Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

adammm87

Zamieszcza historie od: 13 stycznia 2012 - 21:46
Ostatnio: 15 lutego 2013 - 17:00
  • Historii na głównej: 0 z 0
  • Punktów za historie: 0
  • Komentarzy: 3
  • Punktów za komentarze: 8
 

#33165

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Historia Nowokainy traktująca o intymnym zastosowaniu kleju montażowego przypomniała mi o innej medycznej opowieści.

Otóż pewien pielęgniarz opowiedział mi kiedyś o facecie, którego przywieziono karetką do szpitala.

Pacjent z gatunku "młodych wykształconych z wielkiego miasta" - garniturek, żel we włosach, "ą ę". Jednakowoż, wysoce dystyngowany imydż hospitalizowanego jegomościa stał w rażącym kontraście z jego zachowaniem. Gościu na przemian wył i kwiczał, płakał i wpadał we wściekłość. Strasznie się przy tym miotał i co rusz obrzucał personel szpitala srogimi obelgami.

W końcu jednak rozsierdzonego koguta udało się ujarzmić, uwalić na leżance i rozebrać. Wtedy też wyszły na jaw pewne fakty, które bardziej niż w pełni wyjaśniały zachowanie eleganta-furiata.

Okazało się bowiem, że pan był z gatunku tych "rozrywkowych" i owego feralnego popołudnia postanowił zabawić się z ogórkiem szklarniowym, umieszczając go w swoim odbycie.

Niestety, w trakcie "zabawy" okazało się, że ogórek utknął i nie chce wyjść. "Rozrywkowy" pan przecierpiał tak parę godzin (!), próbując wydalić zabawkę, lecz ta niestety ani drgnęła. Widząc, że sprawa jest - delikatnie mówiąc - zdupiona, a ogórek tkwi głęboko, pan "zabawny" wskoczył w swój garnitur i udał się do szpitala.

Na piechotę...

Daleko jednak nie zaszedł, dość powiedzieć, że ktoś wezwał karetkę do "eleganckiego pana, który leży na chodniku i zwija się z bólu". Tak więc nici z dyskrecji, nici z elegancji - dupa zbita, jednym słowem.

Pacjenta ostatecznie "odkorkowano", lecz okazało się to zabiegiem długim i bolesnym - ogórka nie dało się wyjąć w całości i trzeba go było wydłubywać kawałek po kawałeczku...

Cóż, warzywa to samo zdrowie, lecz - tu lekcja, jaką szanowny pan odebrał - należy je konsumować "drugą stroną".

Opowieści na sygnale

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 758 (828)

#28181

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jestem fanem ratunkowej. Lubię w niej większość. Chwile smutne i radosne.
Bo, niezależnie od tego, jak jest, możemy pomagać innym.
Nie lubię jednego: bezsensownego nadużywania systemu przez ludzi, których egoizm zabiera innym szansę na ratunek...
A jest ich coraz więcej.
Nie ukrywam, że pogotowiarze mają swoje sposoby na oduczenie takich ludków traktowania nas jako taksówki, przychodni na kółkach, czy też - w przypadku SORu - jak lekarzy rodzinnych bez kolejki.
W większości piekielne.
I wiem, że moi zagorzali wielbiciele odsądzą mnie od czci i wiary po tym, co napiszę. Ale co mi tam... Dla Was wszystko.

Często się zdarza, że do ambulatorium zgłaszają się ludkowie z banalnymi otarciami naskórka, czy skaleczeniami. Najczęściej kilkudniowymi.
Żeby dodać dramatyzmu sprawie, w miejscu zadrapania najczęściej powstaje odczyn zapalny w postaci słynnej czerwonej pręgi, idącej nieodmiennie do serca...
Dla zainteresowanych: jest to łagodny odczyn naczyń chłonnych, kompletnie niegroźny.
Ale mit głosi, że dojście pręgi do serca niezawodnie zabija pręgowanego...
Tłumaczenie tego narodowi kończy się zazwyczaj niepowodzeniem: wiedzą lepiej, a ja nie chcę pomóc i już.
Toteż pomagam: proszę, żeby zainteresowany wrócił do domu, wziął czarny mazak i zaznaczył poziom pierwotny pręgi. Potem już tylko musi co pół godziny mierzyć linijką prędkość przesuwu i zaznaczać pisakiem... Jeżeli owa przekroczy 5 centymetrów na godzinę, to zgłosić się ponownie...
Nikt jeszcze nie wrócił, ale wzrosło zapotrzebowanie na zmywacz do markerów...

Kiedyś, w nocy, pojechaliśmy po raz trzeci w ciągu miesiąca do tej samej pani. Niewiasta w wieku średnim, postury ogromnej i o niepohamowanym apetycie.
Do tego, posiadająca kamicę pęcherzyka żółciowego, która wymaga bezwzględnej diety.
Pani dietę miała głęboko, a na operację się nie zgadzała. Regularnie jadała na kolację kilka kotlecików, po czym, koło drugiej w nocy spanikowany mąż wzywał karetkę do umierającej z bólu małżowiny...
Facet naprawdę był troskliwy, pytał jak może pomóc.
Za to pani, nie dość, że wymuszała nasze przyjazdy, nie stosowała się do zaleceń, to sobaczyła nas o wszystko: o zbyt wolny przyjazd, za słabe leki, bolesny zastrzyk i niewłaściwą aparycję - podobno nie wyglądaliśmy na odpowiednio zainteresowanych...
Toteż raz puściły nam zwieracze mentalne.

