Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

TheDoctor

Zamieszcza historie od: 5 lipca 2011 - 19:21
Ostatnio: 2 czerwca 2022 - 19:36
  • Historii na głównej: 2 z 7
  • Punktów za historie: 1322
  • Komentarzy: 93
  • Punktów za komentarze: 124
 
zarchiwizowany

#21023

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam. Dawno niczego nie dodałem, więc czas nadszedł. Piekielnych historii zebrało mi się sporo całkiem, ale zacznę ′na zachętę′ czymś krótkim, sprzed paru chwil. Tym razem będzie o moim miejscu pracy. Zacznijmy od drobnostki...


Pracuję w grafice komputerowej, szeroko pojętej, na Mac′ach*. Nie powiem ani gdzie, ani z czym dokładnie. Nie o to chodzi, zresztą. Mam jednego współpracownika od ogólnie rozumianych prac fizycznych (noszenie, wożenie, malowanie, murowanie etc.), nazwijmy go Jarek. Mamy wspólnego szefa, bo firma mała. I o tego szefa się będzie rozchodzić, właśnie - o Wielkiego Bossa.

Sytuacja sprzed może 30 minut. Wielki Boss bierze prysznic.


[Ja] - "Panie Jarku, gdybyś gdzieś jechał dzisiaj, możesz mi kupić baterie do myszki? Zwykłe paluszki; bo mi pyskowała już wczoraj."

Pan Jarek nic nie mówi, ale wiem, że zarejestrował. Tymczasem Wielki Boss wychodzi spod prysznica.

[Wielki Boss] - "Dlaczego do mnie mówisz, jak cię nie słyszę? Co kupić?"
[J] - "Nie, do Jarka mówiłem, czy by mi mógł w miarę możliwości baterie do myszki kupić, bo mi się kończą. Już chyba wczoraj czy przedwczoraj mi pyskowała."
[WB] - "A dlaczego Jarkowi o tym mówisz? KTO tu podejmuje decyzje o jakimkolwiek zakupie?"
[J] - "Ale..."
[WB] - "NO KTO?!"
[J] - "No ty, ale..."
[WB] - "To DLACZEGO mówisz Jarkowi co ma robić?!"
[J] - "Bo jak ostatnio ciebie prosiłem, to trwało to tydzień..."
[WB] - "To sam k**** kup, jak masz jakiś problem! Każda złotówka wychodzi przeze mnie, PAMIĘTAJ!! Jak ci się coś nie podoba, to zaraz mogę ci kazać pracować na myszce z kablem**!"

... i tak oto zakup rzędu około 3-5zł stał się problemem nie do przeskoczenia od samiuśkiego rana.


Nie powiem, że w pracy mam źle - nie jest to praca trudna, i warunki są ogólnie całkiem niezłe, ale takich kwiatków o byle co jest o wiele, WIELE więcej. Prowadzi to do sytuacji "Jest poniedziałek, godzina 10:00, a ja marzę o tym, aby już był weekend i abym mógł odpocząć od niego". Aczkolwiek sam też święty nie jestem... ;-) Kiedyś wrzucę dowody własnej piekielności.


---------------
* Do Mac′ów jakoś wielką miłością nie pałam, ale praca jak praca. Do wielu rzeczy się idzie przyzwyczaić, nie? ;)

** W programach z którymi pracuję dość istotne dla prędkości pracy jest to, żeby móc się szybko poruszać po ekranie. Ci co mają Mac′a wiedzą, jak działają bezprzewodowe myszki Apple - dla pozostałych tłumaczę, że m.in. scroll jest dotykowy, na całej jej powierzchni, oraz wielokierunkowy. Prywatnie mi to zbędne, ale moja praca jest taka, że bez tej funkcjonalności pracuję 3x wolniej.

miejsce pracy ;-)

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 74 (138)
zarchiwizowany

#14646

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dla odmiany historia piekielna jest tylko odrobinkę. Czytając tutejsze historie nie mogłem nie zwrócić uwagi na brak historii z tech supportu (no dobra, kilka chyba jest). A to przecież tak chodliwy temat w społeczeństwie informacyjnym...


