Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Xerozkota

Zamieszcza historie od: 30 stycznia 2014 - 9:33
Ostatnio: 19 maja 2014 - 15:26
  • Historii na głównej: 2 z 4
  • Punktów za historie: 1857
  • Komentarzy: 12
  • Punktów za komentarze: 82
 
zarchiwizowany

#58629

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Lubiłem kiedyś chodzić na grzyby. A w zasadzie to połazić po lesie, a po grzyba schylać się dopiero gdy delikwent postanowi mi samemu wleźć pod nogi.

Podczas jednej z takich wypraw, młodym jeszcze będąc, zdarzyło mi się zabłądzić w lesie. Nie przejąłem się tym zbytnio, gdyż każdy las się w końcu kończy. Maszeruję sobie dziarsko przez dziewiczą knieję, gdy wreszcie natrafiam na drogę. Taką zwykłą błotnistą dróżkę, jakich wiele można znaleźć w lasach.

Stoi sobie na dróżce samochód. W samochodzie siedzi starsze małżeństwo (najpewniej również grzybiarze). Postanowiłem podejść i zapytać, w którą stronę muszę się skierować by dojść do wioski X. Podchodzę więc powoli, jedną ręką bawię się siateczką z tymi delikwentami, którzy tego dnia stanęli na mej drodze, a drugą macham do Państwa w samochodzie.

Spojrzeli na mnie, potem na siebie, potem znowu na mnie...

Silnik zapłonął z rykiem, a małżeństwo, z ewidentnym przerażeniem malującym się na twarzach, ulotniło się w tempie tak znacznym, że aż się kurzyło ("Mokro jest, a się kurzyło!")

Stałem przez chwilę zdziwiony i dopiero po chwili opuściłem rękę, którą do nich machałem. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, ale ciągle trzymałem w łapie niewielką finkę, którą zabrałem ze sobą na moją zbieracką wyprawę. Miałem wtedy czternaście lat.

Piekielne to nie było, ale całkiem dla mnie zabawne :)

Polowanie

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (337)
zarchiwizowany

#58250

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O gimnazjum, ale z nieco innej perspektywy.

Z wykształcenia jestem nauczycielem angielskiego. W zawodzie nie pracuję, ale to nieważne. Jak każdy młody student musiałem odbyć praktyki w kilku placówkach, kolejno 30 godzin obserwacyjnych i 120 godzin "właściwych" (razem 150 godzin, niewiele, ale nie mój wymóg i nie moje wymagania), a każdy "blok" miał być w innej szkole.

Obserwacyjne w liceum, w którym moja lepsza połowa miała w owym czasie pisać maturę, poszły bezproblemowo. Nauczycielka fajna, nikt problemów nie robił. Ot siedzi student, robi notatki, a na koniec lekcji zada kilka pytań.

Podstawówka. Bardzo miło wspominam ten czas. Dobrze mi się pracowało z dziećmi, nauczycielka również w porządku. Tutaj dwie niewielkie piekielności, ale nic strasznego (historię o Nabuchodonozorze już tu opisałem :).

I gimnazjum. Wszyscy wiemy jaki to wiek i jak wygląda zachowanie gatunku gimbus vulgaris, ale nie o tym będzie ta historia. W tym przypadku uczniom nie mam nic do zarzucenia. Klasy były spokojne, ułożone (może trochę wystraszone, jako że była to pierwsza klasa) i ogólnie bezproblemowe. Można było z nimi pożartować, popracować i przerobić wszystko co trzeba na lekcjach, a i w głowach zostawało im co nieco.

Problemem okazała się nauczycielka, u której praktykowałem. W szkole zawsze byłem przed czasem, przygotowany do zajęć jak trzeba, na lekcje przychodziłem kilka dni w tygodniu, mimo że moja placówka na praktyki wyznaczyła tylko piątek. Wysiedziałem tam również dużo więcej niż powinienem (tzn. więcej niż owe programowe 60 godzin). A zaliczenie? Nie da. A czemu?

1) olewam swoje obowiązki i nie przychodzę na zajęcia (nie było mnie dwa dni, a poinformowałem ją z kilkudniowym wyprzedzeniem, jak również o powodach)
2) jestem nieprzygotowany do zajęć (nie dość że szedłem zgodnie z jej zaleceniami, to jeszcze miałem czas, żeby przeprowadzić kilka własnych gier, z których dzieciaki były zadowolone)
3) ROZMAWIAM Z UCZNIAMI (to zaskoczyło mnie najbardziej, gdyż nikt nie poinformował mnie, że powinienem był używać migowego)

Nic to, przełknąłem wszystko i dalej chodziłem na praktyki do samego końca roku szkolnego w zasadzie, robiąc dobrą minę do złej gry i postanawiając, że przez cały czas będę perfekcyjnie uprzejmy.

