Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Wampipirek

Zamieszcza historie od: 1 lipca 2011 - 21:30
Ostatnio: 6 maja 2016 - 16:37
  • Historii na głównej: 6 z 14
  • Punktów za historie: 5666
  • Komentarzy: 54
  • Punktów za komentarze: 319
 
zarchiwizowany

#52363

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pozwólcie, że wkleję tu wiadomość, którą właśnie wysłałam do proboszcza pewnej parafii:

Szczęść Boże!

W ostatnią niedzielę, o godz. 16:30 odbył się w Parafii św. Anny ślub, który poprowadził ks. Piotr J. Chciałam wyrazić, jak bardzo jestem zdegustowana kazaniem, które ów ksiądz wygłosił w czasie ślubnego nabożeństwa.
Osobiście, bardzo bym nie chciała usłyszeć z ambony, że – cytuję: „zaraz okaże się, że Pan Młody wcale nie jest takim księciem, który w ZĘBACH będzie przynosił kwiaty. A Panna Młoda też wcale nie jest taka wspaniała!” – no bez przesady! Rozumiem, że można mieć gorszy dzień, ale czy przez to trzeba koniecznie psuć Młodym najpiękniejsze chwile w życiu?
Później przekonywał Młodych, że życie po ślubie to już tylko znój i trud. I już nigdy nie będzie tak lekko jak przed ślubem… Tak jakby nie wiedział, ile Młodzi nacierpieli się przed ślubem. Ile mieli przeszkód do pokonania, żeby w końcu mogli stworzyć rodzinę. I jak bardzo potrzebują wiedzieć, że BYŁO WARTO!
Następnie ksiądz zacytował „Hymn o miłości”, po czym stwierdził, że taka miłość nie łączy Młodych. W ogóle się tak nie kochają, bo TYLKO Bóg może tak kochać. Ok, rozumiem, że jest to opis miłości idealnej, ale zamiast zachęcić Młodych, żeby do takiego ideału dążyli, od razu przekazał im, że ich miłość nigdy nie będzie idealna! BRAWO!
Później przytoczył statystyki o rozwodach w Polsce… nie wiem, jaki mu przy tym przyświecał cel, ale znów zamiast zachęcić Młodych do pracy nad związkiem, raczej próbował ich przekonać, że ślubu nie warto brać…
Muszę z przykrością przyznać, że kazanie pozostawiło duży niesmak, zarówno w moim odczuciu, jak i większości gości weselnych (bardzo długo komentowali kazanie).
A teraz, dla porównania, opowiem, jak to było na moim własnym ślubie – 4 lata temu, w innym kościele. Ksiądz całe kazanie wygłosił do nas – jakbyśmy rozmawiali w 4 oczy. Mówił o tym, jak Bóg się cieszy, że tworzymy rodzinę. Jak od tej pory będziemy jednym ciałem i musimy dbać o siebie nawzajem i o Boga w naszym domu, żeby nasz związek był trwały i szczęśliwy. Że o rodzinę warto walczyć w pierwszej kolejności. Bo każda rodzina jest dla Boga małym kościołem.

Można? Można! Nie trzeba Młodych straszyć życiem, trzeba ich w tym dniu przekonać, że robią DOBRZE decydujac się na sacrament małżeństwa! Szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy obyczaje tak bardzo się zmieniają.
Bardzo proszę ks. Piotra J. o napisanie sobie lepszego kazania na śluby, bo z tymi słowami, którymi uraczył nas, kiedyś uda mu się przekonać Młodych, że źle robią i mu wtedy uciekną z krzykiem z kościoła. A to chyba nie o taki efekt powinno chodzić, prawda?
A jeśli ksiądz J., z jakiegoś powodu nie lubi sakramentu małżeństwa, to proponuję, żeby go nie udzielał – może Gorzkie Żale lepiej do niego pasują….

Z wyrazami szacunku,
Wam-Pipirek

ksieza

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (353)
zarchiwizowany

#37492

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracowałam przez chwilę w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym. W sekretariacie. Któregoś pięknego, wiosennego dnia odbieram telefon:

- Wam-Pipirek, Lotnicze Pogotowie Ratunkowe, sekretariat, słucham.
- Dzień dobry! (całkiem spokojny kobiecy głos w słuchawce) Bo ja upadłam i chyba złamałam żebro. Strasznie boli. Proszę po mnie przylecieć! (ciągle spokojnie)
Na chwilę zdębiałam. Na pewno nie mam na biurku telefonu odbierającego połączenia alarmowe...