Wszystko zaczęło się od "wypadniętego" kondensatora. Pewnego dnia takowy w komputerze znalazłem. Nie wiedziałem, od czego on, ale niby niczego nie brakowało, a komputer pracował. Do czasu.

Pewnego pięknego wieczoru Coś strzeliło. Słuchałem właśnie muzyki na słuchawkach, gdy nagle wszystko zamilkło. Jako, że sam sobie wzmacniacz przerabiałem, to myślę "No nie, znów mi gniazdko padło". Pochylam się nad nim, a tu nagle jak coś nie błyśnie, nie strzeli! Ze wzmacniacza zostało wspomnienie w postaci ciemnego dymu.

Szacunek strat: płyta główna, wzmacniacz audio. Trudno. Karta dźwiękowa jakimś cudem przeżyła (to było parę lat temu, a służy mi do dzisiaj). Po wymianie komponentów okazało się jednak, że ofiarą nieszczęsnego wypadku padł także... modem kablowy.


Podłączam komputer przez port USB do modemu i czekam na te gigabajty. Nic. Kombinuję, sprawdzam ustawienia. Dalej nic. Podłączam do drugiego kompa. Problem nie ustępuje. Cóż. Czas zadzwonić na Pomoc Techniczną.

Po odsłuchaniu swoich dziesięciu minut relaksującej muzyki połączono mnie wreszcie z konsultantem złożonym z krwi, kości, tkanek i takich tam rzeczy typowych istotom ludzkim. Rozpoczynam więc swój wywód ([J]a, [K]onsultant):
[J] - Więc... modem nie komunikuje się z komputerem.
[K] - Poproszę adres... ... ...
[K] - Proszę mi podać stan lampek na modemie - ile się świeci*.
[J] - Wszystkie, poza Standby.
[K] - Czy restartował pan komputer?
[J] - Owszem, ale wiem, że problem nie leży po mojej stronie.
[K] - Proszę to zrobić teraz.
... restartuję... zrestartowany ... dalej nic.
[K] - Dobrze. Jaki adres IP pan otrzymuje?
[J] - Nie otrzymuję żadnego - jak już mówiłem, modem się nie wykrywa i nie komunikuje z komputerem...
[K] - No, ja nie widzę problemu, modem działa.
[J] - Owszem, działa, ale miałem niedawno całopalenie komputera i podejrzewam, że szlag trafił port USB w modemie. Nie mogę go do komputera podłączyć, system nie wykrywa żadnego urządzenia.
[K] - Chwileczkę... ... .. .. Proszę pana, z mojej strony wszystko wygląda okej. Modem odpowiada na zapytania.
[J] *ciśnienie rośnie* - Absolutnie rozumiem. Problem nie leży po stronie łącza, tylko po stronie wewnętrznej: widzę, że modem jest zalogowany, lampki stanu się świecą, ale nie komunikuje się z moim komputerem. PODKREŚLAM: nie mogę podłączyć KOMPUTERA do modemu.

I TAK MOŻE Z DZIESIĘĆ MINUT, w kółko Macieju. Aż w końcu...

[K] - No niestety nie umiem panu pomóc, widzę stan modemu na ekranie w tej chwili i jest wszystko w porządku.
[J] - No ale ten problem się nie pokaże na ekranie stanu, bo problem jest między komputerem a modemem, a nie między modemem a siecią!
[K] - Mówię panu, że modem działa, proszę jeszcze raz sprawdzić poprawność podłączenia, etc.
[J] *zmełłem kilka przekleństw* - Dziękuję, do usłyszenia.
[K] - Do usłyszenia. *klik*


Jak już opadło mi ciśnienie, wybrałem się do sklepu komputerowego - w celu zakupu kabla sieciowego. Modem, którego używałem (Motorola SurfBoard 4100) miał dwa porty - USB i Ethernet (RJ45). Założyłem (poprawnie, jak się okazało), że port USB może i zdechł, ale Ethernet będzie działał. Później tylko była kwestia zmiany adresu MAC w systemie operatora (bo to już nie modem był kartą sieciową) i wszystko wróciło do normy.

