Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Winchester

Zamieszcza historie od: 9 czerwca 2011 - 22:41
Ostatnio: 23 czerwca 2011 - 22:20
O sobie:

Studentka. A że więcej niż jeden kierunek studiów, to studentka jeszcze przez dłuższy czas ;-) Zawodowo - wolny strzelec.

Ponoć nieźle "generuję problemy", z rozwiązaniami bywa różnie ;-) Wokół mnie nieustannie coś się wydarza, przez co panie w dziekanatach i wszelkiego typu urzędnicy mają mnie dość. A ja... cóż... lubię mieć pod górkę, bo tak jest ciekawiej.

  • Historii na głównej: 5 z 6
  • Punktów za historie: 2653
  • Komentarzy: 18
  • Punktów za komentarze: 137
 

#11548

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielnych Polakach i konsekwencjach, jakie ponoszą niepiekielni Polacy (będzie długo - trzeba się wczuć w klimat ;))

Sporo podróżuję. Niestety - często trafiam na miejsca, w których "rodacy już byli" (w tym negatywnym sensie).
Zanim opiszę piekielnego hotelowego recepcjonistę, krótkie wyjaśnienie: jestem raczej niebrzydka, znam język arabski (tu od razu drugie wyjaśnienie: nie, nie mam chłopaka Araba ani nigdy nie miałam, nie szukam "habibiego" i nie mam nic wspólnego z bohaterkami filmu "Darling I lowe ju").

Kilka miesięcy temu uczestniczyłam w szkoleniach w pewnym państwie Zatoki Perskiej. Uczestników zakwaterowano w pięciogwiazdkowym hotelu, ogólnie luksus - wszystko ocieka złotem, a od kryształów można oślepnąć. Państwo, o którym mowa, jest raczej rzadko odwiedzane przez Polaków, nie mamy tam ambasady, nie figuruje w ofertach wycieczkowych polskich biur podróży. Oczywiście na początku - rejestracja, okazywanie paszportów i cała procedura. Podałam polski paszport, recepcjonista spojrzał dziwnie, ale wytłumaczyłam sobie, że być może jest to pierwszy polski paszport, jaki widzi w życiu. Spytał, czy narodowość też polska, czy tylko obywatelstwo. Potwierdziłam, że narodowość też i poszłam do pokoju. Byłam jedyną osobą z Polski uczestniczącą w szkoleniach, pokój dzieliłam z Jordanką.

Już przy pierwszej kolacji zdziwiłam się, że hotelowa obsługa poświęca mi aż tyle uwagi. Właściwie bez przerwy ktoś przy mnie krążył, jak nie kelner, to boy, jak nie boy, to ktoś z recepcji. Nikt inny nie był aż tak nadzorowany. Jordanka usiłowała mi tłumaczyć, że jestem dla obsługi tak egzotyczna (Polka z dalekiej Północy, gdzie pada śnieg, trzaska mróz, do pracy jeździ się saniami, a po ulicach spacerują białe niedźwiedzie), że po prostu chcą być na każde moje zawołanie. No nic. Po kilku dniach miałam wrażenie, że do Polski wrócę z manią prześladowczą. Co krok, to ktoś na mnie czyhał. Szkolenie się skończyło, Jordanka wyjechała od razu, a mnie w hallu zaczepił recepcjonista, ten od paszportu. Nie był już tak uniżony jak na początku, ale spytał, czy może wejść ze mną do pokoju (i wcisnął mi jakąś opowiastkę o telefonie i wtyczkach, że coś koniecznie musi sprawdzić). Jasne, zgodziłam się, niech sobie sprawdzi.

W pokoju zaczął się rozglądać po wszystkich kątach, sprawdził telefon, barek, pilota od TV, od DVD, suszarkę, ręczniki... trochę mnie wkurzył, bo jeszcze się nie spakowałam, w szafkach było sporo moich osobistych rzeczy i nie życzyłam sobie, żeby ktoś w nich grzebał. Zwróciłam mu uwagę, na co odparł, że on Polaków zna, jest z Egiptu i wie, że Polacy wszystko kradną. Zatkało mnie. Nim zdążyłam zareagować, dodał, że widział w moim paszporcie dużo wiz z różnych krajów, w tym wielu arabskich, i wie, że szukam tego samego, co wszystkie inne Polki. Po czym podszedł i podjął próbę rzucenia mnie na łóżko. Próbę nieudaną, bo jakaś furia we mnie wstąpiła.