- Ale (mówię niepewnie) Pani dodzwoniła się do sekretariatu... a powinna Pani dzwonić ma pogotowie...
- To nie przylecicie?
- Niestety nie mogę wysłać nikogo po Panią... może nasi dyspozytorzy pomogą, proszę dzwonić pod ten sam numer, ale końcówkę xxx.
- Dziękuję.
I sygnał zerwania połączenia.

Po co wzywać pogotowie, jeśli można poszperać w Internecie (a trochę trzeba poszperać, żeby numer znaleźć) i załatwić sobie przejażdżkę helikopterem... :)

LPR

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (153)
zarchiwizowany

#18542

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak już przyznaję się do swojej piekielności, to jeszcze jedna krótka historia. Zaznaczę, że do dziś mój mąż i przyjaciółka wypominają mi to przy każdej okazji, zaśmiewając się do łez :)

Było to raptem kilka tygodni po przygodzie z ksero(czyli nadal miałam 19 lat) :)
Mąż (wtedy jeszcze nawet nie narzeczony) załatwił mi wynajem pokoju u swoich znajomych (i sąsiadów zarazem).
To był chyba pierwszy wieczór po mojej przeprowadzce. Siedzimy sobie we czworo - ja, P, i moi gospodarze (nazwijmy ich Marta i Mikołaj). Gramy sobie w najlepsze w karty i w tzw międzyczasie, gadam sobie o pierdołach. W którymś momencie Marta pyta:
- Dlaczego farbujesz włosy?
- (ja nie odrywając wzroku od moich kart odpowiadam) A bo w moich naturalnych zawsze wyglądałam na chorą. Zresztą mój naturalny kolor jest zupełnie bez wyrazu! taki szary, mysi...
Minęło kilka sekund, podnoszę wzrok i kończę zdanie - O! zupełnie taki jak Twój!

Chłopcy zwijali się ze śmiechu przez pół godziny, Marta wyszła z pokoju, a ja nie wiedziałam, gdzie mam się ze wstydu schować...

blondi

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (256)
zarchiwizowany

#18540

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Właśnie przypomniało mi się, jaki kiedyś wyszłam na piekielną, zupełnie niechcący :)

Pracowałam wtedy w punkcie poligrafii. Miałam 19 lat i często mój język był szybszy od myśli.
Pewnego dnia przyszedł klient - ot, przeciętny trzydziestolatek. Kupił nożyczki i klej i powiedział, że za chwilę będziemy kserować. Stanął przy ladzie i coś tam wycinał, przyklejał, później kserował, znów wycinał i przyklejał (z tego co widziałam to działał ze stemplami pocztowymi).
Przy ostatnim ksero uderzył w te słowa:
- Dobrze, że ksero nie ma pamięci.
- Ksero nie ma - odpowiedziałam (mając na myśli,że skaner komputerowy może mieć, a np aparat nawet musi)

Gość zapłacił. Wyszedł. Wrócił po kilku minutach z olbrzymią bombonierką.

- Żeby nie tylko ksero nie zapamiętało - powiedział wręczając mi czekoladki z uśmiechem.

Zajęło mi klika minut zrozumienie, tego co om zrozumiał z mojej wypowiedzi :)

Ksero

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (211)
zarchiwizowany

#16420

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia lewa1922 przypomniała mi moją przygodę z salonem biżuterii z ptakiem w nazwie :)

Otóż 2 lata temu, w maju wychodziłam za mąż. Już w styczniu postanowiłam wybrać się z narzeczonym, w celu zakupienia obrączek (żeby sobie spokojnie w domku czekały na TEN dzień).

Zanim przejdę do meritum muszę zaznaczyć, że mój mąż to ludzi drobnych się nie zalicza - ma ponad 190 cm wzrostu, a w dniu ślubu (jak i wyboru obrączek) ważył prawie 150 kg.