Niby piekielnie nie było, no bo to w końcu mógł być np. wadliwy kabelek, albo trzy (tyle miałem, żaden nie działał). Ale kilka tygodni później przypomniała mi się sytuacja, i postanowiłem rozkręcić ów modem, aby potwierdzić swoje przypuszczenia - a zazwyczaj mam w takich sytuacjach rację, lub jestem bardzo blisko prawdy. Werdykt? Z kontrolera USB pozostał mały, czarny krater - dokładnie to, co spodziewałem się zastać.


Sam modem zaś niedługo później dołączył do Never-Neverlandu, zalany przez kleisty, czarny napój lubiany przez informatyków (nie pytajcie, jak). Nawet nie robili mi kłopotu za ślady rozkręcania, gdy go wymieniałem.

Z pomocą techniczną firmy ICPNET nie miałem nigdy większych problemów, to był chyba jedyny taki przypadek. Mogę o nich sporo dobrego powiedzieć - nawet raz udało mi się ′przeskoczyć′ check-listę i przejść bezpośrednio do mojego szczegółowego opisu problemu PO ICH STRONIE. Problemu, który został natychmiast naprawiony, swoją drogą.

Ale tej rozmowy nie zapomnę chyba nigdy.


* modemy kablowe Motorola SurfBoard mają tak, że lampki są w kolejności czynności, tj. kolejna zapala się tylko jeśli zapaliła się poprzednia - w ten sposób można ustalić np. który etap próby połączenia sprawia problem.

INEA (wtedy jeszcze ICPNET)

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (25)

#14029

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia dość smutna, ale jakże prawdziwa. Dotyczy piekielnych lokatorów.

Tytułem wstępu: jakiś rok temu odziedziczyłem po swej zmarłej babci mieszkanie. Moja babcia do osób technicznych raczej nie należała - ba, często wszelkie defekty zauważała za późno (czyt.: po szkodzie). Łazienka od długiego już czasu sprawiała spore problemy, co w konsekwencji doprowadziło do dwukrotnego zalania mieszkania poniżej.


Jako, że w tamtym czasie byłem bez stałego zatrudnienia, postanowiłem - po usilnych prośbach - po znajomości przechować u siebie na miesiąc-dwa swojego dawnego zioma, znajomka jeszcze z czasów podstawówki. Pokłócił się on był z matką (która nałożyła na niego komornika za pożyczkę, ale to inna historia), i poszukiwał ze swoją kobietą miejsca tymczasowego, na okres poszukiwania czegoś bardziej własnego. A że miał to być miesiąc-dwa, to się ostatecznie zgodziłem, i jeszcze tego samego dnia wylądowali u mnie oni plus graty. Otrzymali pokój, dostęp do kuchni i łazienki, a ze względu na ogólnie przykry stan przybytku - także zniżkę (no bo po znajomości) tak, że miesięcznie za obie osoby mieli płacić 450zł łącznie z mediami.

Piekielność zaczęła się mniej-więcej miesiąc po wprowadzeniu się. Najpierw sytuacja nieciekawa - jakimś cudem '450zł' przeobraziło się w '350zł', na co machnąłem ręką (dziś wiem, że był to błąd). Później okazało się, że niestety zmuszeni są przedłużyć swój pobyt, gdyż nie mogą nic znaleźć (cóż... z zerowymi zarobkami się nie dziwię). Zaczęły się imprezy, zaczęli się goście.

Pojawił się też znajomy (jak się okazało, ex jego lubej), który pierwotnie miał wynająć ode mnie drugi pokój. Sprawa rozeszła się po kościach (jak się okazało później, cudem uniknąłem jeszcze większej tragedii). Mój lokator przedstawił mi owego exa jako osobę znającą się na hydraulice, i zaproponował - także po znajomości - jego usługę w doprowadzeniu łazienki (a konkretniej odpływu wanny) do porządku.