Efekt. Zakończenie praktyk podczas jakiejś tam gali na sali gimnastycznej. Złapałem nauczycielkę grzecznie poprosiłem o podpisy, coś tam burknęła, coś wpisała (trójkę, u poprzednich miałem 5 i 6 z praktyk ;). Wręczyłem jej w podzięce za "opiekę" i "miłą współpracę" pudełeczko czekoladek marki "...że jesteś tu" i odszedłem w siną dal.

Czekoladek nie przyjęła (może myślała, że zatrute, a wtedy niestety o tym nie pomyślałem) i na odchodnym dowiedziałem się, iż ma nadzieję, że nigdy nie zostanę nauczycielem, oraz że współczuje moim ewentualnym uczniom.

Mało piekielne, bardziej irytujące, ale przypomniałem sobe i chciałem wyżalić ;)

praktyki

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (352)

#57811

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z cyklu "uczniowie z piekła rodem".

Rzecz się działa dawno dawno temu, w niezbyt odległej od mojego gniazdka podstawówce. Miałem tam odbyć praktyki przygotowujące mnie do pracy w zaszczytnym zawodzie nauczyciela języka angielskiego. Praktyki owe bardzo sobie ceniłem. Dobrze mi się współpracowało z nauczycielką, stosunkowo młodą, energiczną niewiastą.

Dzieci również spokojne, dogadywałem się z nimi bez problemu. Czasami siedziałem jako drugi nauczyciel w klasie integracyjnej (tak żeby pilnować porządku, nauczyć się czegoś o pracy z dziećmi z problemami).

W takiej właśnie klasie spotkałem Jego. A imię Jego brzmiało, powiedzmy, [N]abuchodonozor. Nauczycielka na wstępie ostrzegła, żeby uważać na małego N, ale pomyślałem, że przecież to tylko piąta klasa podstawówki, to nie jest jeszcze gimnazjum. Cóż...

Pewnego razu sprawdzona została lista obecności, a N nigdzie nie widać. W szkole na poprzednich lekcjach był, zwolniony z zajęć nie został, ergo: znajduje się w budynku. Jako, że nauczycielka nie mogła opuścić klasy, więc Wasz uniżony sługa wyruszył na poszukiwania.

Prowadziłem akcję poszukiwawczą wytrwale przez całe 6 minut zajęć, by wreszcie znaleźć małego Nabuchodonozora kopiącego z zapamiętaniem drzwi do toalet.

Pytam grzecznie małego, czemu nie jest w sali, skoro lekcja już się zaczęła, a on zaczyna wrzeszczeć na całe gardło:

- BO TE JE...NE SZM...Y ZAJĘŁY MOJE KU...A MIEJSCE! NIE BĘDĘ KU...A NIGDZIE INDZIEJ!

Cóż, zebrałem szczękę z podłogi i zaprowadziłem do sali. Potem dowiedziałem się od nauczycielki, iż w tym miesiącu mały N podczas spotkania jego wychowawczyni i jego rodzicielki wszedł do szafki i zaczął krzyczeć do obu Pań:

- JA STĄD KU...A NIE WYJDĘ. JA SIĘ KU...A POWIESZĘ, JA WAS KU...A POZABIJAM!

Ten wspaniały okaz wylądował nawet w znanym programie
"Ekstra Opiekunka Dla Dzieci" co nie przyniosło rezultatu, a gdy zapytałem o rodziców i jego sytuację w domu, okazało się, że mały ma zdiagnozowaną nieznaczną arytmię i pozwala mu się na wszystko, żeby stanu nie pogorszyć.

Arytmię rozumiem, trzeba uważać. Ale chyba nie przeszkadza ona we wpojeniu dziecku odrobiny kultury?

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 627 (675)

#57809

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja historia, która przydarzyła się kilka miesięcy temu, a którą postanowiłem dziś opisać.

