu, moja mama dość młodo zmarła na raka piersi. Z tego powodu moja siostra i ja jesteśmy w grupie podwyższonego ryzyka, a jak wiadomo takim osobom odradza się pewne rzeczy, między innymi antykoncepcję hormonalną.

Niestety jednak, od kiedy skończyłam 15 lat mam spore zaburzenia hormonalne i co drugi odwiedzany przeze mnie endokrynolog czy ginekolog próbuje mi siłą wepchnąć tabletki antykoncepcyjne twierdząc, że rozwiążą one wszystkie moje problemy. Kiedyś, będąc w liceum, dałam się nawet namówić na taką kurację, ale okazało się, że bynajmniej nie pomogła i odstawiłam to świństwo po pół roku. Od tamtego czasu unikam hormonów jak ognia, zasłaniając się ryzykiem raka piersi.

Teraz historia właściwa, sprzed kilku dni:

Wizyta u pani ginekolog-endokrynolog [dr], robi odpowiednie badania, przegląda wyniki, kiwa głową.
[dr] No tak, to ja pani przypiszę taki a taki lek (antykoncepcja oczywiście) i powinno się wszystko uspokoić i za trzy miesiące na kontrolę i po następną receptę.
[ja] A czy ten lek jest konieczny? Widzi pani, ja nie jestem przekonana do hormonów, bo (tutaj dokładny opis sytuacji).

Odpowiedź pani doktor zwaliła mnie z nóg:
- Oj, nic nie szkodzi. Mamy dobrych onkologów w naszym szpitalu.

Do teraz się zastanawiam czy to był kiepski żart czy naprawdę uważa, że jak jej pacjent zachoruje na nowotwór to "nic nie szkodzi".

służba_zdrowia

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 666 (722)
zarchiwizowany

#34168

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o tym jak niektórzy ludzie próbują łatwo zarobić na czyichś dobrych chęciach. Będzie dość długi wstęp, ale zależy mi na tym, żeby dobrze zobrazować sytuację w jakiej się wtedy znalazłam.

Otóż z powodu pracy moich rodziców większość dzieciństwa spędziłam za granicą, co wiąże się z tym, że znam nieźle kilka języków, szczególnie angielski, którym władam właściwie tak dobrze jak polskim. Wróciliśmy do kraju kiedy byłam już w liceum i w związku z okropnymi lukami programowymi (co kraj to system edukacji) postanowiono, że moje szanse na zdanie polskiej matury są nikłe i poszłam do szkoły międzynarodowej. Kto słyszał kiedyś o IBDP (niezorientowanych odsyłam do google, żeby nie przedłużać wyjaśnieniami), wie, że jednym z warunków zaliczenia jest wyrobienie pewnej liczby godzin wolontariatu lub jakiejś analogicznej nieodpłatnej pracy społecznej. Tak więc Mei w klasie drugiej radośnie rozglądała się za jakimś zajęciem, coby nie zostawiać tego na klasę maturalną, kiedy to należy zakuwać.
Niedaleko mojego domu jest mała szkoła językowa, ot kilka grup o różnym poziomie zaawansowania, nic nadzwyczajnego, ale zainteresowanych w okolicy trochę było, szkoła cieszyła się dobrą opinią, a i ceny nie takie bagatelne. Udałam się tam w nadziei, że może się im na coś przydam i łatwo odbębnię potrzebne godziny. Nadzieje moje się spełniły, pani kierowniczka przyjęła mnie z otwartymi ramionami zaraz po kilkakrotnym upewnieniu się, że nie chcę pieniędzy, jedynie pieczątkę i podpis potwierdzający moją altruistyczną działalność.
Na początku miałam ustalone godziny i proste obowiązki: ot, sprawdzanie testów, kserowanie materiałów dla lektorów, ogarnianie sali, czasem pomagałam w zajęciach, tj. czytałam coś na głos albo zapisywałam na tablicy. Sielanka. Nic trudnego, a godziny się nabijają, wszyscy zadowoleni.
Sprawy zmieniły bieg kiedy jedna z lektorek zachorowała i kierowniczka zadzwoniła do mnie nagle z pytaniem czy nie zajęłabym się jej grupą tego dnia, bo nie ma nikogo innego na zastępstwo. Oczywiście chętnie się zgodziłam, kolejna godzina do kieszeni, a uczenie grupki gimnazjalistów angielskiego nie może być przecież takie trudne. Posiedziałam z nimi, zrobiliśmy kilka zadanek, pośmialiśmy się, klasa raczej zadowolona, ja tym bardziej, dzień uznałam za udany. Jednak od tamtego czasu jakoś coraz częściej dostawałam "zastępstwa". Czasem po kilka grup dziennie. Umawianych często tego samego dnia, albo dzień wcześniej, a ja nie odmawiałam, zawsze byłam po telefonem, nigdy nie było problemu, oczywiście, że mogę, proszę tylko powiedzieć o której, na pewno będę. Wtedy jeszcze nie miałam nawału nauki, zresztą, to co tam robiłam było poniekąd wymogiem szkolnym. Poza tym muszę przyznać, że to lubiłam. Lektorka ze mnie żadna, ale dogadywałam się z uczniami, widziałam, że są zadowoleni, poza tym kierowniczka bardzo mnie chwaliła, więc czułam się zwyczajnie dowartościowana. Nie mówiąc już o moim zadowoleniu kiedy odejmowałam 3 lub 4 kolejne godziny od przerażającej na początku pozycji "muszę wyrobić jeszcze x".

