Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

katem

Zamieszcza historie od: 5 lipca 2010 - 22:34
Ostatnio: 14 kwietnia 2025 - 20:27
  • Historii na głównej: 4 z 10
  • Punktów za historie: 1228
  • Komentarzy: 3669
  • Punktów za komentarze: 25370
 

#91904

przez ~michasia90 ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnym notariuszu.

W ubiegłym tygodniu stałam się współwłaścicielką mieszkania. Z rynku wtórnego, do remontu. Pierwszą piekielnością związaną z zakupem, poza informacją od skarbówki, że zwolnienie z 2% PCC mi się nie należy, gdyż drugi współwłaściciel, czyli moja rodzicielka, ma już 100% udziałów innej nieruchomość mieszkalnej, był notariusz.

Umowę wstępną mieliśmy dokonać u notariusza polecanego przez byłych właścicieli mieszkania. Prosiłam, aby umowę przesłać wcześniej na mojego maila, a w tym opłaty oraz inne dokumenty, jakie by od nas wymagali. Odpisano mi, że dla umowy wstępnej zakupu nieruchomości, wymagane jest jedynie dowód osobisty oraz ewentualne nasze uzgodnienia z właścicielami co do mebli, przekazania nieruchomości. Meble miały zostać jedynie w łazience, więc sobie darowaliśmy. Przesłaliśmy więc do notariusza nasze dane, termin wydania nieruchomości, cenę oraz informację w jakich udziałach nabywamy mieszkanie. Zaznaczyłam, że chciałabym na spokojnie przeczytać akt, w szczególności, że adres mieszkania był nietypowy (ulica nosi nazwisko zagranicznego poety), a moje nazwisko też do prostych nie należy. Jeśli pamiętacie scenę z filmu Jak rozpętałem drugą wojnę światową, to jest to co często spotyka mnie w urzędzie. Prosiłam więc, aby najdalej na 3 dni przed aktem był on na moim mailu. Nie miało być z tym problemu.

3 dni przed aktem nie mam nic na mailu. Pomyślałam, że widocznie jeszcze go tworzą i wyślą przed końcem pracy kancelarii. Nie dostałam żadnej informacji. Gdy następnego dnia do południa nie miałam nic na mailu, zadzwoniłam do kancelarii, aby dowiedzieć się, że akt jest dopiero sprawdzany przez rejenta, ale na pewno prześlą mi go najdalej do 15. Minęła 15, dałam jeszcze 15 minut studenckiego spóźnienia. Dzwonię. Pani bardzo mnie przeprasza, ale rejentowi przeciągnęła się czynność i dopiero teraz będzie siadał do aktu. Już nieźle wkurzona, powiedziałam, że jeśli rano nie będę mieć projektu, to zmienię notariusza. Akt dostałam rano, dzień przed umówioną wizytą. I oczywiście w swoim nazwisku znalazłam literówkę. Sposób płatności ceny też się nie zgadzał. Zadzwoniłam więc z tymi uwagami, na co Pani z sekretariatu odpowiedziała, że były właściciel tak kazał zapisać. To przełączam się do Sprzedającego. Przypomniałam mu, że umawialiśmy się, że wpłacimy kwotę X podzieloną na zaliczkę i zadatek, a nie wszystko na zadatek. Na co Sprzedający odpowiedział, że tak mu rejent polecił i podobno nie ma różnicy. Powiedziałam, że jest i dlatego to rozbijaliśmy, bo zaliczka jest zwrotna, a zadatek nie. I to był jeden z czynników dla których zdecydowaliśmy się na to mieszkanie. Sprzedający nie był świadomy tego, że zadatek musiałby zwrócić w podwójnej wysokości, jeśli by nasza umowa nie doszła do skutku. Sam zadzwonił do notariusza, że chce rozbite kwoty. Notariusz zmienił to na pierwotne ustalenia i bardzo nas przepraszał, bo widocznie się nie zrozumieliśmy, a opóźnienie w przesłaniu było winą aplikantki, która źle napisała akt i on musiał pisać go od podstaw.

