Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

adammm87

Zamieszcza historie od: 13 stycznia 2012 - 21:46
Ostatnio: 15 lutego 2013 - 17:00
  • Historii na głównej: 0 z 0
  • Punktów za historie: 0
  • Komentarzy: 3
  • Punktów za komentarze: 8
 

#34179

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Renta.
Jedno słowo, a tyle znaczeń...
Po pierwsze, najczęściej roszczeniowi pacjenci to właśnie renciści. Pomyśleć by można, że chodzi o schorowanych staruszków, którzy od kilku lat korzystają z tego rodzaju jałmużny... Nic bardziej błędnego.

Do SORu wchodzi człowiek koło czterdziestki.
Czerstwa cera, sylwetka prosta, gość wygląda jak okaz zdrowia.
I żąda:
- Ja żądam, żeby mnie tu załatwić!
- Szanowny panie, ja się staram powstrzymywać przed załatwianiem pacjentów... powinniśmy raczej leczyć...
- Jak pan śmie! Ja płacę na was składki! To za moje pieniądze ten szpital!!!
Tu szybka refleksja: czyżbym przeoczył fakt wizyty w naszych skromnych progach kogoś z rankingu Forbesa? Zmęczenie i starość robią swoje...
Ale diabeł za koszulą nie pozwala poprzestać na spokojnym wyjaśnieniu Sponsorowi, że do godziny 16 przyjmują poradnie:
- Jeśli wolno, a z czego pan płaci te składki?
- Jestem rencistą!
- A z jakiegoż powodu tak młody człowiek otrzymał rentę?
- Z OGÓLNEGO STANU ZDROWIA...
Żuchwa na podłodze.
Nie wtajemniczonym wyjaśnię, że to sformułowanie było reliktem po komunie, pozwalającym przyznać świadczenie rozmaitym pasożytom społecznym. Płacone z naszych składek, tym razem jak najbardziej realnych...

Innym razem, te same okoliczności przyrody.
Czyli Dział Ratownictwa Medycznego, tym razem sekcja wyjazdowa.
Jedziemy na wieś. Wezwanie cokolwiek dziwaczne: gość zgłasza, że ma myśli mordercze, słyszy głosy i zaraz kogoś zaciuka...
Jedziemy, poprosiwszy uprzednio o asystę Policji. Która zabłądziła sromotnie...
Nic zresztą dziwnego: kto by przypuszczał, że można mieszkać na piętrze zrujnowanej mleczarni, bez wody i ogrzewania...

Wchodzimy. Gospodarz ponury jak rokowania dla naszego zespołu na Euro. Patrzy spode łba, mamrocze bluzgi. Model aborygen de luxe, w gumofilcach, kufajce, dla osiągnięcia komfortu cieplnego owinięty w pasie gazetami.
Próbuję pytać, o co chodzi.
- Noga mnie boli...
- Ale pan mówił, ze słyszy głosy.
- Aaaa, to nie boli. Słyszę.
- Od kiedy?
- Dawno już, parę lat będzie.
- To po kiego wzywa pan pogotowie?? Do psychiatry chodzi się z takimi problemami!
- Ja chodzę, ale... No rentę mam na głowę nawet...
- Proszę pokazać decyzję.
Bingo! Za dwa tygodnie kończy się okres świadczenia!
- I co? Do szpitala się pewnie obywatel próbuje dostać?

Łomot - lokales klęczy, zalewa się łzami i wykrzykuje podziękowania... Bom ja go dopiero zrozumiał, bo inni nie zabierali, to musiał polatać z siekierą po placu i pokrzyczeć. A i tak wtedy najpierw zabierała go władza i po zbadaniu poczytalności przekazywała konowałom... To i w papiery cokolwiek nasrane od tych aresztowań... A on przecie spokojny człowiek, tylko rentka żeby była...

Wzruszył mnie tą szczerością. Zabrałem. Czekamy na psychiatrę. A ten hultaj scenicznym szeptem zapodaje:
- Dochtór powie, któren to ten od czubków, dobra? Bo ja wszystkich jeszcze nie znam...
W tym momencie wchodzi kolega, chirurg. Nie zdążyłem powstrzymać delikwenta. Rzucił się na podłogę wydając z siebie gamę dźwięków jak z horroru. Tarza się, wyje, pluje jak alpaka ze ślinotokiem...
No czub stulecia!
Zdołałem krzyknąć:
- To nie ten!!!
Chłop łypnął, otarł ślinę, wstał i spokojnie usiadł na wyrku.

Ponieważ byłem przygotowany na to, co ma nastąpić, jako jedyny nie dostałem palpitacji, kiedy do SORu wszedł psychiatra.
Zgodnie z umową szepnąłem, że to ten i spokojnie podziwiałem kolejny atak opętania... Tym razem nawet się obejszczał dla widowiska... Normalnie Oskar za rolę pierwszoplanową!
Wiem, wiem... Też czułem się piekielnie. Ale z drugiej strony, jak sobie pomyślałem, ile bym miał roboty, gdyby kandydat na świra dwudziestego wieku zechciał kogoś dla podkreślenia prawdomówności ciupnąć siekierką...
A tak?
Wszyscy zadowoleni. Tylko kolejna rentka z naszych pieniędzy...

służba_zdrowia

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 861 (985)

#24323

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Padły słowa, że moje opowiadania straciły na piekielności. Co prawda nie wszystkie historie z ratownictwa da się tu opisać, ale - zgodnie z wolą ludu- upiekielniam się dzisiaj.

