Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Pixa

Zamieszcza historie od: 10 marca 2012 - 23:53
Ostatnio: 7 września 2017 - 23:20
  • Historii na głównej: 12 z 23
  • Punktów za historie: 12784
  • Komentarzy: 55
  • Punktów za komentarze: 287
 
zarchiwizowany

#54967

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Od ładnych paru lat, pewien facet prowadzi firmę przewozową w okolicy. Jako, że żonę posiadał a i bardzo ją kochał, postanowił nazwać firmę jej imieniem - powiedzmy, że Jolka. Jako logo wybrał jakąś wróżkę czy inne cudowne stworzenie i tak jeździł.
Busiki w końcu stały się bardzo rozpoznawalne, stopniowo dochodziły nowe trasy, no rozwijało się wszystko, jak burza. Stopniowo wyparły PKS.
Sęk w tym, że żona wcale aniołem się nie okazała, bo, po ładnych paru latach pożycia okazało się, iż właściwie od samego początku przyprawia mu rogi. Co miał chłop zrobić? No rozwiódł się.
Bardzo szybko też zmienił logo busików na obleśną czarownicę.
Eks żona podała faceta do sądu za niby zniewagę, ale co na to sąd?
"Proszę Pani, to tylko logo!"

Dlatego, drogie panie, na drugi raz porządnie się zastanówcie ;)

komunikacja_miejska

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 361 (457)
zarchiwizowany

#40493

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pewnego dnia, do lecznicy przyszedł pan wraz ze swoją sunią. Chciał ją wysterylizować, bo podobno robiła mu straszne problemy w związku ze swoją cieczką, a rozrodu nie planował.
Nowy pacjent, zakładamy kartotekę, zbieramy wywiad, przygotowujemy pacjenta, można przeprowadzić zabieg.
Nagle, podczas zabiegu, serducho psiny zatrzymuje się. Przeprowadzona zostaje akcja reanimacyjna, z sukcesem.
Zatrzymanie krążenia u zwierząt nie jest normalne. Kiedy właściciel przychodzi po psa, staramy się dociec, co mogło być przyczyną takiego stanu.
Po dłuższej awanturze udało się z pana wyciągnąć, że pies miał wadę serca, która uniemożliwiała zabieg i w każdej innej lecznicy odmówiono Panu wykonania sterylizacji. W związku z zaistniałą sytuacją Pan postanowił pójść do lecznicy, w której jeszcze nie był i broń boże - nie przyznawać się do choroby zwierzaka.
Całe szczęście, że psica przeżyła, ale wysterylizowana nie została - trzeba było ją wybudzić właściwie na początku zabiegu.
Powiedzcie mi, warto było tak narażać swojego przyjaciela?
A może to nie był przyjaciel, tylko po prostu - zwierzę, które brudzi dywany?
Cóż, nie każdy powinien mieć psa.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 223 (265)
zarchiwizowany

#40226

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nowy rok akademicki za pasem, także, przypomniałam sobie takie historie z czasów mojego studiowania (na szczęście, robię sobie od tej uczelni przerwę). Będzie długo.
Pierwszaki - radujcie się i nie przerażajcie - was też to spotka!

Pierwszy semestr studiów.
Prowadzony jest tak super ważny przedmiot (a także baaaardzo nam, pigułom, potrzebny) jak informatyka. Zajęcia polegają głównie na graniu w sapera, tudzież przepisywanie tekstu za pomocą dwóch dłoni (!). Zawrotna liczba zajęć - cztery, półtoragodzinne. Rewelacja.
O zajęciach każdy zdążył zapomnieć, trzeba zdobyć jeszcze wpis. Starościna umawia się na jego dokonanie z koordynatorem przedmiotu. Cóż, kiedy wszyscy swoje indeksy przynieśli, pani koordynator nie było... Bo nie. Zapomniała. Umówmy się na inny dzień.
W inny dzień nie przychodzi również, sytuacja powtarza się przez dwa tygodnie, potem babka jedzie na urlop, a tutaj psikus - trzeba oddać indeks do dziekanatu. Cały rok nie ma kompletu wpisów, więc indeksy nie mogą być oddane. Co robimy?
Solidarnie, większą grupką, idziemy do dziekana, aby wytłumaczyć się i spróbować to jakoś załatwić. W końcu - dziekan także może dokonać wpisu, a na protokołach wszyscy mają zaliczony przedmiot. Formalność. Odpowiedź dziekana na prośbę? Nie. Nie dostarczycie indeksów, skreślam Was z listy studentów.
Opiekunka roku dzwoni do kobity odpowiedzialnej za wpisy - "Agaaaaaatko, ja na Karaibach, no nie przyjadę!". Próbuje załagodzić sytuację u dziekana. Nic.
Nikt nie oddaje indeksu. Cały rok skreślony z listy studentów.
Po dwóch tygodniach od rozpoczęcia nowego semestru (jakoś dziwnym trafem były prowadzone zajęcia) przyjeżdża kobita od tej nieszczęsnej informatyki i wpisu dokonuje.
Cały rok zanosi indeksy do dziekanatu, wraz z podaniami o przywrócenie na listę studentów.
Dziekan przywraca.