W pewien styczniowy wieczór weszliśmy do wspomnianego już salonu. Obsługa bardzo miła, zaprosiła nas do specjalnego "obrączkowego" kącika. Po wyborze modelu (czyli jakichś 5 minutach), nadszedł czas na rozmiary. Pani ekspedientka wyciągnęła obręcz, na której znajdowały się obręcze odzwierciedlające różne rozmiary pierścionków, nazwijmy to "rozmiarówką".
Ja na serdecznym palcu mam rozmiar 10. Ok. Pani podchodzi do Pawła i zaczyna wybierać "na oko" rozmiar do zmierzenia.
P- Pani od razu da mi sprawdzić ten największy - zaśmiał się Paweł.
E- Niech Pan nie żartuje, na pewno nie będzie największy.
Paweł wziął od Pani rozmiarówkę, założył na serdeczny palec największe kółko (rozmiar 36). Weszło mu do połowy palca. Ekspedientka zrobiła "karpika".
E- Pani Zosiu (chyba kierowniczka),czy może Pani podejść na chwilkę?
Z- O co chodzi?
E- Mamy problem z rozmiarem Pana. 36 jest za mały!
Pani Zosia obejrzała dłonie mojego męża i orzekła, że będzie rozmiar 38.

Ok. Spisaliśmy zamówienie, zapłaciliśmy i czekamy na info, że obrączki są do odebrania. Czas oczekiwania - miesiąc.
Po miesiącu (czyli już w lutym) właśnie telefon:
E- Dzień dobry. Tu Kruk, Państwa obrączki są już do odebrania.
J- To super! Jutro po nie wpadniemy!
E- A wie Pani, tak jakoś śmiesznie Państwo wybrali... jedna złota, druga biała...
Pani mnie tak zaskoczyła, że na chwilę mnie zatkało!
J- Proszę Pani, obie miały być z białego złota! Miały być w jednakowym kolorze! Tak wpisaliśmy w zamówienie!
E- eee, to proszę jeszcze po nie nie przyjeżdżać!

I tak czekaliśmy kolejny miesiąc (czyli do marca) na telefon. W końcu jest info - obrączki poprawione, można odbierać! Mąż pojechał. Wrócił do domu, ja już od progu wyciągam rączki, żeby obejrzeć cudeńka. A tu zonk - obrączek nie ma! Paweł przezornie otworzył pudełko w salonie - obie obrączki owszem, były z białego złota, ale jego była o wiele za mała! Zamiast rozmiaru 38 dostał 28! I znów czekamy na wymianę - kolejny miesiąc.

I w końcu w kwietniu dostaliśmy nasze obrączki. Tym razem już we właściwym rozmiarze i kolorze. Z obrączkami dostaliśmy komplet filiżanek - nie wiem, czy to standardowy prezent, czy "przeprosinowy" - za "lekkie" opóźnienie...

Gdyby nie to, że lubię załatwiać wszystko dużo wcześniej, w dniu ślubu moglibyśmy zostać bez obrączek!
Tak więc jeśli planujecie kupić tam obrączki, to planujcie dużo w przód!

W.Kruk Warszawa

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 182 (200)
zarchiwizowany

#15591

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przypomniała mi się śmieszna historyjka :) O piekielności mieszkania w małym miasteczku.

Pochodzę z małej miejscowości na Mazurach (jakieś 12-14 tys. mieszkańców). Kiedy miałam 17 lat, zaczęłam spotykać się z chłopakiem ze stolicy. On studiował, ja byłam w liceum. Widywaliśmy się raz na 2 tygodnie. Raz on przyjeżdżał do mnie, raz ja do niego.
Tym razem była moja kolej na podroż do Warszawy. Miałam jechać po lekcjach, z większej miejscowości- powiedzmy X (ode mnie ostatni autobus odchodził o 7:50 rano). Żeby trochę przyoszczędzić, do X postanowiłam wybrać się autostopem. Poszłam więc pieszo do granicy miasta i łapię. Dość szybko zatrzymał się samochód - pół-dostawczy - Berlingo, czy inny w tym typie.