Często wola sądów i logika nie idą ze sobą w parze...
Pół biedy, jeżeli ktoś dostanie po tyłku finansowo - pieniądze to nie wszystko. Gorzej, jeżeli bezmyślność urzędników odbija się w sposób drastyczny na zdrowiu fizycznym i psychicznym obywateli.
Dramat zaczyna się, kiedy przez krótkowzroczność dorosłych cierpią ci, którzy bronić się sami nijak nie mogą: dzieci...

Dziś o jednym z bardziej dramatycznych wyjazdów, jakiego doświadczyłem.
Najpierw kilka słów o okolicznościach.
W wiosce, nieopodal mojego miasta, żyła sobie dziewczyna.
Od rozrywek nie stroniła, szybko też odkryła, że człowiek jest istotą rozdzielnopłciową.
Zaszła. Urodziła. I zostawiła śliczną córeczkę w szpitalu.
Ze szpitala dzieciątko odebrała babcia, która uczyniła z wnusi oczko w głowie. Karmiła, ubierała, rozpieszczała w miarę możliwości...
Wydawało się, że mała znalazła druga szansę na normalne życie.
Matka (w biologicznym sensie słowa) początkowo w ogóle nie odwiedzała córeczki. Bo i po co? Mieszkała w melinie na wsi, z konkubinem i jego braćmi.
Co dzień imprezy, wóda, rozrywka... Kto by tam pamiętał o swoich 23 chromosomach zostawionych jak zbędny bagaż?
Ano sąd pamiętał...
Najpierw orzekł, że matka ma prawo widywać córkę. To widywała. Czasami.
Potem, wyrokiem nieomylnym, dziecko było oddawane matce na weekend, tydzień, wreszcie dwa tygodnie.
Aż pewnego wieczoru, kiedy skończyła cztery latka, zaszła konieczność wezwania nas...

Dyspozytorka, naprawdę mądra dziewczyna, odbierając telefon nagle pobladła.
Wysłuchała prośby babci o radę: czy jest jakaś maść, którą można zatamować krwawienie z dróg rodnych u dziecka...
Babcia nie chciała karetki. Płakała, prosiła, argumentowała, że bandyci z meliny spalą jej mieszkanie...
Na szczęście, nasza dyspozycyjna wydobyła z niej adres.
I tu zaczął się problem... Kto pojedzie?
W takiej sytuacji nie obowiązywała kolejka.
Musiał pojechać najstarszy, najbardziej doświadczony i odporny...
Zgadnijcie, na kogo trafiło?
To był pierwszy raz, kiedy żałowałem, że tyle czasu już pracuję...

Jedziemy. Mieszkanie w bloku. Ale cały czas mamy nadzieję, że może to nie to...
Wchodzimy, mijamy zapłakaną starszą panią.
Ten obrazek, który ujrzeliśmy, mam na stałe wypalony w mózgu...
Na kanapie, na białym szlafroku leży bladziutka, spokojna dziewczynka. Od bieli wyraźnie odcina się spora plama krwi. Na udach widoczne zasinienia w kształcie męskich rąk...
Gdyby sprawca tego widoku był na miejscu, ani chybi cały zespół skończyłby karierę w ratownictwie... Za kratami.
Wezwany policjant też blady. Pyta, czy mają jechać po sprawcę...
Nie byłem pewny - wzięliśmy dzieciaka do szpitala.
Tam konsultacja ginekologa i pediatry i - niestety - potwierdzenie strasznej diagnozy.
Po pięciu minutach do wioski gnało na sygnale wszystko, co policja w mieście mogła wystawić, łącznie z radiowozami wycofanymi już ze służby.
Dojechali. Rozpędzili imprezę. Skuli bydlaka i przywieźli do aresztu.
A potem zaczęła się szopka.

Stary wyga i kryminalista, wiedział doskonale, co mu grozi. Toteż zaczął udawać świra...
I tu objawia się elementarne poczucie sprawiedliwości sił wyższych.
Najpierw zażądał psychiatry.
I trafił do kolegi, który tego feralnego dnia też miał dyżur w innej karetce...
I który wiedział doskonale, kto zacz i że symuluje.
Potem wezwał karetkę do aresztu.
Pojechałem ja...
Na koniec wezwał jeszcze raz, przed przeniesieniem do więzienia. Że nerwy, że trzęsie... Nic dziwnego.
Do kompletu, odwiedził go trzeci z ówczesnych dyżurantów...
Podał leki na uspokojenie i poradził, żeby nie spał na brzuchu...
Finał historii jest w sumie dość szczęśliwy dla ludzkości.
Po osadzeniu w więzieniu, po kilku tygodniach odnotowano samobójstwo więźnia poprzez powieszenie... Inni osadzeni widać nie mieli takich skrupułów, jak sąd...
Tylko...