Podaliśmy zastrzyk, taki jak zawsze. Pretensje też rytualne.
A potem... Na pytanie męża o możliwość pomocy, diabeł podszepnął mi pomysł:
- Proszę wziąć pół litra wody przegotowanej. Ciepłej.
- Tak jest, doktorze!
- Do tego dodać dwie tabletki roztartego między łyżkami środka rozkurczowego.
- Natychmiast!
- I najważniejsze: co kwadrans podawać do picia żonie łyżeczkę od herbaty uzyskanego napoju - żeby żołądka nie podrażnić.
- Oczywiście, dziękuję bardzo!
Wyszliśmy. Ratownik patrzy na mnie cokolwiek dziwnie...
- No co??
- Coś ty za szamaństwo tam odstawił?
- Stary, to proste: musi dostać jeszcze coś rozkurczowego za jakiś czas, tak?
- No tak...
- A teraz pomyśl: co kwadrans 5 mililitrów doustnie... a tego jest pół litra... to o której skończą się leczyć?
- Za jakieś kilka godzin.
- No właśnie. Myślisz, że pani będą smakować następnym razem kotleciki? Po nieprzespanej nocy?

Genialne, prawda?
I piekielne zarazem. :)

służba_zdrowia

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1115 (1169)

#28106

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
O perypetiach z piekielnymi dyspozytorami wspomniałem przy okazji wysłania załogi do konia.
Generalnie, jest to zawód zasługujący na ogromny szacunek. Godziny w dzień i w nocy wypełnione użeraniem się z potencjalnymi wzywającymi, tłumaczenia, kłótnie...
Jednak to wszystko nie przechodzi bez śladu. Po latach pracy, przeciętny dyspozytor zmienia się z coś w rodzaju automatu zgłoszeniowego z zepsutym obwodem logicznym i bez opcji nawigacji...
Oto dowody...

Wezwanie w środku nocy. Na karcie stoi napisane, że jedziemy do starszej pani, która traci przytomność. Co ciekawe, sama wzywa, więc traci chyba powoli. Ale jednak...
Na błyskach zajeżdżamy pod blok. Wyskakujemy. Sprzęt w łapki i naprzód. Na czwarte piętro.
Wbiegamy - w końcu na grypę to nie wygląda...
Dzwonimy, walimy w drzwi - bez odzewu. Znaczy, jednak straciła...
Trzeba wezwać strażaków i niebieskich, coby drzwi wyrąbali. Toteż wołam naszą panią przez radio.
Odzywa się i mówi, że pomyliła adresy - sąsiednia klatka, też czwarte piętro!!!
Zbiegamy z ważącym kilkadziesiąt kilo majdanem (tak, tak - sam defibrylator koło dziesiątki, a torba i reszta?).
Potem z mroczkami przed oczyma powtórka. Otwiera przemiła babciunia, która melduje, że tak ją głowa boli od rana, że chyba zemdleje... Choruje na migrenę, zapomniała kupić leki.

Innym razem.
Wezwanie do duszności u maluszka. Koszmar ratownika, bo daleko, na wiosce.
Dyspozytorka zebrała wywiad: jedźcie drogą, na zakręcie będzie rozgałęzienie w prawo, dalej po płytach i na końcu dom.
Lecimy. Droga - jest. Zakręt - jest. Płyty - jak w mordę - są. W obie strony. Ale było, że w prawo, to skręcamy. Noc, ciemno, choć oko wykol.
Jedziemy. Kilometr, drugi, trzeci - droga wąska, po obu stronach rów. W końcu widzimy jakieś migające światełka. Zielone i czerwone. Dobra nasza!
W ostatniej chwili łowię kątem oka podejrzany błysk na poziomie gruntu i wrzeszczę do kierowcy coby hamował...
Dwa metry dalej zaczyna się woda, a te światełka to wejście do portu!!!
Potem już tylko trzy kilosy na wstecznym, po ciemku. I skręt w lewo, czyli we właściwą stronę...

I wisienka na torcie.
Wezwanie o drugiej w nocy nie należy do przyjemności. Na karcie wyjazdu, w miejscu wezwania widnieje nazwa wsi, rozpirzonej na cztery strony świata i numer domu. W polu powód wyjazdu czytamy: "nie wiem co się dzieje"...
Ponury żart jakiś...
Jak się domyślacie, lokalesi nie mają zwyczaju zamieszczania na domach metrowej wielkości neonów z numerami domów...
Toteż po pół godzinie szukania, prosimy panią o oddzwonienie i sprecyzowanie miejsca zdarzenia. Czekamy...
Nagle, z głośnika odzywa się jej triumfalny głos. Mówi, że to będzie dom, na podwórku którego stoi kombajn zbożowy...
W środku nocy, w sierpniu, w sezonie żniw!!!
Po wściekłych rykach, nieco obrażona oddaje jeszcze, że ten dom ma czerwony dach...
Obudziliśmy pierwszych z brzegu aborygenów, którzy skierowali nas prosto do chałupy, przy której stał jedyny w okolicy, wielki warsztat samochodowy...

Wiem, że to trudna robota. Nerwowa. Wypalająca.
Ale my nie jedziemy gdzieś dla rozrywki. Tym razem trafiliśmy na rzadką - dosłownie - chorobę, czyli biegunkę. Mogło być gorzej.
Ale czy naprawdę musiało?

służba_zdrowia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 791 (839)

#29631

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Pomocnicy. Nie do przecenienia. Ludzie, którzy w akcji starają się ze wszystkich sił pomagać. Niekiedy zawodowcy, innym razem zwykli gapie, a czasem... bohaterowie rodem z komiksów...

Strażacy są najczęściej przed nami na miejscu zdarzenia. Przynajmniej powinni być, bo w myśl obowiązujących zasad, to właśnie oni mają za zadanie zabezpieczyć teren wypadku i umożliwić nam spokojne wejście w jego strefę.
Często jednak zdarza się tak, że nie dojeżdżają na czas. Bo my dostaliśmy pierwsi powiadomienie, a ich pojazdy są stare, obciążone wodą i rozwijają prędkość ochwaconego ślimaka winniczka.