J - ja, K-kierowca

J- Jedzie Pan do X?
K- Tak, wsiadaj.
I jedziemy sobie tak w ciszy. Ja trochę przestraszona (to był może 2 raz jak jechałam autostopem i to w dodatku sama), ale po jakichś 5 minutach kierowca się odzywa:
K- Co tam w Leszka?
Ja oczy jak pięciozłotówki.
J-słucham?
K- Co u Twojego ojca?
J- A skąd Pan wie, że Leszek to mój ojciec??
K- Od razu widać, że jesteś Kowalska(zmienione), Leszka córka!
Jak się okazało, Kierowca, jak połowa naszego miasteczka, zna ojca dość dobrze. Resztę drogi przejechaliśmy gawędząc miło :)
Anonimowość w małym miasteczku raczej nie ma prawa bytu :) Może nie jest tak, że każdy zna każdego, ale jak broiła, to zawsze oglądałam się przez ramię :)
Ale z drugiej strony, może to czyniło moje miasteczko takim dla mnie bezpiecznym?

Kraina Wielkich Jezior :)

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 8 (78)
zarchiwizowany

#15586

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś zamieszczę kilka krótkich historyjek o piekielnej babci-współlokatorce.

Słowem wstępu - w październiku rzuciłam pracę u naprawdę piekielnego pracodawcy (o tym będzie inna - dłuższa historia), lecz w listopadzie, zanim udało mi sie znaleźć inną pracę, okazało się, że jestem w ciąży (jednak spokój psychiczny faktycznie sprzyja zachodzeniu w ciążę:) ). Sytuacja nieciekawa, zostało jedno źródło dochodów, a wynajem mieszkania kosztował sporo. Tak więc po wielu dniach debat i dyskusji zdecydowaliśmy się z mężem zamieszkać u jego babci.

Kobieta ma 84 lata, jest jeszcze "na chodzie", tyle, że ma cukrzycę, więc trzeba będzie pilnować tego co je. W sumie to rodzinka tylko od czasu do czasu wpadała uzupełnić jej lodówkę, pomóc w kąpieli i sprzątaniu, więc pomyślałam, że nie będzie tak źle... o naiwności!

aha i po drodze okazało się, że babcia ma przodków z jakiejś tam arystokracji staropolskiej (sama urodziła się i wychowała na gospodarstwie, ale nadal zachowuje się jak hrabianka!)

historia 1:
Jeszcze na początku, kiedy myślałam, że z babcią faktycznie da się dogadać, tłumaczyłam jej (i mąż także), że nie wolno jej pić takich rzeczy, jak soki, czy cola, które są w lodówce. Robiłam jej za to herbatki owocowe, na słodziku, jako substytut soków. Oczywiście herbatka stała w lodówce nieruszana, a soki i cola znikały. Co gorsza, podpatrzyłam, że babcia wszystko pije "z gwinta!". Kiedy zwracałam jej uwagę, że inni też by się chcieli napić, komentowała, że "to ona już ten skończy", albo, jak była w gorszym humorze "ona jest u siebie!". Po tym doki i cola zawsze zamykaliśmy u siebie w pokoju.

Historia 2:
Sprowadziliśmy się do babci z całym naszym przybytkiem - wliczając w to dwa koty. Koty dostają 2 razy dziennie "mokre" żarcie z saszetki, a dodatkowo cały czas mają w misce "suche". To jednak nie powstrzymuje babci od dokarmiania ich, kiedy tylko pokazują sę w kuchni - bo widać je głodzimy! Najlepsze jest jednak to, że koty dostają: kawałki chleba, którego babcia nie skończyła, skórki od kaszanki (przeżute, a jak!), naleśniki (ale nie ser, samo ciasto), pierogi (jw), a nawet ziemniaki, czy zupę! Nic już nie mówię, tylko wyrzucam "przysmaki" od babci z ich miseczki.

Historia 3:
Po akcjach z napojami, zaczęliśmy je stawiać u siebie w pokoju - za fotelem, pod parapetem, żeby były jako tako chłodne (chcieliśmy sobie kupić lodówkę, ale nie mam ochoty słuchać brzęczenia w nocy :) ). babcia musiała jednak zwietrzyć gdzie są, bo znów zaczęły "magicznie" same się dokręcać i parować... trzeba było niestety wstawić zamek do pokoju i zamykać go, ilekroć oboje wychodzimy :(