Drugi semestr studiów.
Dziekan wprowadza innowację - od tej pory biegajcie za wpisami dwa razy! Najpierw dostajesz kartę zaliczeniową, a po jej zdaniu - otrzymujesz kartę egzaminacyjną (identyczną, jak zaliczeniowa...). Problem jest jeden. Nikt o tym nie wie - ani wykładowcy, ani panie z dziekanatu, już nie mówiąc o studentach.
Wiadomą rzeczą jest, że w semestrze letnim jest trochę więcej czasu na zbieranie wpisów. Ostateczny termin oddania indeksu - powiedzmy, ósmy września. I tak, standard - wykładowcy olewają "bo jest jeszcze tyyyyyle czasu", studenci też poniekąd myślą o wakacjach. Powoli, systematycznie, zbierają te nieszczęsne wpisy na karty zaliczeniowe, wpisywane są tam nawet oceny z egzaminów (przypominam: obydwie karty wyglądają identycznie, tyle, że teoretycznie na karcie zaliczeniowej nie można wpisać oceny z egzaminu, chociaż jest na to miejsce), sielanka. Ósmego września 90% studentów wydziału przynosi karty oraz indeksy, pozostałe 10% robi to może dwa dni wcześniej. Żeby nie było - taka specyfika uczelni, że wszędzie jest burdel i naprawdę te wpisy można zbierać miesiącami, nie wynika to tylko z niechciejstwa studentów.
Wszystko oddane. Byłby spokój.
Za tydzień panie z dziekanatów dzwonią do każdego studenta i informują, że w związku z niedostarczeniem karty egzaminacyjnej, będą musiały go skreślić z listy studentów. Każdego. Bo one nie wiedziały. Nikt nie wiedział. Tylko właśnie dziekan przyszedł i zrobił awanturę, że nie ma...
Na wydziale popłoch. Po wielu rozmowach z opiekunami poszczególnych lat, dziekan postanawia, że da nam czas na zebranie brakujących wpisów i ocen na karcie egzaminacyjnej. Dwa dni. DWA.
Oczywiście, że się nie udało. Tylko w perspektywie wyrzucenia 99% studentów wydziału... Senat, czy tam inny organ, podjął decyzję, że uznają nam wszystkim te karty zalcizeniowe, jako karty egzaminacyjne.

;) Tak to się toczyło. Wiecie co? Każdy, KAŻDY semestr, to osobna historia, ba! Sztuka. Z podziałem na akty.

uniwersytet podobno

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 221 (267)
zarchiwizowany

#40039

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielności pracodawców można pisać długo i dużo. Mnie także spotkało parę mniejszych bądź większych piekiełek, ale to, co przeżyła moja koleżanka, można nazwać już czystym skrwysyństwem.

Dziewczyna młoda, pełna zapału do pracy, w sytuacji materialnej dość trudnej - jako student trzeba sobie jakoś poradzić, zwłaszcza gdy rodzice zarabiają o złotówkę za dużo, aby należało Ci się jakiekolwiek stypendium. Dodatkowo mój wydział też jest dość specyficzny - legendarna od lat jest średnia 3.9 jednej ze studentek, bo po prostu więcej się nie da wyciągnąć.
Koleżanka, powiedzmy, że Marta, zatrudniła się w jednej z restauracyjnych sieci, która chwali się super podejściem do pracownika, a także szeroko otwiera ramiona na studentów. Bo podobno grafik można ułożyć nawet w najbardziej zawiły sposób.
Pracowała w tym miejscu dwa lata - a potem zdrowie zaczęło niedomagać. Potrzebowała rehabilitacji, albo czeka ją operacja.
Wszyscy wiedzieli, że w okolicach września Marta zniknie na dwa tygodnie, aby intensywnie się rehabilitować. Po obliczeniach wyszło, że idealnie wystarczy jej urlopu, aby wszystko pozałatwiać i w spokoju się kurować.
Kiedy nadszedł sądny dzień ustalania grafiku na następne dwa tygodnie nie został uwzględniony jej wniosek urlopowy. Dlaczego? Bo nie. Nie pomogły argumenty, że wszystko załatwione, znów będzie czekała nie wiadomo ile, ona już prawie nie może chodzić, no a poza tym - należy się jak psu buda. W końcu wyjście pozostało jedno - L4. Manager wiedział o tym wybiegu, nawet sam go podsunął - bo podobno to nie on rozpatrywał jej wniosek o urlop, tylko kierownictwo, także nie mógł nic więcej zdziałać. Dzień przed pierwszą rehabilitacją Marta doniosła dwutygodniowe L4 i tu mogłaby się sprawa zakończyć.
Ale, nie! Po dwóch tygodniach, jak zwykle, przyszła do pracy, zajęła się swoimi sprawami, a nawet pracowała za dziesięciu. Wszyscy dopytywali się o zdrowie, każdy się cieszył, że dziewczyna jest już z powrotem, manager cały w skowronkach.
Szkoda tylko, że kiedy przyszła do pracy kolejnego dnia, ten sam cud - miód manager rzucił jej w twarz wszystkimi jej dokumentami, rzeczami (łącznie z kubkiem, który roztrzaskał się na kawałki) i wypowiedzeniem z soczystym "Wypier*alaj!".

praca

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (240)
zarchiwizowany

#39755

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z piekielności weselnych:

