Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kszksz

Zamieszcza historie od: 25 października 2012 - 20:11
Ostatnio: 21 sierpnia 2014 - 23:35
  • Historii na głównej: 3 z 3
  • Punktów za historie: 3596
  • Komentarzy: 3
  • Punktów za komentarze: 49
 

#54099

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuje dla pewnej firmy jako Mystery Shopper, po polsku Tajemniczy Klient. Robię audyty w wielu sklepach, w których "pasuję" na audytora wg wymagań podanych przez kierownictwo sieci (wiek, wygląd, zainteresowania, etc.). Wczoraj byłam z wizytą w bardzo znanym, obecnym w chyba każdej galerii, sklepie odzieżowym. Każdy Tajemniczy Klient dostaje scenariusz wizyty w danym punkcie, w którym są m.in. punkty kontrolne i miejsce na własne wrażenia i obserwacje, a także mniej więcej jak się zachować podczas kontroli. Miałam kupić sukienkę, mieć problem z rozmiarem, prosić o pomoc. Wydawałoby się, że czeka mnie proste zadanie.

Szperam fachowo (lata wprawy ;)) między regałami, szukam, porównuję. Ponieważ jestem niestety niewidzialna dla pracowników, podchodzę w końcu do pani przy kasie, czekam dłuższą chwilę aż mnie w końcu zauważy.

(Ja) Przepraszam, czy z tego modelu jest rozmiar 34?

(Sprzedawczyni) Nie wiem. Poszukaj, jak wiszą tam skąd wzięłaś, to są.

Trudno nie przyznać racji tej logice. Mocno zbita z tropu, zasadniczo nikt mnie nigdy tak nie potraktował w sklepie, ba, przyzwyczaiłam się, że żeby być z nieznajomym na 'ty' muszę z nim wypić. Odhaczam dalej możliwy scenariusz i idę z podobnym pytaniem do kolejnej pani, nerwowo kręcącej się między wieszakami, poprawiającej ułożenie sweterków, strzepującą ze spodni niewidzialny pyłek.

(Ja) Przepraszam, że przeszkadzam, czy z tego modelu jest rozmiar 34?
(Sprzedawczyni 2) Pewnie są, trzeba poszukać.

Nawet na mnie nie spojrzała, zajęta tym razem układaniem balerinek i botków w linii prostej.

(J) A mogłaby pani sprawdzić? Nie mogę sobie poradzić, a bardzo mi zależy.
(S2) Pokaż tą sukienkę - spojrzała na metkę, sukienka prawie 150zł - A masz chociaż tyle pieniędzy?

Normalnie puściłabym srogą wiązankę, no ale nie byłam na zakupach tylko w pracy, więc pokornie pokiwałam tylko głową, licząc na akt łaski. Sprzedawczyni poszła do kasy, odszukała w systemie, że i owszem jest rozmiar 34, ale ona nie wiem gdzie, nie ma czasu szukać.

(J) Dobrze, to kupię tę, która jest. - Powiedziałam wyciągając kartę z portfela.
(S2) Kartą? - pani mlasnęła, zawołała koleżankę do pomocy w obsłudze terminala, po czym padła komenda PIN!

Bez pożegnania, bez słowa nawet, dostałam zakup w firmowej siateczce, paragon niedbale wydarty z kasy i złowrogie spojrzenie. Wychodząc zatrzymałam się, już całkiem prywatnie przy biżuterii. Bingo - udało mi się dosłyszeć rozmowę sprzedawczyń. Narzekały, że przychodzi taka gówniara (mam ponad ćwierć wieku), zawraca d**ę, a wczoraj dowiedziały się przecież, że w tym tygodniu ma "audyt chodzić" i trzeba ogarnąć sklep. Skomentowały, że na bank bym się w XS nie wcisnęła, a pieniądze mam pewnie od sponsora. Po czym dalej zabrały się do sprzątania sklepu, równania sweterków i wypatrywania Tajemniczego Klienta ;)

sklep z ciuchami

Skomentuj (59) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1683 (1731)

#47593

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracałam z córką od mojej mamy, prawie 200 km do domu, na szczęście młoda spala. Z powodu warunków na drodze jechałam max 70km/h, jak wszyscy inni użytkownicy drogi, w końcu ślisko, a i jakość dziur w drodze sugeruje, że meteoryty nie spadły tylko na Czelabińsk.

Samochód przede mną skręcił, a mnie ukazał się dość przerażający widok. Dostawczak, a la żuk z otwartą naczepą, wiózł pręty, nie wiem dokładnie jakie, w każdym razie długie, ok. 2-2,5 metrowe metalowe dzidy. Przywiązane były do samochodu sznurkiem, snopowiązałką zwykłą, której na dobrą sprawę nie było za bardzo widać. Samochód wybitnie przeciążony, dodatkowo na każdej dziurze pręty wysuwały się coraz bardziej. Może naoglądałam się za dużo filmów, ale zrobiło mi się gorąco, bo już widziałam ten pręt uderzający moje dziecko. Przyznam- stchórzyłam, zatrzymałam się na poboczu i zadzwoniłam na policję. Wewnętrzne poczucie odpowiedzialności kazało mi coś zrobić. Pan Posterunkowy, wysłuchawszy mojej relacji, zapytał, ale w czym mi przeszkadza ten samochód, no i skoro tak nie jest na miejscowych blachach, to go nie dotyczy (!!). Obiecał, że wyśle radiowóz, nie byłam jednak na tyle naiwna, żeby w to uwierzyć.