Zgodziłem się, i żałuję tego do dzisiaj (a wraz ze mną - mój portfel). Najpierw zdemolowali mi całkiem sprawną wannę (wyciągając ją tak, że po prostu zeszła z niej emalia). Jak nabyłem nową (z braku finansów nie najwyższego gatunku) i przyszło do jej mocowania, pan fachowiec się nagle jednej nocy zmył. No ale narzędzia wróciły - to myślę, że zrobił, osadził, naprawił, jest cacy.

Następnego dnia, podczas posiedzenia na tronie wychwyciłem szmerek w łazience. Bliższe dochodzenie wykazało co następuje: pan fachowiec, usiłując nawiercić otwory do zamocowania wanny, nawiercił pechowo otwór... w rurze dopływowej do umywalki. NIC NIE MÓWIĄC ZAPCHAŁ DZIURĘ SILIKONEM i czym prędzej się ulotnił. Na nic się zdało zakręcenie wody - zalana już była klatka schodowa i lokal piętro niżej. Na szczęście właściciel budynku okazał na tyle wyrozumiałości, aby wysłać mi WYKWALIFIKOWANYCH hydraulików, którzy się do owej rury dostali szybko, i równie sprawnie dziurę załatali.

Co zaś tyczy się 'fachowca' - wrócił jakiś czas później, jak gdyby nigdy-nic, na wizytę u lokatorów. Wytłumaczyłem mu - najpierw uprzejmie, a po kilku kolejnych wizytach już mniej uprzejmie (wręcz dosadnie), że NIE ŻYCZĘ sobie jego obecności w moim mieszkaniu. Czy to coś dało? A skądże! Doszło nawet do ostrego spięcia z lokatorami - "- On przychodzi do nas, nie do ciebie, więc się odwal!" i moje "- NAWET JEŚLI pokój należałby do was, *a nie należy*, to chyba musiałby przefruwać oknem albo nad podłogą, bo ja sobie nie życzę aby jego noga przez drzwi wejściowe tu postała!". Nic to nie dało. Wyniósł się dopiero, gdy luba mojego lokatora nagle stwierdziła, że jednak woli tamtego, i lokatorowi dziwnym zbiegiem okoliczności też przestały pasować jego wizyty. I całe szczęście, bo facet miał (w sumie małego) psa, którego notorycznie - wbrew moim zakazom i groźbom - przynosił i ukrywał w ich pokoju, ku wielkim stresom mojej kotki...


Ale na tym historia się nie kończy, o nie! Przyszły święta, ja - po stosownym poinstruowaniu lokatorów nt. BRAKU IMPREZ - wyjechałem wraz z lubą do jej rodziców. Święta przyszły i poszły, a do mnie docierały telefonicznie sygnały o imprezach w moim mieszkaniu. Ale najlepsze miało dopiero nadejść: w poniedziałkowy poranek (ok. 8 rano) obudził mnie telefon. Otóż właściciel budynku, WRAZ Z POLICJĄ, chciał mnie poinformować, że stoi oto w moim mieszkaniu PEŁNYM WODY, i szykuje się do wyważania drzwi do pokoi (wszystkie pozakluczałem, naturalnie). Po BARDZO krótkiej rozmowie nt. mojego natychmiastowego przybycia wbiłem się w pociąg i około 10-11 byłem na miejscu.

Mieszkanie przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Należy wam wiedzieć, że podłogi w mieszkaniu mam drewniane. A na nich dywany. Och, naiwności moja... dlaczego ich nie zwinąłem? Ale nic to by nie pomogło, bo zalane zostały trzy pokoje i korytarz. No i oczywiście, już klasycznie - klatka schodowa i lokal piętro niżej.

Najciekawszą sprawą do dzisiaj pozostaje źródło tej wody: na mojej ulicy w tym okresie była awaria, dostawca wody wyłączył jej dopływ, a roboty naprawcze trwały jeszcze dzień po moim powrocie. Skąd tę wodę wzięli - nie mam pojęcia. Właściciel ani policja też nie.