Wyrwałam się (na szczęście typ był niski i dość cherlawy), ale zamiast uciec z pokoju (dziś, działając "na trzeźwo", pewnie bym uciekła), przeszłam na arabski (do tej pory nie wiedział, że znam arabski) i obrzuciłam go przekleństwami. Nie mam na myśli wulgaryzmów, tylko takie typowe wschodnie przekleństwa, w stylu "oby twój dom się rozpadł, obyś był bezpłodny, oby cię Bóg przeklął". W ramach przerywnika odniosłam się do Koranu, gdzie zakazany jest seks pozamałżeński, i leciałam dalej z klątwami. Jest też element komiczny - w pewnym momencie mój arabski "się zaciął" i zamiast życzyć facetowi, żeby jego jądra zgniły, życzyłam mu chyba, żeby jego jądra zostały wyborcami. Nie wiem, czy to akurat to przekleństwo zabrzmiało tak straszliwie, w każdym razie facet wyniósł się z pokoju.

Jak już ochłonęłam, zrozumiałam, dlaczego przez cały czas śledziła mnie obsługa. Po prostu nie chcieli, żeby Polka coś ukradła - nie daj Boże jakiś pozłacany widelec albo, bo ja wiem, jakąś tackę. Powinnam była iść na skargę do kierownictwa hotelu, ale szczerze mówiąc miałam tak dosyć tego miejsca, że wyniosłam się jak najszybciej. Poza tym bałam się, że sprawa trafi na policję i będę miała kłopoty za sprowokowanie prawego muzułmanina do próby cudzołóstwa.

Sprawa pozostała niezałatwiona. Za kilka dni znów będę w tym mieście, ale hotel zamierzam ominąć szerokim łukiem. Zastanawiam się tylko, ilu naszych rodaków i rodaczek przebywających w regionie musiało ciężko pracować na taką opinię o Polakach...

P.S. A kiedyś, w innym kraju - tym razem nie arabskim, choć azjatyckim - gdy moja koleżanka przyznała się, że jest z Polski, jej rozmówca zareagował pytaniem: "ile?". Była na tyle zdezorientowana, że spytała "co ile", na co odpowiedział: "no ile chcesz za noc?". Dodam, że była w spódnicy do kostek i w bluzce, która odsłaniała tylko nadgarstki. Widać, że zszargana opinia dotarła i tam.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 604 (714)

#11436

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie pakuję się do podróży i przypominają mi się wszyscy piekielni pasażerowie linii lotniczych, których kiedykolwiek spotkałam. W niektórych liniach lotniczych państw muzułmańskich częścią powitania, jakie wygłasza kapitan przed startem, jest krótka modlitwa po arabsku. W modlitwie rzecz jasna pojawia się słowo "Allah".

Szykujemy się do startu, lot bardzo krótki - z jednego państwa Zatoki Perskiej do drugiego, trwa jakieś 40-50 min. Samolot zapełniony dwoma rodzajami pasażerów: hinduscy i pakistańscy pracownicy, którzy często kursują między państwami Zatoki oraz zachodni biznesmeni, bardzo "sieriozni" ludzie o smutnych twarzach. To był ostatni lot, którym tego dnia można się było dostać z jednego państwa do drugiego, więc część biznesmenów, która nie załapała się na I klasę, siedziała w ekonomicznej między Azjatami. Całości dopełniała zagubiona Polka, wciśnięta między dwie Pakistanki ;)

Powoli ruszamy, kierujemy się w stronę pasa, odzywa się pilot. "Wita państwa kapitan X.Y." etc. Nastąpiła krótka modlitwa po arabsku, którą uprzejmy pilot przetłumaczył też na angielski: "In the name of Allah... may Allah lead us..." W tym momencie jeden z biznesmenów dostał jakiegoś ataku paniki, zaczął się wydzierać, że on chce żyć, że jest z USA i dobrze wie, jak to się skończy. Rozpiął pasy, wydostał się spomiędzy Hindusów i rzucił w stronę wyjścia. Zatrzymali go stewardzi, chcieli uspokoić, ale facet po prostu histeryzował, darł się, że "ci wszyscy Azjaci są za głupi, żeby zrozumieć, ale ja wiem, co zamierzacie, terroryści".

