Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

inmymind

Zamieszcza historie od: 14 marca 2013 - 8:14
Ostatnio: 4 września 2015 - 22:36
  • Historii na głównej: 6 z 9
  • Punktów za historie: 3610
  • Komentarzy: 510
  • Punktów za komentarze: 2543
 
zarchiwizowany

#60266

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przedszkole, w kraju oficjalnie świeckim. Zajęcia z religii (jedynej słusznej) dwa razy w tygodniu z katechetą. Od początku września. Rodzice dostali co prawda papierek z pytaniem czy wyrażają zgodę na zajęcia z tychże zajęć, ale... o tym na koniec
Zaznaczam, że nie życzę sobie.

Pod koniec listopada w szatni, w każdej z dziecięcych półeczek znajduję obrazek z papieżem. Pytam młodego, co to jest (w sensie prezent czy jaki czort?), na co ten z oczywistością w głosie, że przecież papież. Idę więc do wychowawcy i pytam czy młody chodzi na religię? Tak, oczywiście - z uśmiechem mi odpowiada. Więc pytam dlaczego, skoro zaznaczyłam, że nie ma. Wychowawczyni przeprasza mnie i obiecuje, że się to nie powtórzy.

Ale co jakiś czas synkowi wymsknie się, że był pan Piotr (ów katecheta) i że coś opowiadał o Bogu, o Jezusie, o papieżu. Więc w sumie po paru miesiącach od pierwszego zgrzytu idę znowu zapytać o co chodzi? Wychowawczyni przeprasza, ale mój synek nie zawsze chce wyjść jak przychodzi katecheta, no to go nie zmuszają. No i w pewnym sensie go rozumiem, macham ręką - skoro nie chce wyjść to nie zmuszę dziecka, przyjdzie czas to i tak sam wybierze swoją drogę, jednak proszę, żeby postarali się robić tak, żeby w zajęciach nie uczestniczył.

Ale kiedy za jakiś czas syn zaczyna mi nie tylko śpiewać coś ewidentnie nauczonego przez pana Piotra, ale i do tego opowiada, że jak pójdziemy kiedyś do miasta i tam będzie jakieś czerwone światełko to znaczy, że tam jest Jezus, to już zaczyna mnie to naprawdę drażnić.

Znowu więc rozmowa z wychowawczynią, od której dowiaduję się, że terminy (w tym wypadku czwartek i piątek o godz. 10 po ok kwadrans) owych zajęć narzuca kuratorium i oni niewiele mogę zrobić. Rozumiem, choć oburzających jest kilka kwestii, poza wspomnianą na samym początku tej o świeckim państwie:

* zajęcia zaczynają się kiedy katecheta wchodzi do sali pełnej już dzieci - przy czym jeśli któreś z dzieci ma nie uczestniczyć w zajęciach to jest wyprowadzane (powiedz dziecku, że ma wyjść kiedy jego koledzy zostają - taaa)

* deklaracja co do chęci uczestniczenia w zajęciach dawana jest rodzicom już po kilku takich spotkaniach, koniec wrześnie - początek października

* na moją nieśmiałą sugestię, że powinni jakoś rozwiązać problem wyprowadzania mojego dziecka z zajęć usłyszałam, że oni są chętni na moje sugestie co do tego, jak to robić (WTF?).

O tym, że magluje się głowę dzieciakom w tym wieku już nie wspomnę - bo może jestem przewrażliwiona. Usłyszałam na początku roku, że jest kilkoro dzieci, które na religię nie chodzą, ale chyba albo tylko ja mam problem z tym, albo jednak jestem sama. Nie mówiąc już o tym, że tak naprawdę to nie jest religia jako taka (po co dzieciom w tym wieku?!?), tylko nauka opowiadań i wierszyków z zakresu jednego odłamu religii - ale to temat rzeka.

Możecie uznać, że przesadzam, że co mi szkodzi, że jestem wojującą ateistką. Ja, po pierwsze nie życzę sobie indoktrynowania mojego syna przez KK, po drugie - pewnie mniejszy byłby problem, gdybyśmy byli "tylko" innego wyznania; po trzecie wreszcie - powtórzę z początku - ponoć nasze państwo jest państwem świeckim nie narzucającym nikomu żadnego wyznania.

Czyżby?

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3 (53)
zarchiwizowany

#50594

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeglądam archiwalne wpisy i historia auristel i piekielnej dentystce przypomniała mi moje przeżycia.

Miałam jakieś 13-14 lat, między górnymi jedynkami zaczął się robić prześwit i sino, więc razem z mamą poszłam do "znajomej" dentystki - o tyle znajomej, że była żoną współpracownika matki. Kobieta o aparycji rzeźnika, ale że nie wolno oceniać po wyglądzie...