Rodzinę całą mamy daleeeeeko. Można rzec, że jako jedyni wyparowaliśmy na drugi koniec kraju. Co się z tym wiąże - dla gości trzeba zamówić hotel. Chyba każdy, kto organizował tego typu wesele wie, że tak naprawdę właśnie ten hotel podwaja koszty całej imprezy.
Siostra prosiła o potwierdzenie przybycia na około miesiąc przed uroczystością - to, że prawie nikt tego nie zrobił, to nic. Telefon poszedł w ruch jakoś dwa tygodnie przed imprezą - trochę późno, ale powiedzmy, że właściciele hotelu i sali nie robili problemów.
I teraz powiedzcie mi: jaki trzeba mieć tupet, aby zadzwonić rano w dzień wesela (!), aby powiedzieć, że jednak nie przyjedziecie, tylko zapomnieliście wcześniej zadzwonić? Bach, cztery osoby z wesela wypadają.
Dobra, trudno, ma się też dobrych znajomych, którzy wolne miejsca zapełnili, bo nie obrazili się o to, że w sumie wyszło, jak wyszło. Prezenty nie są najważniejsze przecież.
Ale to wszystko to nic. Najlepsze miało dopiero nadejść. W ferworze walki kościelnej nikt nie zauważył, że jeszcze kogoś brakuje - no, ja zauważyłam. Pomyślałam: ok, mają do przejechania ponad czterysta kilometrów, do nieznanego zupełnie miasta, może po prostu ominą uroczystość.
Czekaliśmy dobrą chwilę z obiadem. Wujek i ciotka nie raczyli się pojawić, nie raczyli nawet zadzwonić. Co więcej: dzień wcześniej ciotka zadzwoniła z pytaniem, czy w hotelu będzie żelazko, bo potrzebowałaby wyprasować sukienkę na poprawiny!
Najlepsze jest to, że tydzień później rzeczony wujaszek został przyuważony przez jedną z moich kuzynek. Rzuciła mu jakąś kąśliwą uwagę w temacie (jako, że została przez nich dokładnie w ten sam sposób wystawiona kilka miesięcy wcześniej), na co usłyszała prostą odpowiedź:
"A czy Ty myślisz, że ja po to tyle zapier*alam, żeby potem dawać za friko pieniądze jakiemuś pop*erdolonemu bachorowi, któremu się hajtać zachciało?".
Cóż. Młodzi dawno po trzech krzyżykach, ale widocznie są bachorami.
Siostra zła, bo wesele robione było tylko i wyłącznie dla najbliższej rodziny (coby kosztów nie mnożyć, bo i tak wyszła astronomiczna suma), a na ich miejsce można było wsadzić jeszcze dwóch znajomych, którzy naprawdę byli wtedy "chciani", ale wiadomo, kasa.
Zastanawia mnie teraz, co sama mam zrobić z własnym weselem...

[edit] w związku z pojawiającymi się zarzutami o prezenty - zupełnie nie o to chodziło. nie chodziło też o pieniądze, które podobno wypada dać. wesele nie "zwróciło się" w ogóle,czego nikt nie oczekiwał, bo tak naprawdę chodziło o to "o kurde, cieszę się z Wami, że wyszłam za mąż w końcu!". Zebrane pieniądze zostały przeznaczone na karmę dla zwierząt z okolicznych schronisk (stwierdziliśmy, że to będzie lepsze niż dopisek na zaproszeniu "zamiast kwiatków przynieście worek karmy") i każdy z gości wiedział, na co pieniądze zostaną przeznaczone. A co do listy gości - powiedzmy, że ze względów rodzinnych młodzi nie do końca mieli wpływ na to, kto się na niej pojawi. Dlatego, za przeproszeniem: komentarze o ludzkiej pazerności darujcie sobie, bo uwielbiam społeczność piekielnych za osądzanie wszystkiego po dwóch zdaniach, dorabianie własnych teorii oraz mówienie o swojej własnej krystaliczności. I tak każdy wie, jak będzie i proszę Was - miejcie chociaż tyle przyzwoitości aby nie gadać, że dla was wydanie 40 tysięcy to pryszcz i co roku robicie takie imprezy.

rodzinka

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (161)
zarchiwizowany

#32111

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Śmiem twierdzić, że nikt nie lubi symulantów. Ja również.
Po paru miesiącach wróciłam na weekend do miasta, w którym studiowałam. Należało też odwiedzić koleżanki, z którymi mieszkałam ładnych parę lat - one jeszcze studiują, ja wybrałam ścieżkę "praca". Idziemy z moim facetem ulicą i już z oddali widzimy zbiegowisko pod jedną z bram. Coś się stało? Instynkt medyka zwyciężył, przedarliśmy się przez gapiów i widzimy - leży. Chłopaczyna, w czapce z daszkiem, powykręcany we wszystkie strony.
W pierwszej chwili go nie poznałam. Potem mój umysł poskładał fakty do kupy i wysłał sygnał: znowu Adrian*!
Stały element wrocławskiej infrastruktury chodnikowej. Ławeczkowej w sumie również, o ile nie okupuje chodnika. Leżąc.

- Coś się stało? Przewrócił się, zemdlał?
- No, pani, no leży tak. I jęczy, że go boli.
- A co go boli?
- No mówi, że brzuch.

Aha, stały element. Chłopak parę ładnych lat temu miał wycinany wyrostek. Wiecznie jęczy, że go boli.
Razem z moim P. podciągamy koszulkę - no oczywiście, nic nie ma, stara blizna.