Nie mogę zrozumieć, jakim trzeba być bezmózgiem, żeby, widząc całokształt sytuacji, porzucenie dziecka przez "matkę", wreszcie to, że babcia zgłaszała już dwa lata wcześniej podejrzenia molestowania dziecka, oddać bezbronnego malucha do gniazda zwyrodnialców?
I czy trzeba tragedii dziecka, żeby sąd wyszedł poza ramy definicji "matka" i "ojciec"?
Pewnie tak... Ale nie jestem sędzią. Na szczęście...

służba_zdrowia

Skomentuj (216) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2683 (2741)

#24478

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Wczoraj, wraz z rodzicielką stałem sobie na przystanku kłócąc się o coś. Nic wielkiego prawda? Przecież w każdej rodzinie zdarzają się nieporozumienia prowadzące do scysji.
Nasza była dość spokojna, ot zderzenie silnych charakterów, znających się od lat. Mama dogryzała mnie, ja jej. Z ciekawszych zagrywek można wymienić

- Ty masz swój sposób nawet na oddychanie, prawda? - Na komentarz mamy, że zrobimy coś "jej metodą".

- Nie rób ze mnie idioty... - Powiedziałem w pewnej chwili.
- Nie muszę robić, ja cię urodziłam. - Odparła.

Dobrzy jesteśmy w te klocki, więc trochę to trwało nim uznałem wyższość bardziej doświadczonej zawodniczki, ale wszystko wypowiadane cichym, spokojnym tonem. Ludzie na przystanku przysłuchiwali się całej sytuacji, ale nie byli jakoś szczególnie natrętni, w każdym razie, nie wszyscy.
Jedna z pań, posunięta dość znacznie w latach, bezceremonialnie zostawiła swoje siatki na ławeczce pod wiatą, stanęła koło nas i dosłownie wgapiała się w nas jak w obrazek święty. To było, oględnie mówiąc, irytujące, bo naruszała naszą przestrzeń osobistą i ewidentnie podsłuchiwała, jednak w ferworze zmagań, nie zwróciliśmy jej na to uwagi, choć pojawiły się pewne aluzje co do "gumowych uszu".
Gdy temat się urwał, a pani nadal nie chciała odstąpić od czubków moich butów, nie wytrzymałem.

- Podobało się? - Zagadnąłem piekielną.
- Że niby co? - Wydawała się zaskoczona, zupełnie jakby ktoś jej nagle wyjaśnił, ze nie jest niewidzialna.
- Wie pani, z podsłuchiwaniem jak z seksem, po wszystkim wypada zapytać czy się podobało...
- Bezczelny gnój! Niech pani coś powie synowi! - zakrzyknęła odwracając się do mojej rodzicielki.
- A skąd pani wie, że to mój syn? - Zapytała z uśmiechem mama.
- No przecież słyszałam!
- To jednak pani podsłuchiwała?
- Idźcie do diabła! - Pani ucięła rozmowę i wróciła, ciężko obrażona, na ławkę, do swoich zakupów.

Życie codzienne

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1347 (1445)

#23323

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W tym roku przypadła mi służba w sylwestra. Wbrew oczekiwaniom wcale nie mieliśmy dużo wezwań do poobrywanych członków i poparzonych facjat. Za to zdarzyło nam się ciekawe wezwanie na jedną z domówek w mieście.

Na tej domówce sami niewyżyci, młodzi ludzie. Godzina, jak na sylwestra, młoda bo ledwie po 22, a tu już można by spokojnie karawanem wywozić poległych. Cóż, jak to się mówi: młodość rządzi się własnymi prawami. Ostrożnie stąpaliśmy po podłodze w obawie przed zdepnięciem jakiegoś denata. Wokół bałagan, smród i mnóstwo kotów, no nic, w gorszych warunkach było nam pracować. Dzielnie przebijamy się przez tłumy zataczających się małolatów prowadzeni przez najbardziej ogarniętą osobę w pobliżu. W końcu posadziła nas na kanapie (na której aż strach było usiąść...) i przyprowadziła poszkodowaną. Ta krzaczasto wpełzła do pomieszczenia, a na sobie zamiast spodni posiadała wielka, prowizoryczną... pieluchę. Lekko zdezorientowani podeszliśmy do poszkodowanej. Ta, plując na wszystko wokół, zaczęła nam opowiadać historię swojego przyodziania.

Otóż w ferworze pijackiej walki o dorwanie się do gwinta butelki jakiegokolwiek alkoholu, dziewczyna - prawdopodobnie wycieńczona próbami - wpadła na genialny pomysł. Postanowiła dobitnie i rzeczowo określić, która butelka należy do niej. W tym celu ściągnęła spodnie i bieliznę i... z całej siły usiadła na butelce poddając się chwilowej "rozkoszy" i oznaczając dokładnie przynależność butelki. Niestety nie przewidziała, że butelka pod ciężarem jej ciała i siłą nacisku zwyczajnie pęknie pozostawiając resztki szkła w, ekhem, jej wnętrzu.
Współimprezowicze nie wiedząc co zrobić z tym faktem, przewinęli ją prześcieradłem i zadzwonili po pogotowie.

Jej desperacka próba przygarnięcia na własność procentowego napoju jednak nie powiodła się. Współimprezowicze przytargali miskę i przelali pozostały alkohol przez sitko, po czym jakby nigdy nic, spożytkowali lekko zabarwiony na czerwono napój.

A co tam... miało się zmarnować?

Pogotowie ;)

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1443 (1499)

#23181

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Zgodnie z obietnicą, wróciłem. Zmieniwszy nick :)

Opowieść z ostatniej chwili, krótka, acz treściwa.
Dyżur w karetce.
Siedzimy w bazie i podziwiamy, jak za oknem krajobraz pokrywa się białym, zimnym obrzydlistwem...
Drogowcy, rzecz jasna, byli gotowi do pracy, ale w listopadzie...
Toteż nic dziwnego, że na wypadek nie trzeba było długo czekać.