Szacunkowe straty: podłogi, dwa dywany, ściana w pokoju lokatorów ("wyszedł im grzyb" i musiał jedną ścianę - bez pytania - skuć, i tak ją pozostawił gdy się wynosił), no i oczywiście roszczenia z lokalu niżej. Stwierdzili tylko, że trzy razy ignorowali, ale czwarty raz to już za dużo - i wszczęli postępowanie. Pierwszym efektem jest roszczenie w wys. 5000zł od firmy ubezpieczeniowej. Czekam na ciąg dalszy.

A mój lokator? Ano, w okolicy lutego miał się wynieść (na moje wyraźne żądanie), ale otrzymał trochę pomocy z nieoczekiwanej strony. Otóż pewnej niedzieli wczesnym rankiem do mych drzwi zapukała policja. Okazało się, że mój piekielny lokator dopiero co był zatrudnił się w jakiejś hurtowni (o czym mi nie wspomniał), a już zdążył nakraść z niej towaru za ponad 2000zł.

Finał historii nie jest mi jeszcze znany. Cały czas czekam na ciąg dalszy spraw o odszkodowanie i zadośćuczynienie, no i mam mieszkanie w stanie do ogólnego remontu. Nie mówię, że było cudowne, ale dało się w nim wcześniej mieszkać. Jeszcze długi czas smród był nie do zniesienia.

A co do mojego lokatora - widuję go czasami, jak chodzi na piwo (jego matka mieszka kilka klatek ode mnie - ponoć wprowadził się z powrotem do niej). Starych znajomych już nie ma - od każdego pożyczył był jakieś pieniądze, żadnemu nie oddał. W lokalnym sklepiku nabił sporą krechę i nie jest tam już mile widziany (w sumie to nie jest tam w ogóle widziany, jakby nie patrzeć). Ma kilka spraw w sądzie. Uważam, że nie ma żadnego sensu abym dokładał kolejną - raz, wiem o jego notorycznej niewypłacalności (nadal jest mi dłużny 500zł zaległości za wynajem), a dwa - dla mnie byłyby to kolejne koszta, na które w obecnej chwili nie mogę sobie pozwolić. Zresztą - nie spisałem z nim żadnej umowy najmu, bo przecież miał to być tylko miesiąc-dwa...


Morał jest prosty, choć dwojaki:

a) NIGDY nie wynajmujcie lokum "po znajomości"
b) ZAWSZE spisujcie umowę najmu, co do najdrobniejszych szczegółów, nawet jeśli najem miałby trwać tylko 24 godziny

Wiem, wiem, jestem naiwny. Trochę mi tej naiwności po tych wszystkich wydarzeniach zniknęło. Pieniądze by się absolutnie przydały, zwłaszcza teraz, ale prędzej to mieszkanie sprzedam, niż znów komukolwiek cokolwiek wynajmę. Mądry Polak po szkodzie? Chyba którejś z rzędu...

Piekielni lokatorzy i s-ka

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 507 (579)

#13772

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja pierwsza historia. Krótko, zwięźle i na temat.

Czy ktoś może mi wytłumaczyć, kto wymyśla kretyńskie przepisy dotyczące indeksów na uczelniach? Parę lat temu rzuciłem się na studia Automatyki i Robotyki na wydziale Elektrycznym Politechniki Poznańskiej. Po około połowie roku stwierdziłem jednak, że te studia nie są dla mnie, ale uznałem, że jeszcze do końca roku poczekam. Na koniec wiedziałem już, że mnie to nie interesuje, i w związku z tym postanowiłem zrezygnować. Co istotne, nawet nie pokwapiłem się do podejścia do egzaminów z obu matematyk - całą resztę zaliczyłem z marszu, ale na matmę mi się już zwyczajnie nie chciało.


Niosę więc stosowne podanie o rezygnację do dziekanatu. Kolejki brak, wchodzę. Przemiła [P]ani odbiera ode mnie legitymację, podanie, obiegówkę oraz indeks. Tutaj następuje wymiana zdań mniej-więcej w tym tonie:
[Ja] - Dobrze, więc chciałbym uzyskać jeszcze swoje dokumenty, i spadam stąd.
[P] - Eee... Ja panu dokumentów wydać nie mogę.
[J] *wielkie oczy* - Nie rozumiem - dlaczego?
[P] - Bo ja od pana tego indeksu odebrać nie mogę. Jest nieuzupełniony.
[J] - ... i co w związku?
[P] - No nie może mi pan tego indeksu zdać, ja go nie przyjmę.
[J] - Wiem, że brakuje w nim paru wpisów z egzaminów, ale to byłyby same dwóje, a poza tym rezygnuję z tych studiów, więc nie wiem o co chodzi.
[P] - Ja tego indeksu przyjąć nie mogę, i nie mogę panu wydać dokumentów.