Kapitan chyba skonsultował się z obsługą lotniska, bo samolot zaczął z powrotem kołować w stronę terminali. Po paru minutach faceta przejęło pogotowie. Opóźnienie naszego lotu wynosiło już około kwadransa, więc wszyscy z ulgą pomyśleliśmy, że wreszcie wystartujemy. Nic z tego. Przyszło nam czekać jakieś półtorej godziny, oczywiście z samolotu nie można było wysiąść (przypominam, że sam lot miał trwać krócej niż godzinę, a spora część z nas spieszyła się na przesiadki), bo jakieś tam procedury... Ostatecznie - z prawie dwugodzinnym opóźnieniem - ruszamy. Kierujemy się w stronę pasa, a kapitan: "Wita państwa kapitan X.Y. ... In the name of Allah..." :)

Na szczęście tym razem nikt nie spanikował, reszta biznesmenów była przyzwyczajona do lokalnych obyczajów :)

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 552 (628)

#11275

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Długa historia o tym, że pozory mylą. Z dedykacją dla ochroniarzy ;-) Tym razem to ja byłam piekielną, choć nie z własnej winy.

Zacznę od krótkiego wyjaśnienia: mam 23 lata, jestem raczej niska, szczupła i absolutnie, ale to absolutnie nie wyglądam groźnie - wręcz przeciwnie. Ubieram się albo - jak mówi moja pięcioletnia kuzynka - "na kobieco" (czyli obcasy itd.), albo na sportowo. Nic w moim wyglądzie nie wskazuje na to, że trochę interesuję się militariami, trochę wojskowością, a trochę łażeniem po różnego rodzaju leśno-górskich ostępach. A jednak się interesuję ;-)

Któregoś pięknego dnia, mniej więcej dwa lata temu, przyszłam na uczelnię ubrana w kieckę, bluzkę - jednym słowem bardzo "na kobieco", do tego obowiązkowo buty na dość wysokim obcasie i spora torebka. Miałam przed sobą jedne zajęcia, po czym (był piątek przed długim weekendem) planowałam spędzić kilka dni w leśnych ostępach z dwójką znajomych. Nie żeby od razu survival (mam wrażenie, że dziś to słowo jest nadużywane), ale trochę leśnej głuszy zawsze dobrze na nas działało. Moje "leśne" ubrania i buty znajomi mieli już spakowane w samochodzie. Wszystkie mniej lub bardziej drobne gadżety miałam w torebce, z którą beztrosko wmaszerowałam na wykład.

Okazało się, że wykładu nie ma, bo na uczelnię przyjechał pewien ważny polityk. Co ważne, polityk z kraju, który ma biało-niebieską flagę z heksagramem (czyli gwiazdą Dawida ;-)). Studenci, którzy nieopatrznie przybyli na zajęcia, zostali siłą ściągnięci do wielkiej auli, żeby robić panu politykowi za audytorium. Protesty na nic się nie zdały, zaciągnięto i mnie.

Nie chciałam iść nie dlatego, żebym żywiła jakieś wrogie uczucia do kraju z ową błękitną gwiazdą na fladze. Po prostu przeczuwałam, że politykowi będzie towarzyszyło mnóstwo ochroniarzy i że niechybnie będę miała kłopoty z uwagi na zawartość mojej torebki. Muszę bowiem wyjaśnić, że wśród "gadżetów", które upchnęłam do mojej jakże kobiecej torebki, były, poza takimi raczej niegroźnymi rzeczami (typu tusz, puder, kredka do oczu, mydło, krzesiwo, latarka, sztućce), rzeczy wyglądające dużo groźniej: ręczna piła łańcuchowa, multitool (takie śmieszne małe coś, łączące w sobie kombinerki, ostrza, przecinaki, wkrętaki itp.), scyzoryk, sporej wielkości nóż taktyczny (Cold Steel Recon tanto - kto zna, ten wie, o co chodzi; głownia o długości 18 cm) i na dokładkę jeszcze paralizator (co prawda ten ostatni nie miał związku z wyprawą, jest po prostu stałym elementem wyposażenia mojej torebki).