Prawdziwa piekielność zaczęła się pod koniec roku. Miałam wystarczającą liczbę godzin w kieszeni i poszłam do kierowniczki podziękować jej grzecznie za współpracę, w sumie było to naprawdę sprawne i bezbolesne załatwienie sprawy i gwarancja spokoju w klasie maturalnej. I tutaj się zaczęło. Usłyszałam masę komplementów, o tym jak to świetnie znam angielski, jak uczniowie mnie kochają i ile dobrych rzeczy o mnie mówią, a potem jeszcze jaki to świetny system, który uczy młodzież bezinteresownie dzielić się swoimi talentami z innymi (czy tak bezinteresownie to nie wiem, jednak zależała od tego moja matura). I propozycja: "To może ja ci w przyszłym roku dam twoją własną grupę, a najlepiej dwie! Co ty na to?"
Ja na początku oczywiście zachwycona, ale zapaliła mi się czerwona lampka, więc tłumaczę, że za rok zdaję maturę i nie będę miała czasu, a poza tym już mam potrzebne mi godziny "pomocy ludzkości", więc ogólnie co będę z tego miała? No jak to co, doświadczenie zawodowe! Satysfakcję z pracy! No i uczniowie mnie kochają!
Zgadliście, kierowniczka bynajmniej nie proponowała mi pracy, przynajmniej nie rozumianej jako możliwość zarabiania pieniędzy. Jednak rodzice dzieciaków z moich potencjalnych grup płaciliby za nie tak jak wszyscy inni, których dzieci uczyli zawodowi nauczyciele. Nie zgodziłam się, głównie z powodu braku czasu, bo na pieniądzach mi wtedy jeszcze nie zależało, doświadczenie za to przyda się zawsze, a w sumie lubiłam tę szkołę.

Ale patrząc na to teraz, choć rani to ambicje mojej 17-letniej ja, która była dumna z tych wszystkich komplementów: nie musisz mieć żadnego doświadczenia w nauczaniu, żadnego pojęcia o podręcznikach czy materiale wymaganym do różnych kursów czy testów, ba, nie musisz mieć nawet średniego wykształcenia. Po prostu pracuj za darmo, a możesz uczyć w dobrej szkole językowej. A potem ludzie się dziwią, że po pięciu latach takich zajęć niektórzy wciąż nie znają podstaw gramatyki. Pewnie trafili na takich niewymagających lektorów. Więc jeśli będziecie kiedyś zapisywać się na kurs językowy, upewnijcie się, że nie płacicie grubych pieniędzy za zajęcia z jakimś nadgorliwym licealistą.

szkoła językowa

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (199)

1