Pojechaliśmy do wypadku, dość daleko za miasto. Zderzenie dwóch pojazdów osobowych.
Na miejscu, z jednego samochodu - typowego dresowozu - wydobyła się już nieuszkodzona na wizus załoga. W drugim gorzej: zakleszczony kierowca, przytomny, ale obolały, z nogami pod deską rozdzielczą.
Strażaków ani widu...
To zabieramy się, po wstępnej ocenie sytuacji, do pomocy kierowcy. Zakładamy dwa wkłucia, kołnierz szyjny, podajemy leki przeciwbólowe i płyny. I czekamy...
Po dwudziestu minutach słyszymy sygnały. Oto cwałuje kawaleria nasza dzielna!

Dojechali. Wyskoczyli. I dalej odłączać akumulatory w autach... Po czterdziestu minutach od zderzenia, gdyby coś miało wybuchnąć, już dawno patrzylibyśmy na nich z góry. Ale algorytmy rzecz święta. No to niech tną.
W końcu zabrali się za uwalnianie zaklinowanego szofera.
Wyciągnęli swoje nożyce, rozwieraki i całą resztę supermocy... I zaczęli debatować, z której strony najlepiej. Nie łudźcie się, nie wyglądało to jak na filmach: bieganie, jasne komendy, szybkie działanie... Po prostu łazili spokojnie wokół wraku i wypowiadali kwestie w stylu "Heniek, a tutaj może, co?.... Nieee, tutaj nie. To może tam u ciebie?"
Wreszcie osiągnęli zadowalający poziom koncepcyjny. Trwało to spokojnie ponad kwadrans. My zdążyliśmy już zmienić kroplówki i dalej czekamy na uwolnienie poszkodowanego. Przecięli zawiasy drzwi tylnych. Drzwi odpadły. Ale jeszcze nie można wyciągnąć. Bo się czepiłem i zauważyłem, że gość ma zakleszczone stopy, do których prze tylny otwór wejściowy trudno się będzie dobrać. Spojrzeli na ignoranta z obrzydzeniem. Przecięli zawiasy drzwi przednich.
Które z łomotem spadły mi na nogi...
Słów, które wtedy bardzo głośno wypowiedziałem, nie da się opublikować nawet w bardzo lewicowej prasie. Bo jak inaczej można podsumować ponad godzinną akcję, w wyniku której liczba poszkodowanych jakby wzrosła?

Innym razem z kolei, spotkałem Batmana na miarę naszego kraju....

Pojechałem na siódemkę, do wypadku. Samochód z rodziną złapał pobocze, stanął na boku i uderzył w palmę. Wzywał Szef, do pomocy, znaczy, sprawa poważna. Trochę mnie zdziwiło, że początkowo zawołał mnie i L., jeżdżącego w innej karecie, potem kazał przez radio L. wracać do bazy. W końcu najbardziej doświadczony z nas wzywa i nie wie i lu poszkodowanych? Zdarza się. Ale dziwne...
Dojeżdżamy. Wyskakujemy. I wyjaśnia się, kto tak naprawdę pierwotnie podał liczbę ofiar.

W dziwacznych podskokach pędzi ku nam wielce oryginalny osobnik.
Chudy, zgarbiony, odziany w czarne, obcisłe getry z lycry i czarną.... pelerynę z napisem "Ratownik Drogowy" na plecach!!!
Dobiega i wrzeszczy, że trzeba ratować, wyciągać, natychmiaaaast!!!! I skacze wokół karetki jak terier z kolką nerkową, powiewając peleryną...
A my oczywiście za sprzęt i biegiem w pole, gdzie leży wrak. Ratownik drogowy podobnie powitał Szefa, oznajmiając mu, że za wolno jechali, pytając dlaczego nie biegną i informując, że w wozie jest troje poszkodowanych. Toteż stary wezwał dwie jednostki.
Nasz bohater nie wziął jednak pod uwagę, że jedna z ofiar w wyniku uderzenia pozbyła się znacznej części czaszki, co nie dawało jej szans na długie życie (choć stanowiło pierwszy etap przemiany w polityka).

Ale ad rem: dobiegamy do wozu i zaczynamy ze strażakami ewakuację drugiego żyjącego poszkodowanego. A piekielny nietoperek przeszkadza jak tylko może. Wrzeszczy, wydaje polecenia rodem z podręcznika "Adam Słodowy, uratuj się sam", przez co moja załoga nie słyszy poleceń kierownika zespołu...
Potem zaczyna pomagać czynnie... Nie reagując na moje upomnienia. Że wiemy, co robić, że dziękujemy za pomoc, że już może odsapnąć i dać nam robić swoje...
Zaczyna szarpać za deskę, za kołnierz, próbuje wyrywać nogi pacjenta spod pedałów. Słowem, kręci się jak stolec w przeręblu i uniemożliwia nam logiczne działanie.
Tracę cierpliwość. Łapię mądrego inaczej za ramię i odsuwam na dwa metry z poleceniem "i tam masz stać".
Wracam do chłopaków. Pochylam się nad chorym, którego właśnie mamy wydobyć na deskę. I czuję, jak jakiś ciężar zwala mi się na plecy, zaś chuderlawe rączki próbują odciągnąć mnie od poszkodowanego. Słyszę histeryczne wrzaski: "ratować, nie tak, nie umiecie, ja to zrobię"...
Tego już za wiele. Obezwładniam. Oddaję w ręce policjantów. Oni pouczają znajdującego się kompletnie w amoku świra i puszczają wolno. Wskakuje na ukryty w krzakach rower i powiewając dumnie peleryną odjeżdża w stronę zachodzącego słońca...