- Na coś jeszcze narzekał? - zbieramy wywiad.
- No nic, że mu niedobrze i tak bardzo go brzuch boli. A potem upadł. I się telepał - relacjonuje jakaś starowinka.

Kolejny stały element. Czasami, jak nie jest zbyt gorąco, jeszcze pianę z ust wypuszcza. Żeby nie było - dłuuuuugo musi zbierać ślinę.

Podchodzę, potrząsam Adrianem i widzę - uśmiecha się, skurczybyk jeden.
- Wstawaj, do cholery! Znów przedstawienie robisz? Chuchnij! - chociaż tak w głębi duszy nie chcę, żeby to robił, bo wiem, że padnę na miejscu. No i prawie padłam. Pijany jak bela.
- Pan nam pomoże - i razem z jakimś facetem podnosimy menelika do pionu, po czym zasadzam Adrianowi solidnego kopa w tyłek. - Te, młody, mam zadzwonić po straż miejską? Chcesz na wytrzeźwiałkę?!
- Ale ja sje ni boe... - odbełkotał - I tak nie zapłacę...
- No ja wiem, bo nie masz z czego. Nie wstyd Ci? Matkę chcesz do grobu wpędzić?!
- A uj z matką, urwą ebaną...
Dostał jeszcze jednego kopa. Za fraki wręcz podprowadziłam go do przejścia dla pieszych i kazałam spierniczać, pókim dobra. Jednej z pań ze zbiegowiska kazałam odwołać karetkę.
Gdzie piekielność?
Adrian jest młodym menelikiem, zniszczonym już chyba do granic możliwości - zaczął pić chyba, gdy miał 13 lat. Obecnie jest w moim wieku. Parę razy w miesiącu widywałam go leżącego tak jak dzisiaj, w jakiejś bramie i niemożebnie lamentującego, że brzuch go boli i potrzebuje operacji.
Kto go nie zna - łapie się na to. Nie raz i nie dwa na kopach wysadzałam go do domu, czasami jeszcze z matką pogadałam - biedna kobieta, z mężem jest to samo. A on standardowo zalega na chodniku, lamentuje, udaje nieprzytomnego i straszy ludzi. Zazwyczaj dzwonią po pogotowie, które tutaj zwykle nie jest potrzebne (przez tyle lat zdarzyło się podobno raz, że rzeczywiście potrzebował pomocy - kiedy właśnie podczas jednej z pijackich libacji pękł mu wyrostek i zaległ w ten sposób, wszystkim już znany), a kiedy patrzą jak traktują go ratownicy i pielęgniarki tracą wiarę. I następnym razem nie zadzwonią.
Swoją drogą, jak bardzo trzeba być porąbanym, aby symulować takie akcje? Za moich czasów działo się tak przynajmniej raz w tygodniu, a teraz? Ciężko mi powiedzieć. Tak czy siak - nóż mi się w kieszeni otwiera, bo przez takiego idiotę wielu ludzi nie dostanie potrzebnej im pomocy bo ktoś przejdzie i stwierdzi: "Aaaa, nayebany...".

ulica

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 117 (165)
zarchiwizowany

#31242

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Traszki o zastawionej karocy przypomniała mi pewne zdarzenie sprzed dwóch lat.
Mieszkałam wtedy na zamkniętym osiedlu, tuż przy ogródkach działkowych i przy budynku MPK. Ogólnie osiedle dzieliło się na część dla "biedniejszych", czyli wjazdu strzegły dwa szlabany, a także na część dla "bogatszych", do której trudno było się dostać, jeżeli nie posiadałeś przynajmniej pięciu różnych kodów. Wiadomo - kod od bramki na twoją część osiedla, kod do bramki wpuszczającej do odpowiedniego ciągu bloków, kod do pierwszych i drugich drzwi pancernych a także kod do pasa cnoty pani administrator. Gdy szłam do koleżanki, mieszkającej w części "bogatszej", cała wyprawa z przebiciem się przez kody, zajmowała mi piętnaście minut. Smaczkiem było to, że dziewucha mieszkała w bloku naprzeciwko, tak, że czasami mogłyśmy sobie porozmawiać siedząc każda na swoim balkonie.
Naprzeciwko mojego bloku był blok mojej koleżanki, a lekko po skosie - wielka połać trawy, służąca jako parking, pracownikom MPK.
Któregoś dnia mieszkanie z bloku naprzeciwko, zapaliło się. Pora późna,długi weekend, zanim ktoś zauważył - ogień zdążył już wysadzić szyby i jęzory ognia wesoło tańczyły na balkonie. Straż pożarna wezwana i są po dwóch minutach. Ale wjechać nie mogą.
Lepszy dostęp do płonącego mieszkania strażacy mieli z mojej części osiedla - tak więc wjechali i zaczęli ewakuować ludzi oraz gasić mieszkanie. Ale musieli też do mieszkania wejść, aby zobaczyć, czy kogoś w nim nie ma. Pobiegli więc standardową drogą poprzez krainę tysiąca i jeden kodów i dotarli. Niestety, rozprzestrzeniony ogień uniemożliwiał wejście. Także próbują przez balkon.
I co? I nie da się. Nie mogą tak zamanewrować wysięgnikiem, aby bezpiecznie dostać się na balkon (a mieszkanie na czwartym piętrze), jeżeli stoją wozem na mojej części osiedla. Jedyna droga - przeparkować wóz na parking MPK i dopiero wtedy wejść.
Tutaj mamy kolejną niespodziankę.
Brama MPK zamknięta na cztery spusty, innej drogi nie ma. Dookoła murek na murku, a brama niemalże pancerna. Zabudowa osiedla na tyle gęsta, że nie daliby rady wjechać wozem strażackim pod blok - bo od budynku do murku było może z pół metra pasa zieleni. No nie da się.
Jak wjechać zatem na parking?
Trzeba wyciąć bramę.
A kolejne minuty lecą. Nikt nie ma pojęcia, czy sąsiedzi byli w domu. No jeszcze ze dwie godziny temu grała muzyka, więc może są? Ciśnienie rośnie, bo może ludzie w środku płoną.
W końcu - wycięli bramę. Dostali się do mieszkania, ogień ugasili, na całe szczęście ludzi w mieszkaniu nie było. Gdzieś wyszli.
Powodem pożaru była prostownica zostawiona na parapecie, od której zajęła się firanka, zasłona, a potem cała reszta.
MPK dostało podobno gigantyczny mandat za odcięcie drogi pożarowej.