Ja dalej swoje, pani oczywiście dalej swoje. Końcem końców musiałem bite dwa tygodnie (!) biegać codziennie za wykładowcami, gdyż stwierdzili, że skoro po egzaminie, to mogą sobie już nie przychodzić, wziąć urlopy etc. No ale dobrze - ich pełne prawo. Wpisy w końcu uzyskałem, indeks zdałem, i po dwóch tygodniach byłem szczęśliwym posiadaczem decyzji o wykreśleniu mnie z listy studentów na wniosek własny. Co dla mnie wtedy było najważniejsze to to, że odzyskałem zakładników - swoje dokumenty uprawniające mnie do starania się o miejsce na inszej uczelni.


I tu zostawiłbym sprawę i właściwie nie byłoby tematu, gdyby nie finał historii, oddalony o kilka miesięcy. Otóż pod koniec września dostałem list polecony od Politechniki Poznańskiej. Spiąłem się, no bo czegóż mogliby ode mnie chcieć? Czegoś nie dopilnowałem? Nie, nie! Pragnęli mnie tylko poinformować, iż z racji tego, że nie pokwapiłem się do zaliczenia matematyki, zostaję karnie skreślony z listy studentów. Może nie piekielnie, ale ja się pytam, jaki oni tam muszą mieć jubel?

Ciekaw tylko jestem, co by się stało gdybym poszedł do nich i zażądał swoich dokumentów. No bo skoro nadal byłem studentem, to moje dokumenty nadal powinny się znajdować w kartotece, czyż nie?

Politechnika Poznańska

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 411 (487)
zarchiwizowany

#14027

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tym razem tematyka historii będzie inna. Rozchodzić się będzie o szerzej pojęte usługi, a konkretniej - o te brudne. W skrócie - chodzi mi o publiczny szalet. Publiczny, ale niekoniecznie miejski, co pociąga za sobą pewne konsekwencje. Radzę zaopatrzyć się w prowiant, bo będzie przydługo...


Rzecz, co istotne, dzieje się zimą. Swego czasu, po wizycie w wielce szanowanym Urzędzie Pracy, poczułem nagłą a palącą potrzebę skorzystania z toalety. Urząd - jak to urząd: dowiedziałem się, że papier toaletowy jest tylko w toalecie damskiej. Niestety, informacje te były nieco nieaktualne, bo i tam już go ktoś zdążył ukraść. Cóż, rad-nierad udałem się wraz ze swoją lubą w poszukiwanie ustronnego miejsca. Ale gdzież ja znajdę ustronne miejsce w sam raz na taką potrzebę... w centrum miasta, na dodatek po kostki w śniegu?

Ale jednakowoż - JEST! Na ryneczku sąsiadującym o ulicę od Urzędu stoi toaleta publiczna. Ładujemy się więc do wnętrza we dwójkę - wewnątrz był mały korytarzyk, następnie kasa, a dalej - wiadomo, toalety. Nad kasą wisi stosowna informacja mówiąca, że potrzeba kosztuje 1.50 waluty obiegowej PLN.