Powiecie może, że obywatel, że chciał pomóc... Może i chciał, ale póki co, o mało nie doprowadził do poważnej awarii poszkodowanego.
A potem okazało się, że to człowiek chory. Bo jak tylko przestał być ratownikiem drogowym (znaczy co? drogę ratował?), zaczął się przebierać za policjanta i wypisywał mandaty ludziom, którzy zbyt wolno - jego zdaniem - przejeżdżali przez tory kolejowe... Wpadł dopiero, kiedy zatrzymał do ukarania samochód pełen pracowników Wydziały Kryminalnego miejscowej komendy...
Niektórzy muszą mieć dopływ adrenaliny. I budować własną wartość, nawet kosztem odsiadki...

służba_zdrowia

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 880 (964)

#30032

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Chwilowo jeżdżę w karetce w niewielkim mieście powiatowym. Jest tu szpital, ale na pewno nie pełnoprofilowy. Toteż pacjentów z ciężkimi schorzeniami wozimy do jednego z dużych miast: mojego macierzystego, albo... tego drugiego.
Fakt: na SORach roboty nie brakuje. Ale my gdzieś pacjenta zawieźć musimy - nie wypada trzymać go w karetce do wyzdrowienia...
Toteż, żeby było formalnie i sprawiedliwie, zgodnie z procedurami, pytamy Koordynatora ratownictwa, dokąd dostarczyć poszkodowanego. A on/ona odpowiada. I jedziemy.

O ile w mojej macierzystej jednostce nie spotkałem się z objawami zdecydowanej niechęci, o tyle, ilekroć mam jechać do tego drugiego przybytku, piję ziółka na uspokojenie. Zapytacie, dlaczego? W końcu to szpital, ma obowiązek zająć się chorym... To poczytajcie dalej.

Wieziemy z miejsca wypadku roztrzaskanego chłopaka. Uraz wielonarządowy, czaszka, klatka piersiowa, połamane kończyny dopełniają nieszczęścia. Zgodnie z decyzją Koordynatora, walimy do stolicy regionu.
Pacjent leży na desce ortopedycznej, przypięty specjalnymi bloczkami i pasami, coby nie latał jak mniejszość narodowa po pustym sklepie.
Wjeżdżamy na SOR. I od wejścia awantura: dlaczego tutaj??
Bo to najbliższy szpital pełnoprofilowy, odpowiadam zgodnie z prawdą.
To wywołuje mega focha u personelu.
Za długa ladą siedzi stadko pielęgniarek i lekarzy, przeplecione malowniczo ratownikami. Nikt nie kwapi się wskazać nam miejsce, w którym możemy przełożyć i zdać pacjenta... To pytamy: gdzie? Tammmm... Wymruczane z wściekłością...

Przekładamy razem z deską, bo takie są zasady. I już przy przekazywaniu pacjenta zaczyna się demonstracja siły i niechęci. Osoby zajmujące się poszkodowanym ignorują moje próby informowania o mechanizmie urazu, o rodzaju obrażeń, parametrach pacjenta itp... Zaprzestaję więc bezsensownej gadaniny i zaczynam wpisywać to w kartę przekazania.
I słyszę, jak mój ratownik prosi grzecznie siedzące za ladą panie o wydanie na wymianę kompletu deski i klocków, które są nam niezbędne w dalszej części dyżuru.
Zero reakcji. Jedna wpisuje coś w komputer, dwie inne prowadzą konwersację na temat wypieków... A my czekamy... Jedyna karetka w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od bazy nie może ruszyć, bo nie ma chętnych do wydania koniecznego sprzętu!!!

Chłopaki grzecznie proszą drugi raz, potem trzeci. Mijają minuty. Oni proszą, one siedzą, ja zaczynam się gotować. Apogeum osiągam, gdy po kolejnej prośbie ratownik słyszy wysyczane wściekłym szeptem:
- Trzeba było tu nie przywozić! Gdzie indziej jakby zawieźli, to by dostali szybciej...
Nie wytrzymałem. Ryknąłem, informując panią, że to najbliższy szpital od miejsca zdarzenia, że to my decydujemy gdzie wozić umierających pacjentów, a jej obowiązkiem jest ruszenie się i znalezienie dla nas deski, bo czekamy od czterdziestu minut, czego nie można zapewne powiedzieć o pacjentach niecierpliwie wypatrujących naszego powrotu do bazy i wzywających uwięzioną tutaj karetkę...
W odpowiedzi usłyszałem, że ona zna swoje obowiązki i nie będę jej uczył. Toteż zapytałem, kto jest szefem tego przybytku, bo chciałbym z nim natychmiast porozmawiać o panujących tu obyczajach.
Został wezwany. Rozmowa nie wniosła nic do sprawy. Może poza moim osłupieniem, kiedy dowiedziałem się, że pielęgniarka stulecia chce przeprosin... Poczuła się obrażona, że nazwałem ich miejsce pracy... przybytkiem...

Deskę dostaliśmy. Wróciliśmy do bazy. Ale nie potrafię się oprzeć wrażeniu, że ktoś tam pracuje za karę i w dodatku nie przyjął do wiadomości upadku komunizmu, nie wspomnę o zainteresowaniu dobrem pacjenta... Wstyd.

służba_zdrowia

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1169 (1199)

#30040

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Opowieści o piekielnym SORze ciąg dalszy. Z dzisiaj.

Wezwanie dramatyczne: młoda niewiasta przyjęła potworną ilość tabletek psychotropowych w celach samobójczych. Nieprzytomna.

Pognaliśmy co tchu. Po opanowaniu szalejącej rodziny, udało się nam uzyskać kontakt z pacjentką i zainstalować ją w karetce. Podłączyliśmy płyny, podaliśmy leki, do tego monitorek i gotowe. A teraz trzeba panią gdzieś zwieźć, bo istotnie, ilość tabletków była hurtowa.
To pytamy naszego dyspozytora, ten dzwoni do koordynatora i bęc: mój ulubiony szpital, niekoniecznie na peryferiach.
Lecimy żwawo, bo dziewczę na razie w stanie niezłym, ale może się pogorszyć. Tym bardziej, że nie wiadomo, kiedy zeżarła ten kilogram prochów. Ona wyjęczała, że o trzynastej. Tylko, że o tej godzinie dostaliśmy wezwanie, więc... Albo rodzice dzwonili, a ona łykała, albo było to znacznie wcześniej. O czym świadczyć mógł pogarszający się stan jej świadomości.
Dojeżdżamy. Zgłaszam się przez radio i informuję parodię Oddziału Ratunkowego, że i z kim przybywamy. Z drugiej strony oschłe pytanie, czy jedziemy z miejsca zdarzenia.
Nie, k....a, z planety Melmak...