Wezwanie na drogę przelotową, łączącą nasze miasto-bazę z inną tej wielkości metropolią.
Wzywa dyżurny Policji. Siedzący za biurkiem w komendzie.
Jest chyba mało przekonujący, bo nasz dyspozytor nie do końca potrafi powiedzieć, do czego tak naprawdę jedziemy.
Mówi, że przez drogę przebiegały konie i... przebiegły przez znajdujący się na drodze samochód. Jedziemy do poszkodowanego kierowcy.
Sygnały - w końcu wypadek, a koń swoje waży...
Już kilkaset metrów przed miejscem zdarzenia korek z czekających na oczyszczenie drogi samochodów.
Podjeżdżamy bliżej...
Na środku jezdni leży zakrwawiony, chrapiący koń. Obok, na poboczu, samochód bez przedniego pasa.
Zatrzymujemy się, wyskakujemy i... Policjant pyta:
- A wy co? Do konia na sygnałach przyjechaliście???
- Wezwanie było, że kierowca poszkodowany...
- Jeezu, a kto wzywał?
- No... Policja...
Tu nastąpiła wiązka słów dosadnych pod adresem dyżurnego.
Okazało się, że dwa konie z dwukółką zerwały mocowanie i pobiegły w dół oblodzoną drogą. Z dołu jechało auto, którego kierowca, widząc pędzący rydwan zagłady, zahamowała i stanęła na poboczu.
Jeden konik wyhamował, drugi nie... Uderzył w samochód i popsuł się dokumentnie.

I tu objawia się piekielność naszego społeczeństwa i - co za tym idzie - formalizacja pewnych działań...
Tak ciężko ranny koń wymaga pomocy jedynie w postaci skrócenia cierpień. Policjanci mają broń, ale nie mogą jej użyć w takim wypadku. Weterynarz, nawet, jak już przyjedzie, nie podejmie drastycznych działań na miejscu.
Bo ostatnio głośno było o sytuacji, w której ulżył zwierzęciu na ulicy, a potem media nagłośniły to do rozmiarów afery Watergate - że nie użył parawanów, więc jakieś dziecko mogło to widzieć i doznać urazu na całe życie...
A my?
Mamy na pokładzie kilogram leków przeciwbólowych. Większość narkotycznych. Tylko podanie jakiegokolwiek z nich powoduje, że celem rozliczenia trzeba podać pesel pacjenta... W tym wypadku niemożliwy do uzyskania.
Toteż wróciliśmy do bazy zniesmaczeni. Po pierwsze samym wezwaniem - był to pierwszy raz, kiedy pojechałem do konia...
Po wtóre - tym, że ze względów formalnych nie można ulżyć w cierpieniu zwierzęciu w sposób logiczny, tylko trzeba czekać, żeby nie wywołać urazu psychicznego u świadków. Którego to urazu, oczywiście, widok miotającego się rannego konia nie wywoła...

Pozdrawiam Policję i ukochane media...

służba_zdrowia

Skomentuj (103) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 964 (1022)

#23517

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Stali pacjenci. Nasz chleb powszedni. Zmora NFZ.

Znam K. od kiedy był berbeciem, wchodzącym na stojąco pod standardową szafę niemal...
Bo od tego czasu jest obiektem zainteresowania służb ratowniczych i porządkowych.
Pomyślicie pewnie, że jakiś łobuz, zakapior czy drech...
Nic bardziej błędnego.
Zwyczajny chłopak. Prawie.
Miał nieszczęście urodzić się z wyjątkowo rzadką i bardzo piekielną w ekspresji odmianą padaczki skroniowej...
"Normalna" padaczka objawia się częściej lub rzadziej, jakiś napad, kilkanaście sekund drgawek, potem sen albo dezorientacja...
Padaczka skroniowa, niestety, nie daje takiego obrazu. Powoduje za to napadowe zaburzenia zachowania. Chorzy nagle zaczynają się niepohamowanie śmiać na głos, krzyczeć, kląć - słowem, zachowują się w sposób niedostosowany do sytuacji. Z pozoru zdrowi, przytomni, a zarazem bez kontaktu i bez wpływu na własne zachowanie.
Nasz bohater miał jeszcze dziwniejszą odmianę zaburzeń: uciekał.
Nikt nie wie, przed czym, ani dlaczego...
Po prostu, w takim momencie zaczynał biec przed siebie i nie przestawał do ustąpienia napadu.
Doprowadzało to jego mamę do czarnej rozpaczy. Bo nie była w stanie załatwić najprostszej sprawy w banku czy urzędzie. Wystarczył dowolny niemal bodziec, dźwięk, zapach czy błysk, żeby K. błyskawicznie podrywał się do galopu i osiągał całkiem spory odsetek prędkości dźwięku, zanim mama zdążyła wyciągnąć rękę i go złapać.
Toteż po kilku próbach uznała, że są godniejsi na tym łez padole, wyszkoleni celem łapania, doprowadzania i leczenia. Słowem - pogotowiarze ratunkowi i policjanci.
A jak już złapali, wieźli do szpitala - podobno celem leczenia...

Przez wiele lat pobytów K. na SORze wyrobiłem sobie pogląd na kilka kwestii natury ogólnej, wręcz filozoficznej.
Tylko na postawie obserwacji jego zachowań.
Po pierwsze, że niezależnie od istoty niesprawności, mózg podlega uczeniu poprzez warunkowanie. Najczęściej, niestety, bolesne...