Od tamtej pory brama jest wiecznie otwarta, widocznie już nie boją się, że ktoś ukradnie im piasek z parkingu.
Ale najbardziej wkurza mnie myśl, że przez ich bezmyślność ktoś mógł zginąć - gdyby brama była otwarta, strażacy dostaliby się do płonącego mieszkania w ciągu kilku minut, a tak? Cała akcja trwała grubo ponad godzinę, bo przestawianie, wycinanie, parkowanie i cała reszta manewrów. I kto w ogóle dopuścił do budowy taki projekt, w którym nie było dobrych dróg pożarowych?
A czy administracja osiedla wycięła te kilka drzew, aby wszystkie służby ratownicze mogły się dostać bez problemu do odpowiedniego bloku? A gdzie tam. Wszystko jest nadal tak samo. Mój prawieżemąż, ratownik, biegł ostatnio z pacjentem przez całe osiedle do części "biedniejszej", bo tylko tam mogła zaparkować karetka.

wrocławskie osiedle

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (185)
zarchiwizowany

#29030

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kiedy wyprowadziłam się od Emilki, opisanej we wcześniejszej historii, nie miałam zbytnio czasu szukać mieszkania. Na całe szczęście - jak wtedy myślałam - znalazło mnie samo. Mieszkali już tam znajomi mojego szwagra, ludzie w okolicach trzydziestki, więc myślałam, że nie będzie z nimi większych problemów. I tak naprawdę nie było - prowadziliśmy podobny tryb życia, właściwie się nie widywaliśmy, pomijając te nieliczne epizody kawowe z rana, w kuchni. Piekielne jest tutaj samo mieszkanie.

II Mieszkanie Cudów.

Kamienica wyjątkowo niezachęcająca. Ogólnie, chciałam stamtąd uciec od razu, gdy przekroczyłam próg. Nie miałam jednak co ze sobą zrobić, nie miałam innego mieszkania, a miejsce w mieszkaniu mojej przyjaciółki jednak się nie zwolniło. Trudno.
Lokum to należało do malarza, który nie uznał za stosowne zabrać z niego swoich rzeczy, więc w szafach można było znaleźć jego stare koszule, książki i listy miłosne a w kuchni - jakieś winiacze, pędzle, płótna i przetwory.
Mieszkanie nie było malowane od tysiąclecia chyba, a że był w nim piec kaflowy - wszędzie walała się sadza. Nie ważne, że nikt już w piecu nie palił, po prostu przeciągi wszystko wymiatały. Do tej pory dziękuję Bogu, że nie musiałam tam mieszkać w zimie.
Lodówka typu stary Mińsk. Z niedomykającymi się drzwiami, w których musieliśmy zainstalować kłódkę, bo po prostu wiecznie stałyby otworem.
W szafkach znalazłam chleb żyjący własnym życiem, wszystko się lepiło, z kranu leciała tylko zimna woda - więc zapomnijmy o jakimkolwiek zmywaniu. Współlokatorzy nie zmywali, właściwie byli okropnymi syfiarzami - w mieszkaniu chodziło się w butach, bo można było bardzo łatwo wdepnąć w jakiś ogryzek od jabłka walający się po korytarzu, wyrzucony z resztą przez Agnieszkę (!!!).
Stół w kuchni jakiś tam był. Wolałam go jednak nie dotykać, ze względu na to, że mogłam się do niego przykleić, jak też każdy gwałtowniejszy ruch mógł obrócić go w pył i próchno. I jakieś stare badyle właściciela, których broń Boże nie można było wywalić.
Właściwie nie można było ruszać niczego, co znajdowało się w tym mieszkaniu, co poniekąd tłumaczyło ten wszechogarniający syf. Spalone garnki ze starym olejem, pootwierane butelki z rozpuszczalnikiem, zapleśniałe przetwory, plus zamrożone, nie nasze, szynki w zamrażalniku.
W szafie w korytarzu znalazłam mnóstwo książek, starych zeszytów, ciuchów tego faceta, a także zużyte prezerwatywy. I to bynajmniej jakieś nowoczesne, oj nie - widać, że zalegały tam przez lata. Na szafie przedpotopowy wózek dziecięcy, stare koce, jeszcze więcej farb i rozpuszczalników, stare, spleśniałe kanapki. I nie, nie ruszaj, nie wolno Ci tego wyrzucić!
Mój pokój? Kilka szafek urąbanych sadzą, kilka psychodelicznych obrazów, które do tej pory śnią mi się po nocach, jeszcze więcej książek i zeszytów, jeszcze więcej czyichś ubrań. Do spania rozkładany fotel, który swoim stopniem zniszczenia sprawił, że wolałam spać na karimacie. Szybko jednak zarzuciłam ten pomysł, kiedy po kilku nocach obudziły mnie rybiki chodzące mi po twarzy, więc fotel wyłożyłam dokładnie folią i spałam. Rzeczy z kartonów nie wypakowałam, kiedy znalazłam w szafkach zdechłe ćmy, pleśń i coś na kształt wziernika ginekologicznego. Którejś nocy po pokoju przebiegła mi mysz. Nie spałam.
Łazienka teoretycznie została wyremontowana. W praktyce odpadały od niej kafelki, wanna, nowa, zalana była jakimiś kolorowymi farbami, więc kąpać się chodziliśmy w japonkach, a wannę wykładaliśmy ręcznikiem. W szafkach w łazience stare, zjełczałe kremy do golenia Pollena, perfumy Być Może, stuletnie szczoteczki do zębów i zjełczałe, wyschnięte na wiór mydła. Toaletę trzeba było spłukiwać za pomocą wiadra, bo spłuczka nie działała podobno od zawsze. Wspominałam o grzybie i nieszczelnych oknach?
Wszelkie próby negocjacji z właścicielem spełzały na niczym - rzeczy mają zostać i koniec, co najwyżej możemy sami się stamtąd wyrzucić.