Umowę przeniesienia własności też mieliśmy robić w tamtej kancelarii ze względu na to, że była tam umowa wstępna i mieli wszystkie dokumenty, aby ją stworzyć. Umawiając akt, podkreśliłam, że będziemy kupować mieszkanie z kredytu i mamy mieć wpis hipoteki. Do tego nie jesteśmy zwolnieni z PCC, więc muszą go liczyć w pełnej wysokości, a w międzyczasie zmieniło się moje nazwisko, bo wyszłam za mąż, ale mieszkanie kupiłam na spółkę z mamą (bez niej nie miałam na tyle zdolności, bo mimo bardzo dobrych zarobków, byłam na B2B niepełne 2 lata). Uprzedzając pytania- męża nie brałam pod uwagę, bo wkład własny na mieszkanie to były moje całkowite oszczędności, na które wiele lat zbierałam, a on sam ma własną kawalerkę po dziadkach, stąd chciał też, abym ja miała własne mieszkanie, w którym kiedyś zamieszka moja mama. Tym sposobem w akcie końcowym miałam już nazwisko dwuczłonowe.

Ponownie prosiłam o przesłanie aktu minimum tydzień wcześniej, co oczywiście nie nastąpiło. Gdy było 5 dni do aktu, a ja nie miałam nawet żadnego projektu, zadzwoniłam do Sprzedającego, że jak nie dostanę do jutra projektu, to zmieniam notariusza. Sprzedający stanął okoniem, bo zmiana notariusza na szybko nie będzie dobra. Zakończyłam tym, że ja płacę za akt, to ja wybieram. I tak ostatecznie się skończyło. Poszłam do notariusza, u którego akt robiła moja przyjaciółka. Potem sam Sprzedający przyznał, że to był dobry ruch, bo mieliśmy wszystko przygotowane profesjonalnie i wyjaśnione.

A co wyszło u pierwszego notariusza? Gdy nie dostałam projektu, zadzwoniłam do sekretariatu, gdzie dostałam opiernicz, że wymagam projektu, a nie dostarczyłam żadnych dokumentów. Pytam się jakich dokumentów, skoro gdy umawiałam akt, nic o tym nie było mowy. Okazało się, że zarówno Sprzedający, jak i ja, mieliśmy donieść dokumenty, o których chyba powinniśmy sobie sami przeczytać. On miał donieść świadectwo energetyczne (na szczęście miał je zrobione, bo mieszkanie odkupił od dewelopera, który taki dokument wystawił), a ja dokumenty do kredytu. Do tego podobno ja ich nie informowałam o zmianach, gdzie nawet w mailu, gdzie potwierdzałam wizytę, pisałam o tym, co przekazywałam telefonicznie. Zagotowałam się, odmówiłam akt. I tak trafiliśmy do drugiego notariusza, gdzie wszystko mieliśmy w odpowiednich terminach i na spokojnie wprowadzono nasze zmiany (bo np. Sprzedający chciał mieć zapis o tym, że klucze dostałam już rano, a nie po zapłacie ceny).

Teraz pozostaje mi remont. Na szczęście tu nie przewiduję żadnych kwiatków.

notariusz umowa

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (141)

#65055

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Tematy szkolne.

Od października starałam się o stypendium.

Ponieważ w tym roku zmienił się regulamin, zapowiadało się na większe utrudnienia, ale tego to ja się nie spodziewałam.

W pierwszych dniach października potruchtałam do dziekanatu z kompletem niezbędnych papierów i... pocałowałam klamkę. Właściwie, żadna nowość, ale z racji tego, że dziekanat funkcjonował tak, jak chciał, a ja miałam plan napakowany ćwiczeniami, tylko dwa razy w tygodniu miałam kilka minut przerwy, by do niego pójść.

Następnym razem miałam więcej szczęścia, pani Sucha (bo tak ją nazywamy) była, nawet mnie przyjęła, po czym nawrzeszczała na mnie, zwracając się do mnie w liczbie mnogiej, że od tego roku dokumenty należy składać w Komisji. I że należy czytać regulamin!