Sami rozumiecie, że niespecjalnie chciałam tłumaczyć się przed ochroną, wyjmować to wszystko i - jednym słowem - robić cyrk. Ale kazali, w dodatku dziekan (która bardzo mnie nie lubiła) miała na mnie oko, więc poszłam. Zauważyłam, że w budynku, w którym miało się odbyć spotkanie, zastosowano następujący system: przy wejściu studentów sprawdzali polscy ochroniarze. Niektórym kazano przejść przez bramki i wszystkie detektory, innych przepuszczano bokiem. Zdaje się, że chodziło po prostu o przyspieszenie procesu - dlatego detektorami traktowano głównie facetów i wszystkich "podejrzanie wyglądających", np. ludzi w bojówkach czy w czymkolwiek moro. Torebki części dziewczyn były prześwietlane, ale tylko części. Ochrona, żeby ułatwić sobie pracę, sporą część przedstawicielek płci pięknej wpuszczała do budynku bocznym wejściem, z dala od wszelkich bramek i prześwietleń. Po prostu jeden ochroniarz wyłapywał z tłumu co bardziej "kobiece" i kazał im wchodzić tym drugim wejściem.

I - tak, dobrze myślicie - ja, ubrana bardzo kobieco i wyglądająca bardzo niewinnie ;-) zostałam skierowana do bocznego wejścia. Głupio mi się zrobiło, bo z zawartością torebki stanowiłam dużo większe zagrożenie, niż jakiś biedak, który tego dnia nieopatrznie założył glany i bojówki. Chciałam wyjaśnić sytuację ochroniarzowi, ale moje pierwsze podejście uciął słowem "jazda!", a drugie - tekstem "ruszaj dupę, bo robisz kolejkę". Powiedziałam, że chcę rozmawiać z dowódcą (jedyne, co mi przyszło do głowy), na co usłyszałam, że takie gówniary to dowódca ma w dupie. Skoro tak...

Weszłam do budynku i oczywiście natknęłam się na bardzo groźnie wyglądającą ochronę złożoną z panów z tego kraju, z którego pochodził polityk. Niby mogłam przejść obok, ale przestraszyłam się, że jeśli gdzieś przed wejściem do auli mają własną bramkę, to będę w naprawdę dużych kłopotach, wezwą policję i jeszcze jakaś afera dyplomatyczna się rozkręci. Raz kozie śmierć - zdecydowałam, że podejdę i spróbuję jakoś to wyjaśnić. Ku mojemu zdumieniu ci dżentelmeni, choć wyglądali jak rasowi zabójcy, okazali się całkiem mili. Gdy powiedziałam, co i dlaczego mam w torebce, na ich twarzach odmalowało się spore niedowierzanie. Patrzyli na mnie, na moje ubrania, obcasy, dekolt, szczupłe ręce, makijaż, pomalowane paznokcie i chyba trochę nie mogli sobie tego wyobrazić. W końcu jeden zdecydował się poprosić mnie o torebkę, otworzył, zdębiał, zamknął i spytał jakim cudem w ogóle weszłam do budynku. Niestety, musiałam powiedzieć prawdę.

Rozpętało się piekło - wezwany polski dowódca o niczym nie wiedział, ochroniarz, który wpuszczał bocznym wejściem został potwornie i w bardzo niecenzuralnych słowach zjechany. Okazało się, że przed wejściem do auli nie było drugiej bramki, więc żeby upewnić się, że wszystko jest OK, wszystkich studentów, którzy już tam weszli wyproszono i zaczęto ponownie sprawdzać - tym razem wszystkich i wszystkie. Najłagodniej los obszedł się ze mną - panowie z kraju, którego nazwa zaczyna się na literę I powiedzieli, że mogę wszystkie "groźne" rzeczy zostawić u nich. Przy okazji odbyliśmy miłą pogawędkę na temat noży i nie tylko. Nie powiem, choć na początku drżałam ze strachu, dowiedziałam się paru cennych rzeczy ;-)