Zamiast właściciela mieszkania, po pieniądze przychodził jego ojciec - stary, chudy, trochę nieświeży dziadek. Kiedy przyszedł po pieniądze pierwszy raz, mało nie dostałam zawału serca - spałam sobie w najlepsze w jakiejś powyciąganej koszulce, a tutaj nagle jakiś obcy chłop mnie budzi. O mały włos dostałby ode mnie w twarz.
No, sam wszedł do mieszkania, miał klucze, co się będzie, he he he. Trochę się go naprosiłam, żeby, za przeproszeniem, wypierdzielał z pokoju, bo chcę się ubrać, a nie będę przed nim paradować w gaciach.
Pieniądze dostał wraz z opierdzielem, że dzwonka się używa i nie wchodzi się do kogoś do mieszkania bez pukania. To nic, że to jego mieszkanie, ale przecież je wynajmuje - więc ogólnie sobie nie życzymy. Po tej akcji Agnieszka zadzwoniła do dziadka i zrugała go na czymś świat stoi, solennie obiecując zrobić inspekcję, czy nic nie zginęło.

Na całe szczęście, po dwóch miesiącach zamieszkiwania tam, dostaliśmy telefon, że oni jednak to mieszkanie sprzedają, a właściwie to już sprzedali, więc mamy się wynieść. Zrobiliśmy to bez najmniejszego żalu.
Współlokatorzy wyprowadzili się wcześniej, więc to na mnie pod koniec miesiąca spadła rola oddawacza kluczy. Przyszedł dziadek - i zainkasował ode mnie jeszcze za rachunki. Trochę się wściekłam, że zostawili mnie z tym obowiązkiem nic nie mówiąc, bo były to prawie dwie stówy, ale cóż miałam zrobić - liczniki spisane (bo i ja zaopatrzyłam się w karteczkę z licznikami z zeszłego miesiąca), pieniądze dane, do współlokatorów nie mogłam się dodzwonić. Pomyślałam, że ich część odbiorę od nich, jak pójdę za dwa czy trzy dni do szwagra do pracy, nie powinno być problemu. Mój błąd.
Okazało się, że dziadek od nich też wziął pieniądze za rachunki - całą kwotę, więc de facto, był jeszcze dwie stówy do przodu. Wydzwanialiśmy, próbowaliśmy coś wskórać - delikatnie mówiąc, zostaliśmy wyśmiani. Całą kwotę jednak podzieliliśmy między siebie, trochę pieniędzy mimo wszystko odzyskałam.

Co najlepsze? Za ten syf płaciliśmy po 700zł. W tej chwili za tą cenę jestem w stanie wynająć we Wrocławiu pokój jednoosobowy o całkiem niezłym standardzie, ale w tamtych czasach żadne z nas nie miało wyjścia - braliśmy, co było, bez zbędnego szemrania. Nauczka na przyszłość dość dobra.

A potem? A potem, jeszcze przez pół roku, dziadek do mnie wydzwaniał - zapraszając mnie na kawę, a kiedy grzecznie odmawiałam - wyzywał mnie od urew i innego elementu. Potem już bez zbędnego zapraszania na wyjścia, zaspokajał się dysząc mi do słuchawki.
To chyba moje nastoletnie wówczas ciało tak na niego podziałało, a także moje rządy twardej ręki - widocznie lubił dominację.
A dlaczego odbierałam? Bo po pewnym czasie dzwonił do mnie z różnych numerów, a ja odbierałam każdy taki telefon, bo nosiłam się ze zmianą pracy... ;)

mieszkanie

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (161)
zarchiwizowany

#28868

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Drodzy Państwo - przedstawiam moich piekielnych współlokatorów! Historia w czterech częściach.