Regulamin czytałam, ledwie pół strony, ani słowa o zmianie miejsca składania wniosków. Dopytuję się jednak Suchej, czy w Komisji wydziałowej czy ogólnej?
Sucha nie wie.

Popytałam, pochodziłam, wniosek w końcu złożyłam. Tzn. oddałam ksero ksera ksera i mam czekać na wprowadzenie danych do systemu, do 15.10 będzie, potem należy dane zatwierdzić, składać papiery.

15.10 idę ponownie do Komisji, bo danych jak nie było tak nie ma, a dziś mija termin składania wniosków. Faceta, który może dane wprowadzać nie ma i nie wiadomo kiedy będzie.

Piszę wniosek o przywrócenie terminu, zostaję zlana ciepłym moczem po całości, bo odpowiedź jaką dostaję, to tylko biadolenie, że z mojej winy przekroczyłam czas na złożenie.

Dane zostały wprowadzone 22.10, zatwierdzam, czekam na potwierdzenie, wiedząc, że i tak jeden miesiąc mam do tyłu, ale może chociaż zwrot dostanę, jeśli przed końcem miesiąca złożę. Dupa tam, zatwierdzone zostaje dopiero 14.11, z kompletem dokumentów i wydrukiem z USOSa muszę się stawić u Suchej, co też robię.
I okazuje się, że komplet jednak nie jest kompletny, bo załączniki mam, ale rozliczenie zarobków rodziców jest potrzebne.
Wnerwiona jestem, bo w regulaminie nic nie ma o tym, nigdy nie żądano tego w przypadku stypendium dla niepełnosprawnych, ale baba nie da się przegadać, więc dzwonię do rodziców, żeby załatwiali, bo potrzebuję. Niestety, nie udało się dosłać wszystkiego do dnia mijającego terminu, więc kolejny miesiąc w plecy.

Ze wszystkimi wnioskami, załącznikami pojawiam się ponownie w dziekanacie. Mam ze sobą wszystko, nawet ksero legitymacji i dowodu, byle mnie nie odesłała.
Ale zamknięte. Z powodu choroby. Na tydzień. W mordę jeża, nietoperza...

W końcu, na początku grudnia, już z ognikami w oczach wpadam do dziekanatu, składam wszystko co trzeba i... dowiaduję się, że ani pierdyliard załączników nie był potrzebny, ani rozliczenie rodziców.
Pytam się, tępoty, po jaką cholerę mi kazała to przynosić, że termin minął - naprawdę, swój zarówno ton jak i język tylko z racji dobrego wychowania hamowałam.

Sucha odpowiada: - A, dużo ludzi było pewnie, to się pomyliłam, jak mówiłam, że trzeba przynieść.

Ale wzięła. Miałam czekać na decyzję. Decyzja przyszła po 15.12, więc pieniędzy nie dostałam, ale zwrot mi dadzą w styczniu, dobra nasza.

Już prawie radośnie piszę do rektora, opisując sytuację, że nie z mojej winy jestem prawie tysiaka w plecy, bo jakby nie było, lwią część tej miesięcznej kwoty wydaję na leki i dojazdy do lekarzy i prywatne wizyty.

Póki co, na odpowiedź jeszcze czekam, ale czemu ja dziś o tym piszę? Ano pieniądze dostałam w styczniu, w lutym również, ale na USOSmaila dostałam dziś wiadomość. Od Suchej.
"Jeśli nie odbierzecie Państwo decyzji, (...) wypłacanie stypendium zostanie wstrzymane" (liczba odbiorców: 1. Znów jestem tłumem).
A czemu to takie zabawne?

Dwa tygodnie temu, gdy byłam decyzję odebrać, Sucha oznajmiła mi, że "akurat się gdzieś jej zapodziała, nie ma czasu na szukanie kartki i macie nie blokować kolejki".

Dziekanat

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 439 (513)

1