Głównymi bohaterami jest trójka braci:
- Xerozkota - najmłodszy, Wasz uniżony sługa, student, od niedawna pracujący
- Esteban - średni, prawnik, żona i dziecko, jakoś sobie radzą, chociaż ciężko
- Eduardo - najstarszy, trójka dzieci, żona, typ człowieka, który jak ma kasę to przechleje, a potem do szanownej rodzicielki po zapomogę.

Historia wygląda następująco. Naszej matce zdiagnozowano tętniaka, zaraz też operacja się odbyła, niby bezproblemowo, ale jak to zwykle bywa potem zaczęły się schody. Koniec końców różnoracy lekarze, diagnozy, leczenie itp. itd. doprowadziły w końcu do stanu wegetatywnego (leży teraz w ośrodku opiekuńczym, jako że w rodzinnym mieście pozostałem tylko ja i powiem szczerze, nie poradziłbym sobie z tym wszystkim).

Esteban, bardzo pomocny był, robił co mógł żeby Xerozkota pomóc, jako że na głowie Waszego uniżonego sługi nagle znalazły się sprawy urzędowe, kuratela, mieszkanie, rachunki, słowem całe dorosłe życie w pigułce w przeciągu kilku miesięcy.

I jakoś to szło, mieszkał sobie Xero, pracował za marne grosze, zajmował się matką jak mógł i kotem, a w międzyczasie do mieszkania wprowadził się też tymczasowo Eduardo. Bo znalazł pracę w okolicy na budowie, bo bliżej, nie wydaje na dojazdy itp. itd.

Niby ok, jak tutaj nie pomóc, w końcu brat. Taaak. W zlewie sterty brudnych naczyń, strach stanąć bosą stopą na dywanie, wszędzie unosząca się ściana szarego dymu z ruskich fajek, tak gruba, że siekierą nie przerąbiesz. Obiecywał Eduardo, ze do czynszu dokładał się będzie i sam zapewniał sobie wyżywienie. Cóż, jak zapełniłem lodówkę, następnego dnia znajdywałem w niej lód i świecącą lampeczkę. Czynsz pokrywałem sam. I tak to się jakiś czas toczyło.

Ale wreszcie miarka się przebrała. Wyjeżdżałem na Mazury na kilka dni, żeby odetchnąć, odpocząć itd. Dałem znać szanownemu Eduardo iż mnie nie będzie, musi znaleźć sobie na kilka dni inne lokum, bo klucza mu nie zostawię (po rozlicznych akcjach zaufania nie miałem za grosz). No i wszystko pięknie, wracam z Mazur, w poniedziałek do pracy, dziewczyna akurat u mnie w domu spędzała czas, gdy słyszy gmeranie w zamku. Niedługo później wróciłem z pracy, okazało się, że Eduardo skradł zapasowy klucz schowany w przepastnym bajzlu mych szuflad i próbował dostać się do mieszkania.

Zaraz też usłyszałem, że jestem szanownemu braciszkowi winien kilka stów, bo przeze mnie nie pracował i mam mu zwrócić co do grosza. Mi się ciśnienie podniosło, przyznam, że wykrzyczałem iż on wisi mi czynsz za kilka miesięcy oraz pieniądze, które wysłałem na jego prośbę jego żonie, bo nie miała na chleb i kiedy on mi za to zwróci.

Kłótnia toczyła się trochę. Braciszek zagroził, że zadzwoni po policję jeśli nie wpuszczę go do mieszkania, więc co robić, zadzwoniłem pierwszy. Opisałem miłym panom z policji całą sytuację, grzecznie wyjaśniłem, że ów mężczyzna nie mieszka tutaj od lat, zameldowany jest gdzie indziej i próbuje się wedrzeć do mieszkania.

Panowie odprowadzili pana, który odgrażał się, że idzie do prawnika i wprowadzi mi się tam z żoną i dziećmi po czym wygryzie z tego mieszkania.

Rzecz działa się w sierpniu i od tamtej pory ani widu ani słychu o szanownym Eduardo (matki, która spłacała jego długi i wspomagała finansowo też nie odwiedził w ośrodku).

Dodam jeszcze tylko że mam 23 lata, a on jest starszy o lat prawie 17, więc chyba powinien mieć coś poukładane, a nie oczekiwać, że młodszy brat będzie go utrzymywał z marnej pensji w biurze i wspomagał finansowo jego rodzinkę.

Historia z sierpnia, ale wciąż się nad nią zastanawiam i trochę wyrzutów sumienia jednak jest z tego powodu.

rodzinka

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 621 (723)

1