Zaznaczę, że - bo może ktoś nie wie - borowanie przednich zębów jest conajmniej nieprzyjemne, a dla dzieciaka, który boi się dentysty i bólu szczególnie. Pani rzeźnik, przepraszam - dentystka, nie uznawała znieczulenia, bo jak twierdziła "nie czuje wtedy pacjenta", więc moja męczarnia była tym gorsza. Ząbki zrobiła, ja po usłyszeniu, że koniec wręcz uciekłam, wróciłyśmy z mamą do domu. Tam jednak jak spojrzałam w lustro lekko się przeraziłam - dziura większa na moje oko niż powinna być (uwzględniając oczywiście to, że trzeba trochę więcej usunąć niż sama próchnica) ale przede wszystkim niemal połowa jednej jedynki była zasłonięta niepotrzebnie nałożoną plombą. Ze względu na późną godzinę, postanowiłyśmy pójść to poprawić następnego dnia.

Pełna obaw następnego dnia siadłam na fotelu, pokazałam źle wykonaną robotę, rzeźnik pokręciła głową, ale po westchnięciu zabrała się za rozwiercanie i ponowne zaplombowanie. Oczywiście bez znieczulenia, bo "nie czuje pacjenta", z taką gracją, że dwa razy wjechała mi wiertłem w dziąsło, ale koniec końców wyglądało to jak trzeba.

Robiła mi potem jeszcze kilka innych zębów, a ponieważ pracowała nie tylko prywatnie - tak, ten koszmar nie był "darmowy", ale tez państwowo - a te naaaaście lat temu jeszcze w użyciu był amalgamatowe wypełnienia, to zęby "dalsze" leczyła już w ramach NFZ. Zniechęciła do dentystów również mojego brata, który specjalnych problemów nie miał z zębami; jednak przez jej powołanie do zawodu po prostu trudno było traktować dentystów inaczej niż zło konieczne. Czemu matka nie zafundowała nam mniej stresu i jeszcze za to płaciła? Cóż... szło i o pieniądze i o prestiż, którym cieszyła się wśród wielu ludzi... potem doszłam do tego, że to "wielu" ludzi to ci, którzy są w wieku moich rodziców i dla nich u dentysty musi boleć i już!

Oczywiście wiele czasu nie minęło, bo raptem około roku, jak spod tych jej plomb na moich jedynkach znowu zaczęło być szaro... Broniłam się jak długo się dało, ale w końcu poszłam do wybranej na chybił trafił innej dentystki, do której chodzę do teraz... Kobieta anioł - cierpliwa, z głosem, który koi, z pamięcią do pacjentów, z podejściem do ludzi odpowiednim, wie, że cokolwiek więcej niż czyszczenie to u mnie musi być znieczulenie... Poprawiła mi WSZYSTKO co tamta rzeźniczka mi zrobiła. A mój brat jak do niej trafił po mojej rekomendacji - to po pierwszej wizycie w domu krzyczał, że ją wręcz kocha, zdumiony tym, że u dentysty może być całkiem przyjemnie...

Wiem, że kobieta nadal przyjmuje, że ma mnóstwo pacjentów i trzeba u niej czekać na wizyty - takie kolejki oraz że nie zmieniła swoich zasad co do "czucia pacjenta". Ja rozumiem, że są ludzie, których w ogóle nie boli nawet wyrywanie (moja babcia chociażby), ale ja bym wolała sama sobie powyrywać wszystkie zęby gdyby były chore niż oddać się w ręce tej kobiety.

dentysta-sadysta

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 74 (146)
zarchiwizowany

#48632

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zacznę z grubej rury (w sensie, ze pierwsza opowiastka moja tutaj) i przydługo.

Było to kilka lat temu, ostatni styczniowy zjazd na studiach zaocznych, zmęczeni po całym weekendzie ze znajomymi skończyliśmy dzień w studenckiej mensie, głodna kupiłam sobie zapiekankę (pamiętam, jakby to było wczoraj). Niedziela jak wiele innych na studiach. Wieczorem, już w domu, poczułam się nieswojo - bolał mnie brzuch, czułam się ciężka - no, jakieś zatrucie czy coś.

Ale stan trwał kilka dni, podczas których w ogóle nie byłam w stanie się wypróżnić - żadne miksy typu maślanka plus ogórki czy surówka z cola nic nie pomagały, w problem wręcz nasilały (herbatek przeczyszczających nie ruszam), więc udałam się do lekarza.

Wizyta pierwsza - pan doktor chyba nawet na mnie nie spojrzał - wyjaśniłam, że ta nieszczęsna zapiekanka, że być może zatrucie, że się nie załatwiam, że próbowałam różnych rzeczy, że boli jak próbuję, że trochę leci krew, że przy tym praca siedząca i nie ukrywam - mało ruchu. Lekarz więc w swojej niezmiernej wiedzy, bez spojrzenia na mnie wydał wyrok: hemoroidy. Pomyślałam, że widocznie taki mój los, wykupiłam receptę na jakieś pigułki radzące sobie z żylakami wszelakimi, z zaleceniem odpowiedniej diety itd. A! - i bym zapomniała, dostała skierowanie na cudne badanie, czyli kolonoskopię, ale wygląda to tak, że sama mam sobie znaleźć ZOZ, w którym mi go wykonają...