Otóż, K., w pierwszych latach naszej znajomości, biegał szybko, acz niezbyt daleko.
Jego ogarnięty wyładowaniami mózg po prostu nie ogarniał istnienia jakichkolwiek przeszkód terenowych... Toteż, startował z łóżka, obierał kierunek po prostej wzdłuż oddziału, następnie rozlegało się głuche "jebudu", kiedy nasz Forrest Gump walił z barana w zamknięte drzwi, i drugie, głośniejsze, kiedy zaliczał glebę.
Pozostawało wtedy zanieść go do łóżka, gdzie, z błogim uśmiechem dojrzewał do ocknięcia.
Niestety, ostatnio zmądrzał.
Wystartował, dopadł drzwi, OTWORZYŁ JE i wypadł na korytarz!
Niestety, za kilka chwili rozległ się przy wejściu miodopłynny bas Szefa, który z uśmiechem wkroczył do SOR, niosąc pod pachą, jak szczeniaka, zdezorientowanego K.
Stary zapytał grzecznie, czy czegoś nie zgubiliśmy, poinformował, że wychodził akurat ze swojego gabinetu i... otworzył szeroko drzwi. Pomimo pewnego postępu, mózg K. nie ogarnął tego problemu... Dalej było jak opisano powyżej.
Szef podniósł ogłuszonego chłopaka i odniósł na miejsce.
Druga refleksja dotyczyła stawania na drodze czyjemuś szczęściu.

Wielokrotnie K. trafiał na gorliwych piewców ratowania za wszelką cenę, którzy siłą i godnością osobistą przytrzymywali go na łóżku, ładowali kolejne porcje leków...
Najbardziej zaangażowana była pewna studentka, która - będąc kobietą w wymiarach idealną, to znaczy taką, która zimą grzeje, a latem cień rzuca - wskoczyła do łóżka i własną piersią próbowała utrzymać K. w ryzach. Trzeba przyznać, że nigdy nie widziałem naszego bohatera tak przytłoczonego wdzięcznością za okazaną pomoc...
Ale raz dobitnie się przekonaliśmy, że K. urósł i nie jest już smarkaczem.

Do SOR wszedł kolega lekarz, dość słusznej postury, uśmiechając się życzliwie do świata. Trafił na K. w fazie rozpędu. Nie zdążył odskoczyć. Po chwili pozbieraliśmy go z podłogi, spróbowaliśmy usunąć zeń ślady bieżnika butów K. i przywrócić mu orientację w terenie.
Wniosek był prosty: K. dorósł - trzeba mu znacznie szybciej schodzić z drogi... A pacjenta, który opuszcza nasze towarzystwo takim galopem, nie należy na siłę zapoznawać z urokami ratownictwa medycznego. Zwłaszcza, że opanował już trudną sztukę omijania co większych przeszkód...

A na koniec - Najwyższy ma poczucie humoru...
K., pomimo swojej ułomności, wzorem Rain Mana jest nie do pokonania w jakiejkolwiek grze logicznej...

służba_zdrowia

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 910 (1002)

#23817

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Czasami w naszym fachu potrzebny jest sprzęt.
Różny, czasem drobny, czasem ten większy.
A kasy zawsze piekielnie brakuje. Teraz już mniej, bo akcje władz szpitala i województwa odnowiły tabor i uzupełniły braki. Ale pamiętam dobrze te biedniejsze czasy...

W naszej bazie królowały dwa "okręty flagowe" - Mercedesy, popularne kaczki.
Wymalowane na żółto, z oznakowaniami, z zewnątrz robiły wrażenie całkiem sprawnych maszyn.
Znacznie gorzej było od środka...
Jechaliśmy do wezwania: cukrzyk, nieprzytomny, w domu na wsi. Zima.
Już przy zjeździe w drogę prowadzącą do wioski, miałem wrażenie, że ze strachu okasztanię sobie zbroję...
Droga przez las, pochyła jak czoło polityka i kręta jak jego sumienie. Do tego zima - odśnieżanie tego traktu nie leżało w sferze zainteresowań władz gminy.
Ale jedziemy twardo. Z fasonem. Nie zwracając uwagi na coraz bardziej skrzypiące hamulce i zapach palonych okładzin wyczuwalny w kabinie.
W końcu odmiana... ale nie na lepsze.
Podjazd pod górę, stromy jak cholera. W połowie dom, do którego mamy wezwanie. Dojechaliśmy, zamiatając tyłem - tylny napęd plus nieco łyse opony.

Na miejscu użyliśmy znalezionych obok drogi kamieni, celem unieruchomienia naszego rumaka i do boju. Pacjenta zbadaliśmy, zakłuliśmy, podaliśmy leki i na noszach wieziemy do karetki.
Wprowadzamy je z drżeniem łydek, bo przecież ręczny oddał ducha dawno i jedyne, co trzyma parę ton żelastwa i wjeżdżającego, ponad stukilowego pacjenta, to kawałki skały pod kołami.
W pewnym momencie straszna informacja od kierowcy:
- Nosze nie chcą się zablokować, bo stoimy na pochyłości!
I co dalej??
Ano nic... Razem z ratownikiem wlazłem do środka, złapaliśmy mocno rączkę od noszy i trzymamy. A kierowca rusza i próbuje wyjechać kolejne dwa kilometry pod stromą, ośnieżoną górę...
W połowie tej trasy nastąpiły dwa wydarzenia, obydwa niespodziewane.