Ale nic. Dotarliśmy. Wyjeżdżamy z pacjentką z wozu i - z drżeniem łydek - wjeżdżamy na SOR. A tam jak zwykle. Pacjentów niewielu, za to pełna obsada za ladą...
Jedna dochtórka stoi niedaleko nas. Taka sympatyczna z buzi, to ją pytam, gdzie przełożyć pacjentkę. Wskazuje. Jedziemy.
Zatrzymuje nas syk drugiej, która pyta, jakim prawem jeździmy po ich SORze bez pozwolenia... WTF?
Ta młodsza wyjaśnia, że to ona pozwoliła nam tam wjechać. Zero przeprosin, oczywiście.
Stoimy jak kołki z chorą na środku korytarza. A pani doktor oddaje się z lubością traceniu energii na wydzwanianie do kierownika swojego pogotowia (któremu nie podlegamy), wzywanie ordynatora, który biega po korytarzu i krzyczy, że decyzja o przywozie do nich jest błędna i ogólnie na tworzeniu chaosu. Nie podchodząc nawet na chwilę do pacjentki...
Bo to przecież ważniejsze, niż zajęcie się desperatką, której można uratować młody żywot, prawda?

Co chwila atakuje mnie pytając, czy na pewno tak kazał koordynator i czemu nie zawieźliśmy chorej do lokalnego ośrodka toksykologii... Do którego jest jakieś 220 kilometrów!!!
Nie dociera do niej tłumaczenie, że bez sensu jest zostawiać rejon bez karetki na 6 godzin i gnać, skoro chora jest przytomna i mogą poradzić sobie tutaj...
Potem oskarża mnie, że nie pojechałem do swojego szpitalika powiatowego, celem wypłukania chorej żołądka. Mówię, że nie wiemy, jak dawno temu przyjęła leki.
- Jak to nie wiemy??? Mówi, że o trzynastej!!!
- Ale wezwanie było o trzynastej... A ona jest pod wpływem kilograma psychotropów...
Do tego dołącza się ordynator. Egzaminuje mnie z prawidłowości podjętej decyzji. Przy okazji komentują to młode rezydentki, wyśmiewając i decyzję i sposób leczenia, nawiasem mówiąc, zgodny z europejskimi normami...
Wreszcie z lekka wybucham. I nagle wszyscy stają się milsi... Ordynator mnie uspokaja, pani doktor mocno spuszcza z tonu i poleca przełożyć chorą...

Po tym nie dziwię się ludziom, którzy nie cierpią opieki zdrowotnej. Bo może przeszli przez taką gehennę jako pacjenci. Może słyszeli, jak bardzo są niechciani w miejscu, które funkcjonuje właśnie dla nich i dzięki nim... Bo jeżeli mnie trafia szlag z powodu takiego podejścia, to co ma powiedzieć człowiek chory? Naprawdę cierpiący, nie symulant, hipochondryk czy naciągacz - bo takich nie żal.
Skoro nawet nam brakuje kamieni...

Jedno wiem: personel tego przybytku może kiedyś znaleźć się w odwrotnej sytuacji. Bo życie bywa przewrotne.
I wtedy życzę im, żeby zajął się nimi najmłodszy stażysta, obdarzony dwoma lewymi kończynami górnymi, w tym jedną krótszą i żeby w ramach terapii przyszył im klejnoty do kolan.

służba_zdrowia

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 949 (989)

#30951

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Z wczoraj.
Dyżur Sorowski, jak co poniedziałek. Jak co poniedziałek przysięgam sobie z rana, że nie dam się wk...wić dzisiaj. Nikomu.
Ani koleżkom z sąsiedniego szpitala, którzy, pomimo własnego ostrego dyżuru, próbują na chama odsyłać mi każdego pacjenta w nadziei, że go zaopatrzę, bo nie będę miał już sumienia z powrotem człowieka ganiać. I mają często rację...
Ani czwartej białej śmierci (sól, cukier, kokaina, lekarz pierwszego stosunku). Bo kierują na potęgę pacjentów, którym nie chcą - z przyczyny lenistwa i kosztów - wykonać nawet podstawowych badań.
Ani samym wreszcie pacjentom. Którzy, jak co dzień, szturmują SOR w nadziei wycwaniaczenia, wyżebrania lub wywrzeszczenia sobie wizyty u lekarza bez kolejek.
Ale to nie takie łatwe...

Wyobraźcie sobie, jak czuje się dyżurny w takim miejscu:
Godzina dziesiąta rano. Na części ostrej mam dwóch pijaczków, którzy z racji lima pod okiem zostali pieczołowicie odbici do mnie przez wzmiankowanych leniwców z sąsiedztwa - tamtejszy dyżurny z ogromną dawką bezczelności twierdził, że takowa fifa to niechybna oznaka... ciężkiego urazu czaszkowo-mózgowego, którym on nie czuje się godzien zająć. Jednego przywieźli... helikopterem, bo ktoś ich wezwał do upadku z kilku schodków...
Do tego odpieram ataki społeczeństwa, uzbrojonego w skierowania z POZ, na których widnieją tragiczne w swej wymowie i w pełni uzasadniające pobyt w Oddziale Ratunkowym rozpoznania typu : "bóle nerki od sześciu miesięcy", "stan po stłuczeniu głowy w roku 2011" czy najlepsze: "obserwacja narządów płciowych zewnętrznych"... Poważnie!
Rodzinna skierowała do mnie kiedyś młodzianka z takim właśnie rozpoznaniem... Nie wyrobiłem i zadzwoniłem, pytając uprzejmie, jak długo i w jakim celu mam te narządy u chłopaka obserwować, bo nie jest on zupełnie w moim typie...
Koło 16 jestem już w transie, na który składa się mieszanka wściekłości, zniechęcenia do ratunkowej i otępienia z powodu ciągłej stymulacji nadnerczy.