Bilans: wystąpienie polityka opóźnione o jakieś 45 minut, wściekłość polskiej ochrony, jeden ochroniarz, a chyba nawet dwóch straciło pracę. Ochroniarze z tamtego kraju ("ochroniarze" to tak naprawdę umowny termin - nie wiem i chyba nawet nie chcę wiedzieć, gdzie właściwie byli zatrudnieni ci panowie) po wstępnych nerwach wydawali się dość rozbawieni całym zajściem. Poza tym bardzo podobał im się fakt, że zarówno moja latarka, jak i paralizator były marki Uzi (czyli - dla niewtajemniczonych - marki z tego kraju właśnie).
A, jeszcze jeden plus - pani dziekan, odkąd zobaczyła jak bardzo groźni, bardzo uzbrojeni i w ogóle "bardzo" faceci pokazują mi swoje noże - jest dla mnie bardzo, ale to bardzo miła. Od tamtej pory nie zdarzyło się, żeby odrzuciła jakieś moje podanie :-)

Apel - nigdy nie oceniajcie ludzi na podstawie wyglądu :-)

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 830 (1040)

#11264

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiele razy, gdy czytałam na piekielnych opowieści o różnych niesympatycznych klientkach rzucających inwektywami z byle powodu, wydawało mi się, że autorzy nieco koloryzują. Dziś przekonałam się, że niekoniecznie.

Byłam w aptece z misją wykupienia kilku leków dla babci. Leki na receptę i chyba rzadko sprzedawane, bo farmaceutka dość długo szukała ich po całej aptece. Stoję grzecznie przy okienku, pani lata z tymi receptami tu i tam, co chwila przynosi mi jakiś lek i pędzi szukać kolejnego. Za mną w kolejce ustawiły się dwie panie, jedna koło trzydziestki, druga koło pięćdziesiątki - mocny makijaż, pretensjonalne ciuchy (tu trzeba dodać, że mam 23 lata i byłam akurat ubrana bardzo "serio", czyli garsonka, obcasy, pełna elegancja).

Trzydziestka czekała bez słowa, pięćdziesiątka po dosłownie kilkunastu sekundach czekania zaczęła wzdychać, sapać i coś sama do siebie mruczeć. Rzucała przy tym groźne spojrzenia w moją stronę, tak jakbym to ja była winna zagubienia farmaceutki. Po mniej więcej minucie stwierdziła, że powinnam przejść na koniec kolejki, bo zajmuję zbyt dużo czasu, a ona w tym czasie "szybciutko załatwi" swoje leki. Powiedziałam, że to już przedostatnia recepta i za chwilkę skończę.

Gdy farmaceutka podała mi ostatni lek na receptę, poprosiłam jeszcze o test ciążowy, który zresztą też nie był dla mnie. I tu się zaczęło. Pięćdziesiątka dopadła do mnie, cała bordowa na twarzy, i zaczęła wrzeszczeć:
- Ty k**** jedna! Tu ludzie czekają z poważnymi problemami, leki chcą kupić, a ty, szmato jedna, k***isz się, w biznesmenkę się zabawiasz, z gachami się po kątach gzisz, no bo skąd byś miała na takie ciuchy, na torebkę taką skórzaną! Dupy tylko dawać potrafisz i do kariery się pchasz, a potem choroby weneryczne łapiesz, stos leków bierzesz i jeszcze bękarta płodzisz! A teraz co, skrobankę zrobisz i dalej się gzić będziesz, ty k****!

Po krótkiej chwili, gdy trochę się otrząsnęłam, poczułam narastającą złość. Wypudrowana baba obraża mnie w obecności trzech innych osób (do apteki zdążył w tym czasie wejść jeszcze młody chłopak). W dość ostrych słowach (choć bez wulgaryzmów) poinformowałam panią, że właśnie popełnia przestępstwo zniewagi, art. 216 § 1, że grozi za to grzywna lub ograniczenie wolności i że jeśli natychmiast nie zamilknie, wezwę policję. Na co baba chwyciła mnie za klapy żakietu, zaczęła szarpać i drzeć się jeszcze bardziej:
- Co ty sobie myślisz, k**** jedna, grozić mi tu będziesz?! Usiłowałam ją odepchnąć, chociaż miałam ochotę strzelić ją z pięści. W sukurs przyszedł mi chłopak, który zaczął ją odciągać. Farmaceutka piszczała, trzydziestka uciekła z apteki, a ja, zachowując pozory spokoju, wyjęłam telefon, wezwałam policję i warknęłam do baby, że teraz do art. 216 dojdzie jeszcze art. 217, czyli naruszenie nietykalności cielesnej.