Nagle otworzyły się tylne drzwi do karetki. Na oścież.
W tym momencie nasz biedny pacjent odzyskał świadomość.
Otworzył błękitne oczęta i ujrzał... oddalającą się wstążkę drogi, od której dzieliło go kilkadziesiąt centymetrów, bez żadnej fizycznej bariery, a u podstawy wielgachnej góry kilka drzew i lustro wody leżącego poniżej zbiornika...
Zaczął więc wydawać z siebie mało artykułowane, za to coraz głośniejsze jęki przerażenia. Do tego rozpoczął intensywną aktywność ruchową, zmierzającą do uwolnienia się z tego rydwanu piekieł!
I tu popełniłem błąd taktyczny, który zaowocował drugą niespodzianką. Ryknąłem:
- Nie szarp się pan, bo puścimy te nosze, a nie są zablokowane!
- Łaaaaaa!!!!!
Po tym wrzasku chorego we wnętrzu karetki rozszedł się zapach wyraźnie świadczący o tym, że nerwy ma on równie słabe, co zwieracze...
I tu doceniliśmy otwarte drzwi karety. Pozwalały oddychać bez ryzyka zagazowania na amen. Lubił chłopina zjeść, nie ma co...
Na szczęście góra się skończyła.
Zatrzymaliśmy się na równym. Wydobyliśmy nosze. Wylaliśmy ich zawartość płynną (obiad) pozostawiając stałą (konsumenta).
Zablokowaliśmy nosze i ruszyliśmy do szpitala.
Tylko przez całą drogę ciągnęły się za nami nieartykułowane ryki pacjenta, które wyraźnie świadczyły o tym, że do bazy dojedzie w znacznie gorszej, niż wyjściowo formie... Przynajmniej psychicznej.

I po co było przytomnieć?

służba_zdrowia

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 977 (1069)

#21419

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Zgodnie z zamówieniem, historia świąteczna. No, prawie...

Rzecz się działa w piątek, przed Wigilią Bożego Narodzenia.
Dyżur wyjątkowo podły, pomimo podniosłego nastroju... Każdy z nas chciał już być w domu, z bliskimi.
Tym bardziej, że pogoda była iście piekielna.
Zamiast śniegu z nieba lały się potoki deszczu.
Podłoże, miast błyszczeć nieskalaną bielą, przybrało formę obiadu, który ktoś już raz zjadł... I oddał.

W tych okolicznościach przyrody, wezwanie.
Droga krajowa nr 7. Dostarczycielka mnogości wrażeń, poligon dla pokoleń ratowników.
Dzwoni jakiś jegomość, informuje, że przejeżdżał i ujrzał z rowu machającą rozpaczliwie rękę.
Odmawia zatrzymania się i sprawdzenia przyczyny machania, spieszy się, my jesteśmy od tego... Do widzenia.
No to w drogę.

Jedziemy na wskazany kilometr. Niezbyt zestresowani, bo jak ktoś macha ręką, to już nieźle. Jedziemy więc tę rękę uratować.
Ciemno, zimno i leje. Wysiadamy.
Rów melioracyjny, świeżo wyczyszczony i pogłębiony. Na dnie, ze względu na świąteczną pogodę, tona błota i liści. A z nich wyłania się... szuwarek.
Koleś spodlony wódą w stopniu niewyobrażalnym.
Brudny, utytłany jak stado warchlaków i na wszystkie pytania odpowiadający dźwięcznym "Wurg!"
A do tego odziany w sposób wielce oryginalny: sweterek modo Kononowicz, kalesony i robocze buciory....
Do dziś nierozwiązana pozostała zagadka zniknięcia jego spodni.
Ze względu na stan nieważkości i śliskość podłoża, biedak nie był w stanie wypełznąć na stały ląd. Toteż podciągnął się najwyżej, jak mógł i machał...
Ucapiliśmy go za kołnierz, postawiliśmy na poboczu - ale na kolanach. Po pierwsze, zasada ograniczonego zaufania (ani chybi padnie, więc lepiej z niska), po drugie, post i zaduma, znaczy odklęczeć grzechy musowo.

Czekamy na policmajstrów, coby szuwarka zabrali do kliniki leczenia upodleń.
Zainteresowany w tym czasie trzyma się słupka drogowego, tak dla pewności.
W pewnym momencie, puściliśmy z kolegą ratownikiem fraki pacjenta, celem sprawdzenia godziny. Ten się kiwnął i padł na pysk... o centymetr mijając krawędź otwartych drzwi karetki!
Zamarliśmy... Podnieśliśmy dziada do pionu. Wytłumaczyliśmy żołnierskimi słowy, że tu klęczeć trza i się trzymać tego pie...go słupka!!! Bo łeb se urwie!
Dalej trzymamy i czekamy...

Niestety, po kilku minutach znowu sprawdziliśmy czas... Jednocześnie.
Szuwarek złapał narastający przechył tylny. Słupek zaś okazał się być nowym wynalazkiem: nie betonowy, tylko plastikowy. Toteż ugiął się pod działaniem spitej siły i ustąpił. A gość wykonał piękny przewrót w tył, pokazał numer obuwia i z rozgłośnym pluskiem stoczył się (tym razem dosłownie) wprost do bajora, z którego go wydobyliśmy...
Spojrzeliśmy po sobie z rozpaczą i chórem stwierdziliśmy: mam to w d... Tam miękko, krzywdy sobie przynajmniej nie zrobi.
Dopiero przybyli funkcjonariusze pomogli nam wydobyć nura na ląd i zapakowali do radiowozu klasy trzeciej.