No nic, ruszyłam dalej, zrobiłam co uważałam za stosowne, ale przecież świata nie zbawię. Ok 7 km dalej okazało się, że komuś jednak nie udało się oszukać przeznaczenia. Kiedy z daleka zobaczyłam, że niebieski opel stoi na środku drogi, czułam, że to ma związek z żukiem. Nie myliłam się, opel miał rozbitą przednią szybę, wszędzie leżało pełno szkła, przed maską metalowy pręt. Zaparkowałam bezpiecznie samochód, przyodziałam gumowe rękawiczki i podbiegłam do corsy. Wszędzie było czerwono od krwi, na szczęście okazało się że kierowca miał tylko rozciętą rękę i głowę, był przytomny, choć nie do końca wiedział co się stało. Pogotowie, Policja, do tego śnieg, mróz, a w międzyczasie moje dzieciątko zaczęło wyć niemiłosiernie, całkiem sympatycznie.

Policjanci powiedzieli, że żuka zatrzymano w sąsiedniej wsi, kierowca nawet nie wiedział, że coś zgubił. Pijany zarzekał się, że on tylko kawałek z tym jechał, bo szwagier się buduje i nie miał mu kto dostarczyć towaru. Tak, wiedział, że przekroczy ładowność samochodu, ale to przecież tylko gminna droga.

Narodzie, wyobraźni.

droga woj. łódzkie

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 957 (1007)

#41833

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zeszłe lato, szpital w T. Historia jak widać dość stara, ale samo wspomnienie o niej jest dla mnie smutne.

Byliśmy z mężem w drodze na wakacje, ostatnie jakie mieliśmy spędzić tylko we dwoje, jako krótko przed wyjazdem dowiedzieliśmy się że będziemy rodzicami. Okropny upał, zatrzymaliśmy się na stacji, bo zrobiło mi się słabo. Poszłam do toalety opłukać twarz zimną wodą. Nagle zobaczyłam, że po nogach spływają mi strużki krwi- przepraszam z góry, za bardzo wizualny opis, jednak wszystko działo się nagle i bardzo szybko. Zaczęłam płakać, mąż szybko spakował mnie do samochodu i do najbliższego szpitala. Przez całą drogę modliłam się, żeby to nie był koniec mojej ciąży, łudziłam się, mimo że krwotok nie ustawał.

Trafiliśmy na Izbę Przyjęć, gdzie przez pół godziny czekałam na ginekologa. Przez pół godziny zwijałam się z bólu i strachu, podczas kiedy mąż tłumaczył Pani Rejestratorce że dowód ubezpieczenia doślemy pocztą, bo to okazało się na wstępie największym problemem.

W końcu przyszła po mnie położna zabrać mnie na oddział ginekologiczny. Absolutnie nie pozwoliła mężowi iść ze mną. Przytulił mnie, sam miał łzy w oczach, obiecał czekać. Odchodząc usłyszałam od Pani Rejestratorki, że "jeszcze jej podłogę zafajdałam"...

Na oddziale usadzono mnie na krzesłach obok dyżurki Pani Położnej (PP).

PP: I z czym tutaj dziecko do nas przyszłaś?

Dodam, że miałam 23 lata i ewidentnie PP nie była moją matką. Próbowałam jej powtórzyć wszystko to, co Pani Rejestratorce, ale głos mi się już łamał - czas mijał, a nie robiono nic, żeby mi pomóc.

PP: Nie no, z tego już nic nie będzie... Młoda jesteś, nie rycz już.
Ja: Ale to jest moje dziecko...
PP: Dziecko? Zrobi taka test, kreski zobaczy i już dziecko woła! Dziewczyno, to nawet płód nie jest!

Nie byłam w stanie nic powiedzieć, nic zrobić. Po kolejnej godzinie (!) przyszedł Pan Lekarz. Zebrał ode mnie wywiad, ten sam, jaki wcześniej Pani Rejestratorka i Pani Położna. Zbadał mnie, przyznał, że nie wygląda to najlepiej. I że w pierwszych tygodniach to się zdarza. To był chyba moment, kiedy zaczynało do mnie docierać, że już nie jestem w ciąży.

Poszliśmy na USG. Patrzyłam w ekran na moje dziecko, Pan Lekarz przesuwał głowicą po moim płaskim jeszcze brzuchu.

PL: O widzi pani, tutaj? To jest płód. A to serduszko płodu. Widać akcje serca.

Potem pokazał mi też miejsce, z którego jest krwotok, jakieś pęknięte naczynie krwionośne.

Z receptami na leki podtrzymujące ciążę i z zaleceniem wzbraniania się od wszelkiej aktywności ruchowej wyszłam z gabinetu. Usiadłam, i znowu zaczęłam płakać, tym razem ze szczęścia.

Cała ciąża była dla mnie i dla męża okresem walki o nasze dziecko. Udało się, mamy urodzoną przed terminem, ale zdrową córeczkę, którą miałabym ochotę pokazać Pani Położnej.

szpital w łódzkim

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 817 (989)

1