Na badanie udało mi się zapisać (w końcu początek stycznia, to się udało!) na... wrzesień. super, trochę się pomęczę.

Ale poprawy po tygodniu czy dwóch (pamięć szwankuje) nie było, więc znowu do lekarza. Tym razem przyjął mnie jakiś starszy od poprzedniego lekarz, który to ju z patrzył mi w oczy, trochę bardziej się rozgadał, że chociaż nie widać hemoroidów to pewnie są wewnętrzne, że przydałoby się badanie, że to dobrze, że dostałam już skierowanie od poprzedniego, że rezultat po tabletkach może nie być jeszcze widoczny, że on mi przepisze takie same, ale tańsze troszkę, ale w sumie takie same, że mam trzymać dietę nadal, że trochę ruchu, że spoko przejdzie.

Minęły kolejne tygodnie, poprawy nie było, raczej pogorszenie, udało mi się w międzyczasie załatwić badanie trochę szybciej w innym szpitalu - już w maju.

Ale czułam się taka fatalnie, że znowu trafiłam do lekarza, znowu do innego, pierwsze dni marca to były. zaczynam gadać co i jak, że już trzeci raz ląduję u lekarza, że tabletki, dieta nic nie dają, że czuję się fatalnie, że się nie załatwiam, że krew itd... [L]ekarz:
- Ile razy już pani tak miała?
[j]a: (trochę zdezorientowana)No, codziennie, od półtora miesiąca, mówiłam przecież.
[L]: Ale ja się pytam ile razy już pani tak miała - czy rok temu już raz tak było, albo wcześniej jeszcze też...
[j]: aaa, to pierwszy raz, tłumaczę panu, byłam w ciągu pierwszego tygodnia jak coś się działo...
[L]: (trochę zdziwiony, że przyszłam na samym początku problemów) aha, bo wie pani, tak się składa, że jestem chirurgiem i wykonuję takie badania na co dzień, więc już pani nie musi czekać na te badania, ja pani załatwię miejsce w szpitalu, w którym pracuję i wykonamy komplet badań.

Dał mi nawet numer do siebie - miałam dzwonić następnego dnia z pytaniem o termin, w który mnie wcisnął, dostałam też skierowanie wypisane przez niego osobiście. Dwa dni potem zjawiłam się z torba w szpitalu, czekały mnie nieprzyjemne badania, chociaż gorsze jest przygotowywanie do nich. Piekielne pielęgniarki, które kazały pić ohydztwo jakim jest Fortrans, po którym jelita mają być czystsze niż kiedykolwiek wcześniej, którego smak odrzuca po kilku łykach, a którego wówczas musiałam wypić 4 litry - nie przeczyściło mnie wystarczająco jak sądziłam, więc i tzw. wlewka mnie nie ominęła; badania, do którego dostałam "głupiego jasia",a który to nic a nic nie tłumił bólu, anestezjolog, który twierdził, że co ja tam gadam, że boli, że bólu nie znam, ale zlitował się nade mną w końcu i zasnęłam na stole, ale nie błogo, bo taką fazę miałam, że słyszałam każde słowo lekarzy i pielęgniarek...

Badanie się skończyło, zostałam odwieziona do swojego łóżka i dochodziłam do siebie. Niezaznajomionym z tematem wyjaśniam, że to nie jest tak, że się od razu człowiek budzi, ale raczej to się budzi i jest ok, to znów przysypia... W każdym razie kiedy dochodziłam do siebie w pewnym momencie zarejestrowałam obok siebie "mojego" chirurga, od którego usłyszałam tylko "Przykro mi..."

Teraz już w skrócie - wykryto u mnie chorobę przewlekłą, poważną, całe jelito grube miałam zajęte - wyczyścić w życiu by się tego nie dało, bo na całej długości jelita były pękające wrzody i rany, do końca życia na lekach, z dnia na dzień musiała drastycznie zmienić dietę (zero smażonego, mocno pieczonego, zero ostrych przypraw, ostrego żarcia, słodkiego, roślin strączkowych, warzyw i owoców posiadających jakieś drobne pesteczki - typu truskawki czy kiwi; zero surowych warzyw i owoców, zero napojów gazowanych wszelakich, zero alkoholu, zero niezdrowych przekąsek, fast foodów... Więc z dnia na dzień przeszłam na dietę polegającą na żarciu głównie warzyw i piersi z kurczaka na parze z ryżem; o urodzinowym torcie, plackach, pachnących pieczeniach mogłam zapomnieć. W zamian garście leków, łącznie ze sterydami. Na szczęście nie rozwinął się żaden rak.

Diagnoza postawiona na samym początku marca, trafiłam na badanie w takim stanie, że nie wiem jak i czy dotrwałabym do maja, o wrześniu nie wspominając - ot, limity.

P.S. tydzień po moim wyjściu na badanie trafiła młoda kobieta - z takimi samymi objawami, ale ona zwlekała z wizytą jak długo się dało. Jej rak nie odpuścił. Albo nie trafiła na lekarza, który niezwłocznie się nią zajął...

słuzba_zdrowia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (278)

1