Jeszcze jedna rzecz: podczas załadunku, koledzy kręcili nosami na widok ogromnego wypuklenia w kroku kalesonek...
Pacjent skasztaniony to gwarancja mycia radiowozu... Jednak inspekcja poszkodowanego ujawniła, że w okolicach klejnotów schował przezornie dokumenty, klucze i portfel!
Tak więc wyjaśniła się zagadka jego tożsamości.
Tylko gdzie się podziały jego spodnie? I kto zabił Kennedy′ego?
Wesołych Świąt, Najmilsi :)

służba_zdrowia

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1041 (1151)

#22323

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jeszcze trochę posmucę o piekielnych pacjentach, którzy mają pomysły na upiększenie swej powłoki cielesnej.
Niekiedy celowo, częściej po prostu przypadkiem...

Nietypowy wisielec na początek.

Wezwanie na wieś - dzwoni dziewczyna, zapłakana, przerażona, krzyczy. Jej małżonek się właśnie powiesił!
Dyspozytorka próbuje się dowiedzieć czegoś o stanie poszkodowanego - bezskutecznie. Ledwie zbiera dane adresowe. Przy próbie polecenia odcięcia wisielca, wzywająca rzuca słuchawką.
No to ognia!
Dojechaliśmy naprawdę szybko. Jak to w takich wypadkach, pełny sprzęt w łapki i biegiem do chałupy. Wpadamy do pokoju, na środku stoi szlochająca niewiasta. Pytamy, gdzie wisi, gdzie ten samobójca??!!
Nie odpowiada, pokazuje tylko ręką najpierw jeden, potem drugi pokój....
Co jest? Wisi w kilku miejscach??? Ciekawy koleś...
Na szczęście nasze rozterki rozwiewa sam zainteresowany: z pokoju wypada gość koło trzydziestki, wyraźnie podniecony ruchowo, siny na obliczu jak tureckie jeansy po praniu. Mija nas pełnym galopem i wydając z siebie odgłos zepsutego parowozu biega po pokoju dookoła zespołu. Nie powiem, jak na wisielca dość mobilna jednostka...
Udaje nam się go osadzić w miejscu.
Stwierdzamy, że w chwili desperacji, facet zacisnął sobie na szyi opaskę mocującą np. do kołpaków, taką plastikową, w jodełkę, która łatwo się zaciska, ale za nic nie chce puścić...
Nóż. Precyzyjne cięcie. Świst nabieranego pełną piersią oddechu. Kuuuuu....waaaaa... wypowiedziane z ulgą. I to nie przez pacjenta....
Koniec końców pojechał z nami i z niebieskimi do psychiatryka, tłumaczyć się z szaleństwa.

Z innej beczki:
Szpitalny Ratunkowy. Noc z soboty na niedzielę. Piąta rano.
To ewidentnie psia wachta. Zwłaszcza przy dyżurze weekendowym, gdzie połowa miasta choruje właśnie w nocy...
Toteż wpadłem w lekki wstrząs, kiedy odebrałem telefon od pielęgniarki.
Wzywa mnie do pacjenta i śmieje się w głos.
No zwariowała baba jak nic...
Kto bowiem przy zdrowych zmysłach cieszy się o świcie, że mamy robotę?
Zwlokłem się z wyra, założyłem bluzę i idę...
Na miejscu: pan około osiemdziesiątki. Przywieziony przez córkę.
Mieszka sam, w starym budownictwie. Łazienka na korytarzu. Obudził się w nocy, bo pęcherz ciśnie. Ale do klo trzeba kawałek dojść.
Na szczęście przy łóżku stoi butelka po wodzie mineralnej. Taka smukła, z długą szyjką...
Niewiele myśląc, zasadził ją sobie na organ siedząc na łóżku... I zasnął...
Obudził się po jakichś dwóch godzinach...
W tym czasie organ napuchł solidnie i flaszka nie dawała się już zdjąć. Zadzwonił po córkę. Przyjechała.
Po nieudanych próbach ekstrakcji butelki, złapała za nożyczki i opitoliła ją dookoła w połowie długości.
Toteż jak wszedłem, dziadunio prezentował światu coś w rodzaju mikrofonu satelitarnego albo fujarki w obroży przeciw pchłom...
Ale trzeba to zdjąć...
Nożyczki i do roboty. Dopóki był plastik, szło nieźle.
Ale gwint... Nożyczkami nie idzie. Wziąłem nożyce ortopedyczne. Pierwsze cięcie - trochę gwintu owszem, poszło, ale - niestety - pokrywa organu też się rozłazi...
Ponieważ nie sądziłem, że obrzezanie w tym wieku jest szczytem marzeń pacjenta, poleciałem na blok operacyjny. Pożyczyłem podkładkę, piłę włosowatą i po zabezpieczeniu wyciąłem pana z butelki...
Najlepszym podsumowaniem całej tej akcji był komentarz kolegi Urologa, który dzielnie mi asystował... Otóż po ujrzeniu rozmiarów organu, który dojrzewał jako dżin w butelce przez parę godzin, westchnął z zazdrością i poradził:
- Leć pan szybko do żony albo sąsiadki, bo to się już w życiu nie powtórzy...

służba_zdrowia

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2020 (2058)

#22696

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Czasem się zastanawiam, czy wrzucać opowieści poważne, tragiczne... W końcu łatwiej się czyta humoreski. Zwłaszcza, że lubię się wygłupiać.
Ale zaczynając przygodę z Piekielnymi przyrzekłem sobie, że postaram się pokazać Wam wszystkie strony ratownictwa. Dziś czas na opowieść: dlaczego na rok przestałem ratować ludzi... Uprzedzam, będzie trudno i cholernie smutno... Zaczynamy?