Policja przyjechała, właściwie wydawała się zdziwiona - że czego ja w ogóle chcę, ktoś - cytuję - "krzyknął i szarpnął za bluzkę", a ja to od razu z grubej rury. Na szczęście i chłopak, i farmaceutka potwierdzili moje zeznania. I chociaż policja chciała zakończyć to upomnieniem, uznałam, że ja tak tego nie zakończę. Oba przestępstwa - i zniewaga, i naruszenie nietykalności - są ścigane z oskarżenia prywatnego. Czyli ode mnie zależy, czy sprawa trafi do sądu. I owszem, trafi. Mam świadków i nie zamierzam tego darować. Może i jestem mściwa (jak to podsumował pan policjant, wielce niezadowolony, że w ogóle musi coś robić w tej sprawie), ale chamstwo będę tępić.

P.S. Dzisiejsze zdarzenie skłoniło mnie do założenia konta na piekielnych - do tej pory byłam bierną czytelniczką. Musiałam się tym z kimś podzielić. Przy okazji niedługo podzielę się kilkoma starszymi historiami - mam jakieś niesamowite szczęście do popadania w kłopoty.

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 948 (1024)

#11441

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Kary292 przypomniała mi moją własną, związaną z końmi, a jeszcze bardziej z "ekoterrorystami".

Zdarzało mi się jeździć w klubie należącym do znajomych. Nie jestem typem jeźdźca-brutala, nie usiłuję odgrywać żadnych rodeo, poza tym mało ważę, więc znajomi poprosili mnie, żebym wzięła w teren Togę, klacz w owym czasie wysoko źrebną - ciąża była dość widoczna. Przed wyjściem w teren wzięłam klacz na padok i zaczęłam kłusować.

Nagle - wrzask. Podbiega do mnie parka, dziewczyna i chłopak. Zaczynają awanturę - że jak ja śmiem, że zadręczam zwierzę, że brutalnie je wykorzystuję, że jestem bez serca itd. A, jeszcze padł argument, że klacz musi dźwigać taki potworny ciężar i zaszkodzi jej to na kręgosłup (nadmienię, że siodło ważyło jakieś 5-6 kg, ja - jakieś 48, a klacz - jakieś 550 ;)). Toga lekko się wrzasku przestraszyła, musiałam ją uspokajać. Uznałam, że najlepiej zrobię, jak wyjadę w teren, zostawiając parkę w tyle. W międzyczasie - na co liczyłam - ktoś inny z klubu wyjaśni im, że na źrebnych klaczach, nawet wysoko źrebnych, jeździ się normalnie, choć trochę bardziej ostrożnie i bez szarżowania.

Wracam po jakiejś godzinie z terenu, a tu - wielkie zbiegowisko. Policja, straż zwierząt, parka, kilku innych ekonawiedzonych, no i oczywiście znajomi prowadzący klub, gęsto się tłumaczący. Jak się okazało, parka ekoświrów wezwała służby, bo klub "znęcał się nad końmi". Szlachetni obrońcy męczonych rumaków na mój widok zaczęli buczeć, gwizdać, a nawet bluzgać. Oczywiście Toga znów się spłoszyła. Gdy już opanowałam sytuację, do mnie i do Togi poszedł strażnik zwierząt. Człowiek z misją, aczkolwiek na szczęście niepozbawiony przez tę misję zdrowego rozsądku. Obejrzał klacz - zadbaną, zdrową, potem wszedł do stajni, rzucił okiem na kilka innych koni, wyszedł i porządnie ochrzanił ekodurniów.

Oczywiście nikt w klubie nie znęcał się nad zwierzętami, strażnik pogratulował nam zadbanych koni i odjechał. Parka, która rozkręciła całą hecę, usiłowała odjechać równie szybko, ale policja była szybsza - parka musiała ponieść konsekwencje nieuzasadnionego wezwania :) Martwi mnie tylko, że takich idiotów, którzy pod pięknymi hasłami obrony praw zwierząt czepiają się byle czego, jakby zupełnie wyprano im mózgi, jest coraz więcej...