I wtedy przywożą motocyklistę. W stanie ciężkim. Połamanego, pomiażdżonego, ledwo żywego. Szef jako główny ratunkowy zaczyna go zaopatrywać. Po chwili wzywa mnie do pomocy.
W tym czasie do części obserwacyjnej samodzielnie dociera niewiasta, którą od tygodnia coś pobolewa w pachwinie. Proszę o cierpliwość, wzywam do niej kolegę z naczyniówki i biegnę do tego poszkodowanego. Po drodze odpieram ataki jego rodziny i przyjaciół, którzy "próbują pomóc". Czyli na siłę wpychają się do części resuscytacyjnej SORu, co minutę zatrzymują każdego wchodzącego do środka, domagając się informacji, którą otrzymali już kilkakrotnie, czy żądając leków na uspokojenie. Nie dociera do nich, że najlepsze, co mogą zrobić, to dać nam pracować...

Po kwadransie zostaję pilnie wezwany na część obserwacyjną.
To lecę. Bo tam może ktoś się zatrzymał, może umiera...
Szef na razie daje radę (jak zawsze).
Wpadam. I od wejścia słyszę wrzaski owej pani z bólem w podcipiu...
Dopadam i pytam, o co chodzi.
I słyszę:
- Panie, ja mam samochód wynajęty, ja tu nie będę czekała nie wiadomo ile, gdzie ta konsultacja, żądam natychmiastowego zaopatrzenia!!!
Próbuję spokojnie tłumaczyć. Że tam mam naprawdę pilną robotę, że kolega kończy konsultować gdzie indziej i przyjdzie, ale na nic.
Wrzaski przybierają na sile, a jedynym argumentem pozostaje WYNAJĘTY SAMOCHÓD...

W końcu moje nerwy mówią: będzie tego.
Zmieniam ton na mocno podniesiony i klaruję krótko:
- Szanowna pani, w sąsiednim pomieszczeniu jest młody człowiek, który umiera po wypadku. Moim zadaniem jest mu pomóc i zamierzam to zrobić. Teraz. Natychmiast. I tak długo, jak będzie tego potrzebował. A pani samochód i bóle mam tak głęboko poniżej pleców, że nawet kolonoskopem trudno tam dotrzeć!!!

Czekam na skargę. A ona zapewne na odzyskanie oddechu...

Młodzieniec przeżył. Szef ma jednak rączkę...

służba_zdrowia

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1235 (1279)

#29703

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Głupota ludzka jest jak miłosierdzie boskie: niezmierzona... Tak mawiał mój były ordynator. I miał rację...
W czasach studiów trzymały się nas iście piekielne dowcipy. Pół biedy, jeżeli robiliśmy je sobie sami. Cała, jeżeli padało na niewinnych obywateli...

Koleżka dostał polecenie od lekarza pierwszego stosunku, coby dostarczył do analizy moczu próbkę. Ponieważ Pani Doktor nie była łaskawa wyjaśnić, po co właściwie chce siki rozbierać na czynniki pierwsze, przyjaciel mój nabrał ochoty na dowcip. Podsyconej tym, że przy braniu pojemnika na mocz, pani w laboratorium potraktowała go jak imbecyla i zło konieczne...
Wrócił zatem do domu i przygotował litrową butelkę po mleku. Do niej nalał słabej herbatki, pod korek.
Rano oddał właściwą próbkę do pojemniczka, zabrał obydwa i pognał do labu.
Postawił z hukiem butle na blacie i zakrzyknął:
- Próbkę moczu przyniosłem!
- Ale aż tyle? - Zdziwiła się pani.
- Za dużo? To ja odpiję...
Po czym zerwał kapsel z flaszki i pociągnął kilka łyków.
Pani zemdlała.

Innym razem, bawili się medycy na imprezie. Ktoś rzucił, że do naszej Alma Mater właśnie dotarł nowy aparat do tomografii.
Od słowa do słowa, postanowiono, że konieczne jest sprawdzenie przy pomocy tegoż, czy jeden z kolegów ma mózg. Sprawa była poważna, stanął zakład.
Ale jak zmusić kogoś decyzyjnego, żeby zrobił badanie nawalonemu studenciakowi?
Proste.
Jeżeli ktoś ma uraz czaszkowo-mózgowy, do tego mózg brzęknie, to prezentuje charakterystyczne objawy: zwolnienie tętna i poszerzenie jednej źrenicy, po stronie urazu.

Student został więc spreparowany: podano mu tabletkę zwalniającą akcję serca, jedno oko zakropiono kroplami rozszerzającymi źrenicę, a następnie zawieziono do Izby Przyjęć z informacja, że godzinę temu uderzył głową w krawężnik, a teraz jakiś taki splątany i ocznie niesymetryczny...
Nie przebrzmiało echo tych słów, już kolega leciał na wózku na tomografię. Zakład wygrał, mózg istotnie był na miejscu. Czy jednak w pełni funkcjonalny... Hmmm...

I na koniec hicior z cyklu: nie rób drugiemu, co tobie niemiłe.
Na stancji mieszkali studenci. Koledzy z roku. jeden z nich, M., był typem gnoma: uwielbiał się nabijać z innych, za to na swoim punkcie miał zerowe poczucie humoru.
Kiedyś, na pierwszego kwietnia, zrobił kumplom świetny - w jego mniemaniu - dowcip. Wylał im np. szampony i wlał płyn do mycia podłogi. Zamiast wody kolońskiej była mieszanka herbaty z octem i pieprzem...
Toteż zimą koledzy postanowili wziąć odwet.