Jesień, jakieś cztery lata wstecz. Wiatr urywał łeb, jak to na północy.
Dyżur piekielny od początku...
Najpierw jedziemy do pobitej staruszki - temat na osobną historię...
Potem reanimacja.
Potem młodzieniec, który odprowadzał dziewczynę na pociąg i wypadł zeń podczas ruszania. Po kilku dniach oddał narządy i trafił na cmentarz...
Słowem, wyjazdy cholernie trudne i smutne w rokowaniach...
Najgorsze nadeszło po zmroku...

Dyżurowałem na "Esce" w bazie głównej. To karetka specjalistyczna, która ma pod opieką pół rejonu. Wezwania dostajemy przez telefon, więc każdy jego dzwonek stawia nas natychmiast do pionu.
Koło osiemnastej dyspozytorka prosi nas o pilne zgłoszenie.
Podaje miejsce i powód: półtoraroczny chłopczyk wypadł z okna na czwartym piętrze na ulicę...
Zazwyczaj zbieramy się szybko, ale wtedy... Pamiętam, że biegłem mając nie zawiązane buty i jeden rękaw kurtki na sobie...
Na miejscu byliśmy po jakichś czterech minutach. Bo kierowca dał tak ognia, że zakręty pokonywaliśmy na dwóch kołach, a tam, gdzie był korek, po prostu lecieliśmy chodnikiem...
Na miejscu koszmar.
Na chodniku leży malutkie ciałko. Spod głowy kałuża krwi...
Klękamy, stabilizujemy główkę, badam oznaki życia... Słabiutkie...
Tętno ledwo wyczuwalne, oddycha nieregularnie, charczy...
Źrenice szerokie, znaczy, mózg poszedł do nieba...
Obok szlochający rodzice, ale - co rzadkie - nie próbują nam skakać na plecy, ojciec pyta, czy może pomóc, matka przez łzy prosi o ratunek...
No to ratujemy... Chociaż szans nie ma. Za długo pracuję, żeby nie wiedzieć, jak to się musi skończyć.
Intubacja - wiecie, jak łatwo wsadzić do tchawicy maleńką rurkę, na środku ciemnej ulicy, u dzieciaka z założonym kołnierzem chroniącym szyję?
Wkłucie - niemożliwe do założenia. Brak ciśnienia, uciskamy klatkę piersiową, wentylujemy i zakładamy nowość: wkłucie doszpikowe, wstrzeliwane w kość... Weszło!!! Jest!!!
Podajemy leki, ale... przy przekładaniu na deskę okazuje się, że piszczel jest złamana, wkłucie wypada... Proszę o drugie - nie ma... W końcu nowość... Przez radio rozpaczliwie prosimy wszystkich dookoła, żeby nam przywieźli chociaż jedno!
Zgłaszają się wszyscy w mieście. Nawet Szef, który dyżuruje w szpitalu, mówi, że szukają, żebyśmy wytrzymali, spróbują dowieźć... Wtedy okazuje się, że w całym, sporym w końcu, mieście, jest tylko jedno doszpikowe - właśnie je zużyliśmy... No to pozamiatane...
Leję leki do rurki intubacyjnej - metoda stara, ale innego wyjścia nie mamy. I reanimujemy. Czterdzieści minut, godzina...
Maluch już nie walczy. W końcu przychodzi ten moment, którego nienawidzę jako kierownik zespołu:
- Panowie, dziękuję, kończymy... Już wystarczy. Walczyliśmy... Dziś Ona była lepsza...
I widzę swoją załogę... Trzech chłopaków zahartowanych w bojach, w tym kierowca z dwudziestoletnim stażem... Płaczą jak dzieci...
Na koniec kilka słów wyjaśnienia: to nie była zwykła tragedia. Bo nie była to rodzina patologiczna. Normalni ludzie. Dwoje dzieci. Pojechali wszyscy do sklepu, zostawili otwarte okno celem wywietrzenia pokoju. Po powrocie, mama zrobiła kolację i weszła do pokoju. A synek minął ją biegiem i wypadł przez okno...
Następnego dnia rodzice przyszli do szpitala po kartę zgonu. I kolejne zaskoczenie: podziękowali, że cokolwiek zrobiliśmy, że nie odpuściliśmy. To rzadkość...

A ja? Na miejscu musiałem trzymać formę...
Nie odzywałem się do ludzi przez dwa dni. W ogóle.
A potem wziąłem rok urlopu z pogotowia. Żeby nie myśleć. I tylko czasem śni mi się ta ulica, żółte światło latarni i chyba najcięższa walka, jaką w życiu stoczyłem...

służba_zdrowia

Skomentuj (172) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2610 (2712)