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 695 (781)
zarchiwizowany

#11542

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnych lekarzach.

Niedługo przed rozpoczęciem liceum miałam wypadek, dość poważny w skutkach - cztery żebra złamane, dwa pęknięte, pęknięty mostek i łopatka, złamany obojczyk plus - chyba w ramach bonusu - wstrząs mózgu, jedna rana kłuta i ogólne poobijanie. Cud, że nie złamałam kręgosłupa.

Przytomność straciłam tuż po wypadku, ocknęłam się w szpitalu. Ocknęłam się - no niezupełnie, zanim udało mi się otworzyć oczy, usłyszałam głosy lekarzy naradzających się nade mną. Słów nie rozróżniałam, ale ich głosy były tak pozbawione emocji, że pomyślałam, że nie żyję i to głosy z tamtej strony. Na szczęście czułam potworny ból, więc po chwili uznałam, że chyba jeszcze nie umarłam (potem okazało się, że już od dwóch godzin byłam pod jakimiś kroplówkami, ale nikomu nie przyszło do głowy podać mi w tych kroplówkach cokolwiek przeciwbólowego - ponoć nieprzytomna jęczałam z bólu, ale widać nie na tyle głośno, by komuś to wadziło).

Otworzyłam oczy, jęknęłam, zobaczyłam nad sobą trzech lekarzy, z których jeden rzucił: "no, budzi się, to nie przebiła". Jak się potem okazało, z mojego ocknięcia wysnuł wniosek, że jednak żadne z żeber nie przebiło mi płuca. Z medycznego punktu widzenia przytomność i przebicie nie mają chyba żadnego związku, ale on wiedział lepiej. Środki przeciwbólowe dano mi dopiero po kilku kolejnych godzinach i to z wielkiej łaski (na zasadzie "chciało ci się sportu, to teraz cierp" i na zasadzie "boli, bo ma boleć" - dodam, że mam raczej wysoki próg odporności na ból, ale wtedy chciało mi się wyć).

Choć RTG nie określało jednoznacznie kondycji moich płuc i odma nie została wykluczona, wypisano mnie po dwóch dniach. Dostałam tylko zapas leków przeciwbólowych - to prawda, żebra zrastają się same, pęknięty mostek też, na obojczyk zalecono mi stabilizator (zalecono - czyli ze szpitala wyszłam bez stabilizatora, który musiałam sama sobie zorganizować), ale wydawało mi się to za mało. Spodziewałam się gorsetu czy czegoś poważnego, co zapewniłoby mi prawidłowe zrośnięcie się kości. Lekarze mnie wyśmiali, a ortopeda, do którego poszłam prywatnie stwierdził, że wszystko się ładnie samo pozrasta.

No i pozrastało się. Młode kości, szybkie gojenie. Ale nikt nie przewidział, że będzie krzywo. Obojczyk jest OK, bez śladu, tylko że wskutek potężnego uderzenia, jakie towarzyszyło wypadkowi, cała prawa (czyli ta połamana) część szkieletu mojej klatki piersiowej niejako się przesunęła. Z przodu moje prawe żebra są nieco wklęśnięte, z tyłu - lekko wypukłe w stosunku do lewych. Poza tym bywa, że bolą, ale teraz już nic na to nie poradzę. Nie jest to bardzo widoczne, właściwie jak ktoś o tym nie wie, to tego nie zauważa, ale obcisłych bluzek w paski staram się unikać... Poza tym podejrzewam, że nie przejdę badań lekarskich pod kątem skoków spadochronowych, a zawsze marzyłam o skakaniu.

Walka o odszkodowanie nie przyniosła skutków, za to była potwornie upokarzająca. Najlepsze, że zamiast odszkodowania złożono mi propozycję... orzeczenia o stopniu niepełnosprawności (sic!). Propozycję obśmiałam, bo takie orzeczenie stanowiłoby dla mnie tylko przeszkodę w uprawianiu kilku fajnych sportów. Oczywiście przeszkodę do przejścia, ale po co sobie życie komplikować... Ech, Polska...

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (195)

1