I. Emilka

Emilka to człowiek - enigma. Do tej pory nie wiem o niej nic poza tym, że ma tak i tak na imię i studiowała biologię. Nazwiska nie znam, podobnie jak wielu innych rzeczy.
Z Emilką dzieliłam pokój, i dzieliłam to dobre słowo.
Podczas trzech miesięcy wspólnego pożycia nie zamieniłyśmy ze sobą więcej jak dziesięć zdań, przy czym najwięcej - bo aż cztery - przy mojej wyprowadzce. I to były zdania złożone!
Nie wiem, o co chodziło tej dziewczynie i pozostanie to dla mnie tajemnicą na zawsze - chociaż, może lepiej nie dociekać.
Spała zawsze, gdy wracałam z pracy o 22, a kiedy budziłam się o 7, już jej nie było. Tak mijały tygodnie, a ja prowadziłam tryb praca - dom - praca - uczelnia, nie wadząc nikomu i od czasu do czasu prowadząc błogie rozmowy w kuchni z pozostałymi dwiema współlokatorkami. Nie dało mi do myślenia, że jedna z dziewczyn była najlepszą przyjaciółką Emilki, ale po pół roku zamieszkiwania z nią w jednym pokoju, wyniosła się do tego jednoosobowego.
Czy Emilka była głośna? Chamska, podkradająca rzeczy? Nic podobnego. Emilka stwarzała wrażenie, jakby w ogóle jej nie było, nawet podczas tych krótkich spotkań w naszym pokoju, w czasie których siedziałyśmy w milczeniu.
Zauważyłam u niej postawę socjopatyczną w momencie, kiedy znalazłam ją w łazience jedzącą obiad. Dlaczego? Nie mam pojęcia, prawdopodobnie bała się reszty ludzi. No tak, ja w pokoju, uskuteczniam ogarnianie własnej garderoby i podlegającej mi części pokoju, a w kuchni siedzi Kasia przygotowująca obiad dla siebie. Gosia siedzi w swoim pokoju przy otwartych drzwiach i słucha muzyki. Jedyne miejsce, gdzie nie musiała spotykać się z ludźmi, to była łazienka.
Życzyłam jej smacznego, gdy siedziała na kiblu.
Co do podległej mi części pokoju - Emilka była wybitną pedantką. Ja do tej grupy społecznej nie należę, aczkolwiek potrafię uszanować czyjeś życzenia, dlatego starałam się utrzymać jak największy porządek. Czasami było to trudne, zwłaszcza, kiedy przez pięć dni z rzędu szłam do pracy na dwanaście godzin, ale starałam się. Pokój sprawiał wrażenie opustoszałego, bo na biurkach nie było nawet pół długopisu, a rzeczy pochowane były do szaf.
Emilce chodziło jednak o coś głębszego. O ścieranie kurzu. Przyznaję, nie miałam na to czasu i przez pierwsze trzy tygodnie zajmowała się tym widocznie tylko Emilka, bo koty nigdy się nie walały. Chciałabym jednak zobaczyć swój wyraz twarzy, kiedy zobaczyłam Emilię latającą z miarką po pokoju i dzielącą meble, telewizor i dywan na pół.
A potem wparowała ze ścierką, odkurzaczem, i wyczyściła tylko i wyłącznie swoją połowę. Zdębiałam.
I żadnego słowa z jej ust nie usłyszałam.
Egzystencja w tym trybie trwała trzy miesiące, po czym odebrałam telefon od właściciela, że Emilia życzy sobie, żebym się wyprowadziła. Na już, teraz, zaraz, do końca miesiąca, a był 22. Dlaczego? Właściciel nie wie. Ja nie wiem, Kasia nie wie, Gosia podobnie.
Po pracy wparowuję wściekła do mieszkania z zamiarem porozmawiania z tą dziewczyną, jednak jej nie zastaję. Tak samo w pozostałych osiem dni. Wyparowała!
Ostatniego dnia miesiąca spakowałam wszystkie swoje rzeczy z zamiarem wywiezienia ich do kolejnego mieszkania, i nagle moim oczom ukazuje się Emilka.
Wtedy odbyłyśmy najdłuższą rozmowę w życiu.

- Możesz mi powiedzieć, o co chodzi? Dlaczego z dnia na dzień mam się wyprowadzić i dlaczego powiedział mi to właściciel, a nie Ty?
- Nie pasujesz mi. I w weekend ktoś spał w moim łóżku!

Zdziwiłam się. Owszem, byłam w weekend w mieszkaniu, ale gości nie przyjmowałam. W ogóle w tym mieszkaniu nie przyjmowałam gości.

- Myślę, że jesteś w błędzie, bo nikogo u mnie nie było. A poza tym, tak się nie robi, bo z ludźmi się rozmawia, ale skoro Ty jesteś socjopatką, to nie jest to moja broszka. Próbowałam nawiązać z Tobą kontakt, ale nie dało się - trudno. Płakać nie będę. A po czym wnosisz, że ktoś spał w Twoim łóżku?

- Poduszka była zgnieciona. I ja też rozmawiać z Tobą nie będę.