Pozostawiam swoją lubą w owym korytarzyku, ale przed kasami, pozostawiam jej swoją kurtkę i idę (biegnę wręcz) ku wyzwoleniu. Po uzyskaniu ulgi i stosownym do okazji ogarnięciu się podchodzę do kasy - celem uiszczenia opłaty. W kasie siedzą dwie uprzejme panie obsługujące. Wywiązuje się taki oto dialog:
[Pani z obsługi]: 3zł się należy.
[Ja]: ... *oczy jak u kota ze Shreka* Słucham? Skorzystałem tylko ja.
[P]: Owszem, ale weszli państwo razem. Przy wejściu jest fotokomórka.
[J]: *rozglądam się, ale jej nie widzę* Pani droga, pozostawiłem swą lepszą połowę w cieple, a samemu poszedłem skorzystać z usługi. Moja luba czekała na mnie przed kasą, i nie mam zamiaru płacić za coś, co nie nastąpiło. Sama pani widziała, że podałem jej kurtkę i czekała tu cały czas.
[P]: Nic mnie to nie obchodzi. Należy się 3zł.
[J]: Nie zapłacę. Ale umówmy się tak...

W tym miejscu z portfela wygrzebałem 2zł w monetach 1zł i 2x 50gr.

[J]: Ja pani płacę 1.50zł za siebie, i teraz *wykładam owe 50gr* ja na pań krzywdę jestem czuły, więc dokładam 50gr w geście dobrej woli :>, i jak każda z pań wyłoży teraz po 50gr, razem uzyskamy te drugie 1.50zł. :D

Wyszliśmy poganiani przekleństwami.


Druga część historii rozegrała się kilka dni później (zmuszony byłem się w te okolice pofatygować z innych względów). Postanowiłem, mimo stanowczego oporu ze strony mojej lepszej połowy, wstąpić do owego przybytku, zlokalizować nieszczęsną fotokomórkę, i z czystej wredoty pomachać przed nią ręką.

Skończyło się jednak na tym, że przekazałem pani obsługującej (innej), z przezornej odległości, swoje przeprosiny, uzyskałem adres firmy obsługującej ów przybytek i poszedłem w swoją stronę. Zrobiłem jednak, dla pewności, kilka zdjęć owej fotokomórki, która, jak się okazało, znajdowała się... W FUTRYNIE DRZWI WEJŚCIOWYCH! Oczywiście, stosowna informacja o jej istnieniu owszem, była - po wewnętrznej stronie drzwi, na kartce A4, pośród innych informacji (mini-wyciąg z regulaminu). Informacja o fotokomórce była też wewnątrz przybytku - tak! Już za nią! Na zewnątrz zaś... nic.

Oczywiście nigdzie nie było informacji, GDZIE się owa fotokomórka znajduje. Ciekawa i kreatywna metoda naciągania, nie zaprzeczę.

Ciekawi mnie tylko jedno - przecież panie te musiały mieć kiedyś jakąś przerwę, możliwość wyjścia na papierosa? Ewentualnie pani sprzątająca mogła nieopatrznie miotłą 'zahaczyć'. I co wtedy? Mnie się wydaje, że metoda na cofnięcie przypadkowego naliczenia jednak istniała - zwłaszcza biorąc pod uwagę konstrukcję owej fotokomórki, która nie wyglądała na taką, co rejestrowała także i kierunek przejścia...

Toaleta Publiczna na Rynku Wildeckim w Poznaniu

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 39 (121)
zarchiwizowany

#14024

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wspomniałem wcześniej (w komentarzach do pierwszej swojej historii) o pewnej... nietypowej (?) sytuacji z ćwiczeniowcem. Był to ćwiczeniowiec od elektrotechniki* na Politechnice Poznańskiej, na wydziale Elektrycznym.


Otóż pan Elektrotechnik miał brzydką, ale typową przypadłość. Bez owijania w bawełnę, bo i tak nic to nie ukrywało - lubił zajrzeć sobie do kieliszka. A właściwie do flaszeczki. Bez ogródek.

Zdarzało się, że się spóźniał na ćwiczenia. Bywało i tak, że się w ogóle nie pojawiał. Chyba raz czy dwa do owej flaszeczki zajrzał w czasie zajęć. Ale jeden przypadek przebił wszystko.

Jako, że uprzejmy Elektrotechnik nie miał ewidentnie sił na prowadzenie zajęć tego dnia, otrzymaliśmy wytyczne dot. zakresu ćwiczeń do wykonania. Były to ogólne pomiary układów w różnych wariantach (chyba chodziło o zachowanie różnych źródeł pod obciążeniem). Niestety, przed końcem zajęć pan Elektrotechnik utracił ostatki sił (many?) i legł na swym biurku.