Historia 4:
Jako, że ciężarna i to w ciąży skomplikowanej, od jakiegoś 5. miesiąca miałam zakaz spacerów, zakupów i w ogóle ruchu. Zaległam więc w fotelu i poświęciłam się literaturze oraz Internetowi. Codziennie babcia przychodzi do mojego pokoju i uderza w:
B- córuś, a my dziś nic nie gotujemy? (czytaj - dlaczego siedzisz, zamiast robić obiad??)
j- a co babcia, głodna już jesteś? bo jeśli tak, to jest...
tu mi zawsze przerywa
B- to nie o mnie chodzi, tylko o Pawła, bo głodny będzie jak wróci z pracy! (była godzina 12:00, Paweł kończy o 17tej)
* od kiedy urodziłam , zmieniła tekst na "to nie o mnie chodzi, tylko o Ciebie, bo ty dzieciątko karmisz, to musisz jeść!
Tak, babcia ani razu o nic nie poprosiła! Dziękuję też raczej nie nadużywa :(

Historia 5:
Teściowa miała obronę pracy licencjackiej (tak, teściowa :) ). Z tej okazji postanowiłam jej zrobić słodką niespodziankę i zrobiłam bananowca (taki deser, trochę jak sernik na zimno). Wszystko pięknie, ozdobiłam deser malinami, zalałam galaretką, wstawiłam do lodówki i poszłam się szykować. Chwilę przed wyjściem do teściów, otwieram lodówkę i... łzy w oczach. Ciasto z brzegów wyjedzone łyżką! W dodatku połowa malin wydłubana palcami! Poświęciłam temu deserowi ponad 3 godziny pracy! Myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok ( a byłam wtedy w już w 9. miesiącu ciąży), dawno nikt mnie tak nie wk***.
Poleciałam oczywiście do babci i pytam, czemu ruszała? Dlaczego nawet nie zapytała? (muszę zaznaczyć, że często robię ciasta i desery na "zamówienie" znajomych) Jej odpowiedź: "bo to co w lodówce, to wszystko moje!" Po tym już nie wytrzymaliśmy i założyliśmy na lodówkę zamek - a co, też potrafię być piekielna!

Historii z babcią mam więcej, jeśli macie chęć poczytać, to mogę dopisać :)

historie domowe

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 197 (279)
zarchiwizowany

#13184

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o katechetce przypomniała mi pewną sytuację z LO. Klasa maturalna. Lekcja religii. Słowem wstępu - nie jestem osobą bardzo religijną, ale całą Biblię przeczytałam i często, kiedy mam okazje próbuję wyjaśnić z duchownymi swoje wątpliwości dotyczące Kościoła i wiary.
Działo się to na jednej z pierwszych lekcji religii w ostatniej klasie LO. Ostatnia klasa miała za zadanie przygotować młodzież do sakramentu małżeństwa (później nie trzeba było już brać kursów małżeńskich bezpośrednio przed ślubem). Zajęcia odbywały się z księdzem, którego pierwszy raz widziałam na oczy.
Zaczęło się spokojnie o rodzinie, o małżeństwie, zakochaniu. W którymś momencie oczywiście zeszło na seks. Z poprzednim prowadzącym religię rozmawialiśmy otwarcie o wszystkim, więc klasa czuła się dość swobodnie.
Oczywiście przy tej okazji ksiądz opowiadał o tym jakie to zło, zabezpieczać się. w tym momencie wywiązał się taki dialog, pomiędzy mną [J] i księdzem [K]

[J] ok, rozumiem, że środki wczesnoporonne i aborcja to morderstwo, ale dlaczego Kościół tak bardzo wzbrania się przed dopuszczeniem prezerwatyw? Już nawet nie chodzi o ochronę przed ciążą, ale o zdrowie!
[K] (bardzo spokojnym i pogardliwym tonem) Dlatego, że jak tylko dostaniecie prezerwatywy do ręki, to zaraz k***cie się po krzakach.
We mnie się zagotowało!
[J] a czy widział MNIE ksiądz, żebym się gdzieś kiedyś k**wiła??
W tym momencie ksiądz zaczął coś krzyczeć o młodzieży i naszych grzechach. Nie słuchałam go. Wyszłam i już nie wróciłam na lekcje religii. Nigdy nie słyszałam, żeby ksiądz się tak wyrażał, szczególnie w klasie.
Na szczęście wychowawczyni nie robiła mi problemów z nieobecnościami, byłam już pełnoletnia i mogłam sama je sobie usprawiedliwiać. Najciężej było wyjaśnić rodzicom brak oceny z religii na świadectwie maturalnym...

LO, lekacja religii

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 87 (161)

1