Przestawili wszystkie zegary w domu o kilka godzin do przodu, kiedy M już spał.
Potem obudzili go krzykiem:
- Stary wstawaj!! Już siódma, a ty masz na ósmą egzamin!!!
Jako, że mieszkali w odległości kilkunastu przystanków od akademii, M. wskoczył w gatki i w popłochu wybiegł na dwór. Zima, śnieg zawiewa, ciemno, jak u.... no ciemno.
Czeka. Marznie. Przestępuje z nogi na nogę, bo nerwowy, a i oddać litra żółtej nie było kiedy...
Wreszcie na przystanek wtacza się jakiś menel, zbierający pety.
M., wnerwiony, pyta:
- Panie, czemu tu tramwaje nie jeżdżą? Strajk jest? Ja się na egzamin spóźnię!
- Jeeezu, a na jakiej uczelni o trzeciej w nocy egzaminy robią??
- Na medycynie... o której pan powiedział???
- To jednak prawda, że doktory muszą być mądre... Nawet w nocy wiedzę sprawdzają...
Po czym ukłonił się z wyraźnym szacunkiem i pohalsował dalej.
A M. wrócił do domu, zmarznięty, wściekły i upokorzony. Po czym niezwłocznie się wyprowadził, oczyszczając trzem fajnym chłopakom atmosferę.

służba_zdrowia

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 971 (1035)

#31095

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Pełnia.
Zjawisko przyrodnicze zachodzące z pewną regularnością.
O ile w wyobraźni przeciętnego zjadacza kiełbasy funkcjonuje głównie jako temat horrorów klasy D, o tyle pogotowiarze mają swoją legendę dotyczącą pełni.
Mówi ona, że podczas pełni są najbardziej przesrane dyżury na świecie. W czasie pełni budzą się wszelkie demony, choróbska opanowują świat, ciężarne rodzą na potęgę, a świry wszelkiej maści wyją do księżyca.
To się, niestety, zgadza...

Pełnia, jakiś czas temu.
Do wieczora nuda totalna. Jeden wyjazd, do przychodni, po pacjenta z lekkimi zaburzeniami rytmu.
Zapadł zmrok, okrągły księżyc pokazał swoją łysą pałę...
I wtedy się zaczęło.

Wezwanie do zaburzeń zachowania.
Dziewczyna koło trzydziestki. Niegdyś zapewne łamała męskie serca, teraz - zaniedbana, brudna, paląca papierosa za papierosem. Oprócz niej w domu pobita matka. I pobojowisko: urwane półki, kwiatki zaściełające podłogę... I to piekielne dziewczę... Chora - widać na pierwszy rzut oka. Drobniutka, jakieś 40 kilo... Ale dzięki niej poznałem, czym jest bezpieczeństwo w miejscu zdarzenia.
Najpierw biega i wykrzykuje halucynacje. Potem dodaje, że jest zupełnie zdrowa i nigdzie z nami nie jedzie.
Na szczęście, dyspozytor poprosił o pomoc Policjantów. Którzy stoją z nami w środku tego Armageddonu i nie wiedzą co zrobić. My zresztą też nie bardzo...
No bo jak to: pięciu chłopa ma obezwładniać to chucherko? Żeby zawieźć do szpitala?
Wstyd...
W końcu to niemożliwe, żeby wina leżała po jednej stronie. Może to reakcja sytuacyjna, może matka ją sprowokowała. Zresztą, mogła się uderzyć podczas szarpaniny...

W tym momencie pacjentka wyjaśnia mi wszelkie wątpliwości. Na moją informację, że pojedziemy do szpitala, z dzikim wrzaskiem łapie leżący na biurku twardy przedmiot (zszywacz bodajże) i skacze w moją stronę, z zamachem celując w me szacowne ciemię...
Gdyby nie nie najgorszy jeszcze refleks, skasowałaby mi pamięć do trzech pokoleń wstecz...
Padamy na podłogę, z nami mój zespół. Do powstałej w ten sposób ośmiornicy dołącza załoga policyjna...
I tu ujawnia się piekielność choroby psychicznej: mamy nad nią wielokrotną przewagę masową i siły. A mimo tego, walczymy ze wszystkich sił, żeby nie pozwolić jej wstać z podłogi, założyć wkłucie i podać uspokajacze. Kiedy zaczynają działać i dziewczyna wiotczeje, pięciu chłopa wstaje zmachanych jak koń po westernie!

Potem jest już spokojnie. Dowozimy pacjentkę do szpitala bez kłopotów. I tu niespodzianka: lekarz dyżurny Oddziału Psychiatrii nie chce jej przyjąć!!!
Twierdzi, że to reakcja sytuacyjna, że to minie, nie wierzy w nasze zeznania... W końcu łaskawie zgadza się na przyjęcie.
Wracamy. Ale pełnia trwa.

Poród. Piąty z kolei, więc raczej trzeba się pospieszyć.
Dajemy radę. Robi się noc jak złoto.
I kolejne wezwanie. A jakże, do zaburzeń psychicznych.
Wyjazd wygląda łatwo: starszy pan, przestał pić po długim ciągu, teraz widzi diabły w domu...
Do czasu wejścia.
Wchodzimy. W chałupie śpiące dzieci, zapłakana żona, córka i nasz pacjent... Jakieś 130 kilo żywej wagi. Mina godna Wałujewa. Przekrwione oczka i wypisana na obliczu chęć mordu...
Oczywiście twierdzi, że jest zdrowy, tylko odgłosy diabłów kopulujących z jego ślubną mu nie dają spać...
Tym razem Policja odmawia przyjazdu. Mają swoje sprawy...
I co tu zrobić? Zwłaszcza, że mamy w pamięci kłopoty z przyjęciem w odległym przecież szpitalu psychiatrycznym...
Wyjścia są dwa: pierwsze - niechętnie. Obezwładnić pacjenta samodzielnie, co przy tych gabarytach skończy się demolką mieszkania i - być może - rodziny i nas.
Drugie - sprawić, żeby pacjent zgodził się na podanie leków.