Tak, moi drodzy. Kilka dni przed telefonem właściciela spieszyłam się do pracy, ale wróciłam się do domu, bo czegoś tam zapomniałam. Jako, że łóżko Emilki było zaraz przy drzwiach, w biegu prawdopodobnie położyłam na chwilę torebkę na jej poduszce, po czym zabrałam co miałam zabrać i wybiegłam.
I to był dla niej dobry powód do wyrzucenia mnie z mieszkania.
Dyskutować nie miałam zamiaru, rzeczy pokornie zabrałam i wyprowadziłam się do Mieszkania Cudów, o którym będzie następna historia.

Co najśmieszniejsze, cztery lata od tego wydarzenia, spotkałam w autobusie dziewczynę. Miła, studentka, zagadałyśmy się i tak od słowa do słowa wyszło, że mieszka właśnie w tym mieszkaniu. Nadal z Emilką.
Tak, Emilka nadal z braku wolnych pomieszczeń je obiady w łazience, do nikogo się nie odzywa, chodzi spać o 21 i wtedy cały dom musi chodzić na paluszkach. Czasami jak ma jakiś problem, zostawi dziewczynom kurtuazyjną kartkę na blacie w kuchni w stylu "Nie życzę sobie pozostawiania brudnych naczyń w zlewie", kiedy dziewczyny wybiegają w pośpiechu z domu rano (a karteczkę znajdują po powrocie za dwie czy trzy godziny}, ale nie mogą nic z nią zrobić, bo na nią aktualnie jest podpisana umowa (za moich czasów - była na Kasię). Dlatego płacą za mieszkanie, a przebywają w nim najwyżej dwie czy trzy godziny dziennie.

Widoku Emilki jedzącej spaghetti na kiblu - nie zapomnę nigdy.

mieszkanie współlokatorzy

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (234)
zarchiwizowany

#26906

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
To jeszcze tak trochę z bojów pielęgniarskich.
Byłam Ci ja wtedy po pierwszym roku studiów, w związku z czym miałam do wyrobienia praktyki zawodowe z podstaw pielęgniarstwa (takie same, w teorii, jak mają przyszli lekarze :) ), które miały trwać coś koło miesiąca - średnio pamiętam. Ale tą pańcię zapamiętam chyba do końca życia (podobnie, jak swój pierwszy dyżurowy zgon).
Siedziałam Ci ja wtedy na internie, a do moich zadań należało ścielenie łóżek, toaleta pacjentów, roznoszenie leków, pomiary cukru i wiele, wiele różnych pierdół, patrząc na to z perspektywy czasu.
W nocy przywieziono nam na oddział dwóch panów - jednego z rurką tracheostomijną, sparaliżowanego, niezdolnego ogólnie do samodzielnego funkcjonowania. Panem tym opiekowała się żona.
Natomiast na łóżku numer dwa leżał sobie pan z silną dusznością, z tego co pamiętam, trochę wskazywało to na zawał, trochę na zaostrzenie POCHP, sama już dokładnie nie pamiętam.
Z racji poważnego stanu obydwu panów leżeli oni w sali położonej dokładnie naprzeciw dyżurki, aby w razie czego szybko można było się do nich dostać. Z założenia drzwi powinny być cały czas otwarte, ale Pani Żona co chwilę je zamykała, bo podobno był przeciąg (nie zauważyłam)
I tak rozrabiam sobie w dyżurce leki, które mogę, ogólnie dość zalatana jestem bo - jak to na internie - leków od groma, a żona Pana Numer Jeden stoi w drzwiach.
I stoi.
I stoi.
I tak już z pięć minut stoi.
Średnio zwracam na nią uwagę, bo wychodzę z założenia, że gdyby czegoś potrzebowała, to się odezwie, a ze mną jest druga pielęgniarka, która aktualnie wstawia rzeczy do sterylizacji, a pani stoi.
I tak stoi już dobrą chwilę, aż w końcu wypala:

[PŻ] Przepraszam bardzo, bo ten pan na łóżku obok mojego męża, to leży siny i chyba nie oddycha!

Na to wszyscy zamarli, a następnie dostali przysłowiowych motorków w tyłku. Szybko - EKG, atropina, reszta leków, słowem: reanimacja. Ja stoję jak taka zaczarowana gdzieś z boku i staram się nie przeszkadzać, a Pani Żona wciąż stoi w drzwiach od dyżurki.
Z sali słychać tylko lekko przytłumione krzyki, co chwilę ktoś wbiega, a ktoś wybiega. Wtem nagle Żona próbuje dostać się do sali, a ktoś usilnie zamyka jej drzwi.

[Px] Przepraszam, ale nie może pani tam teraz wejść! Tam trwa reanimacja!
[PŻ] Jak to?! Ja nie mogę? Ale tam jest mój mąż!
[Px] Tak, rozumiem, ale jemu nic się przecież nie stanie, natomiast drugi pacjent potrzebuje pomocy, a Pani będzie tam tylko przeszkadzać!
[PŻ] No tak, ale jemu zupka wystygnie, to co, mam mu potem zimną dać? Nie wiadomo, ile to potrwa!


Cóż. Z jednej strony gratuluję panu tak oddanej żony, z drugiej, współczuję nadopiekuńczości. Wiem, że choroba bliskiej osoby może zmienić drugiego człowieka w ledwo myślące zombi, ale bez przesady :)

A pana reanimowanego udało się wyreanimować, dostał tlen, a potem, powiedzmy, czuł się całkiem nieźle, jak na takie przejścia. O dziwo udało się nie połamać żeber.

służba_zdrowia żona

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 184 (222)