I w tej pozycji, w przebłysku geniuszu, postanowił odbierać sprawozdania z pomiarów. Do dzisiaj pamiętam przepiękny, zamaszysty podpis na 3/4 kartki A4, wykonany z pozycji 'leżącego w rosie rannego jelenia' ręką podłożoną pod głowę.

Co ciekawe, stan głębszego upojenia wcale nie wpływał na zakres posiadanej wiedzy. Po prostu utrudniał nieco jej przekazanie. ;-)


Obiło mi się później o uszy, że pan Elektrotechnik już tam nie pracuje. Czy to dobrze - oceńcie sami.


* jeśli detale nie są dokładne, tłumaczy to czas, bo te kilka lat popłatało mojej pamięci figle; z dołu przepraszam ;-)

Politechnika Poznańska

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 19 (115)
zarchiwizowany

#14023

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
I tym razem będzie o dziekanacie. Gdzieś w komentarzach poprzedniej historii wspomniałem o innych przypadkach 'cudowności' Politechniki Poznańskiej - oto kolejny z nich.

Po cudownym niczym dziecięcie Maryi zaliczeniu* semestru pierwszego kolej przyszła na semestr drugi. Wszystko biegnie swoim torem, otrzymaliśmy rozkład jazdy, no i do boju. Wykłady, ćwiczenia, takie tam. Z jednym, drobnym problemem.

Jako, że studiowałem Automatykę i Robotykę, jednym z przedmiotów jakie miałem było programowanie. Jeśli chodzi o wykłady z tego zacnego przedmiotu, były raptem dwa w pierwszym semestrze - po ich przejściu każdy zakładał, że cały rok biegle programował w C++. Pomijam fakt, że 50% roku nie zaliczyła pierwszych ćwiczeń z programowania, w efekcie ściągając na siebie gniew rektora, w komplecie z listą osób, których noga w sali ćwiczeń nie postanie, aż nie zaliczą zaległości. Ot, taki bonus.

W efekcie nastąpiły 'drobne' przemeblowania w składzie grup ćwiczeniowych - z pierwotnych sześciu zrobiły się trzy. Ktoś 'na górze' postanowił więc popisać się kreatywnością. Przychodzimy sobie grupą na drugie zajęcia - wykładowcy nie ma. Czekamy z godzinę, cisza. Trudno. Może wypadło, rozchodzimy się do domów.

Za dwa tygodnie - powtórka z rozrywki. Myślimy sobie - może ktoś zmienił rozkład zajęć? W te pędy pod dziekanat, na stronę - ale nie! Wszystko jest w jak najlepszym porządku. No, mówi się trudno.

Kilka osób tknęło jednak coś w duszy (w tym i mnie). Następnej okazji więc przybyliśmy jakąś godzinę wcześniej, aby 'złapać' ćwiczeniowca od innej grupy. Co się okazało?

Ano, cała nasza grupa trzykrotnie miała nieobecności, gdyż nie pojawiliśmy się na ćwiczeniach. Zostały przeniesione z godziny 11:30** na coś w okolicach godziny 9**. Wszyscy zostali poinformowani, tylko nie my. Dowiedzieliśmy się przypadkiem, bo akurat 'nasz' ćwiczeniowiec... właśnie wychodził, bo był to koniec naszych(!) zajęć.


Puentę możecie sobie wyobrazić sami. Jako wisienkę na torcie podam jeszcze to: do momentu mojej rezygnacji z tych studiów (na koniec drugiego semestru) w dziekanacie - tak tym prawdziwym, jak i wirtualnym - jak byk wisiała informacja, że ćwiczenia z programowania nasza grupa ma w co drugi wtorek o 11:30**... Z tego, co się dowiedziałem, pojawiła się później w gablocie naklejka z erratą. Ciekawe, po co.


* bez matematyk, a jakże ;D ECTS 'na styk'.
** nie dam głowy co do godzin - było to parę lat temu; sens jest zachowany

Politechnika Poznańska

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 41 (89)

1