I staje się cud: ze względu na fakt, że odnoszę się do niego z pełnym szacunkiem i sympatią, pan egzorcysta zgadza się na podanie lekarstwa na ból głowy, którego nabawił się za diabelską przyczyną! Spokojnie zakładamy wkłucie, szybko liczę dawkę. Bo jak nie zadziała, to właściwą wygrawerują mi na nagrobku...
Strzał. I nagłe wyłączenie fonii u pacjenta. Uff....
Teraz tylko wynosimy przyśpionego wojownika do karety i podłączamy ciągły wlew uspokajacza na drogę.
Dojeżdżamy do szpitala. Ciemna noc. I refleksje na temat, co będzie, jak go nie przyjmą? Jak dochtór dyżurny znowu uzna go za zdrowego?
Toć nas chłop rozniesie...
Wpadam na piekielny pomysł: podkręcam mocno szybkość wlewu...
Wjeżdżamy na oddział, widzę wściekłe miny personelu i idącego z oddali lekarza, którego mina mówi wyraźnie, że zaraz będziemy wracać z chorym do domu.
Podchodzi do pacjenta i pyta:
- Panie J. co dolega? Już przeszło?
I słyszy dźwięczne "chrrrrrr....fiuuuuu..." w odpowiedzi :)
Komenda "Przyjąć". Nasz uśmiech - bezcenny.

Potem do rana już tylko ze dwa porody i koniec...
Przeżyliśmy pełnię.
A do następnej już tylko jakieś 28 dni...
I tylko czasem przyznaję rację temu, kto ukuł powiedzenie, że po latach pracy, psychiatra różni się tym od pacjenta, że czasem chodzi spać do domu. :)

służba_zdrowia

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 869 (939)

#31601

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał...
Tyle, ze miłość niejedno ma imię. Oj, niejedno...
Czasem bywa wesoło. No - jak komu...

Siedzę w Izbie Przyjęć, w szpitalu pod egidą Aresa, praktyki studenckie. W korytarzu zamieszanie: załoga karetki z wyraźnym wysiłkiem taszczy nosze, na których spoczywa, przykryty prześcieradłem, pokaźny pakunek. Z daleka wygląda, jak spory zawodnik sumo. Z bliska: dwoje młodych ludzi, płci przeciwnych, bądź co bądź. Leżący piętrowo. Przykryci prześcieradłem. O kolorach oblicza wyraźnie wskazujących, że ich przodkowie ganiali bizony po prerii...
Słowem - klasyczne uwięźnięcie. Pani się zestresowała i postanowiła przytrzymać partnera ciut dłużej. No, może postanowiła to nadużycie semantyczne. Bo żadne prośby zakleszczonego Romeo nie dawały rezultatu. Toteż wezwali ratowników. I dzielnie znosili podejrzane kaszlnięcia i skowyty dobiegające z najbliższego otoczenia. Poszedłem za nimi na blok operacyjny. Tam przełożono zgrany tandem na stół i do akcji wkroczyli fachowcy. W osobach Chirurga i Anestezjologa.

Najpierw ten pierwszy:
- Pani się rozluźni, pomyśli o czymś miłym, to kolega wypadnie...
- Łatwo panu mówić!!!
No faktoza...
Ale próbuje jeszcze raz. Tym razem, razem z chirurgiem, wpadli na myśl, że zblokują nerw sromowy zastrzykiem, co powinno zakończyć walkę.
Ba... Ale jak tam dotrzeć?
Za chwilę anestezjolog zanurkował w okolice areny rozkoszy. Już sam widok doktora, który układa się w pozycji trzeciego do orgii, wywołał w nas dziki rechot. Ale kiedy młodzianek z przerażeniem zakrzyknął:
- Panie, tam nie, weź pan tą igłę, to moje jaja są!!! -
Cała załoga tarzała się po podłodze ze śmiechu...
Po długich rozważaniach, anest stracił opanowanie. Uśpił dziewczę, my wyciągnęliśmy (oczywiście pod ramiona) nieszczęsny korek wraz z właścicielem. Koniec sprawy.

Koniec? Ano pogotowiarze, w amoku, zapomnieli wziąć z domu jakiekolwiek ubrania poszkodowanych... Którzy siedzieli zawinięci w służbowe prześcieradła. Dobiło ich pytanie pielęgniarki, tego wieczora ewidentnie wulkanu intelektu:
- Czy mają państwo pieniądze na taksówkę?
Odpowiedź młodego - bezcenna:
- A gdzie, pani zdaniem, mielibyśmy je schować?

Na drugim biegunie - szczyt perwersji i złego smaku.
Dyżur. SOR. Sobotnia noc - obfitująca w konsumentów, pobitych i całą śmietankę towarzyską mojego miasta.
Wjeżdża karetka. Na noszach pan, koło pięćdziesiątki. Brudny, sponiewierany, szlochający jak skrzywdzone dziecko..
Dorosły facet łkał w głos, nie mogąc wydobyć artykułowanego dźwięku.
Potem zaczął mówić.
A załodze poopadały żuchwy.
Pan prezes był na spotkaniu biznesowym. Które przeciągało się do nocy. A że był ludzkie panisko, odprawił kierowcę i samochód służbowy - po co chłopak ma nocować w aucie?
Koło drugiej w nocy meeting dobiegł końca.
Prezes postanowił udać się do domu spacerkiem - piękna noc, lato, okazja przetrzeźwieć...

W połowie drogi wypadło iść przez park. Zamieszkały, jak się okazało, przez sześciu zmenelałych zwyroli.
Którzy, za nic mając majestat prezesa, wtłukli mu solidnie, obrali z portfela, zegarka i komórki, a potem... zgodnie i pospołu, w sześciu biedaka wydupcyli...
Jak się możecie domyślać, straty materialne okazały się niczym wobec tak nagłego i brutalnego pogwałcenia drogi przez pięćdziesiąt lat jednokierunkowej...
I chociaż obrażenia fizyczne łatwo dało się zaopatrzyć, prezes wymagał dłuższej psychoterapii.
Tak to upadła teza, że spacery służą zdrowiu...

służba_zdrowia

Skomentuj (100) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1369 (1467)