Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

londoncalling

Zamieszcza historie od: 6 maja 2011 - 21:01
Ostatnio: 11 września 2014 - 15:45
  • Historii na głównej: 13 z 22
  • Punktów za historie: 10066
  • Komentarzy: 54
  • Punktów za komentarze: 308
 

#58024

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno kolega dostał pracę w pewnej firmie, w której kiedyś pracowałem i poinformował mnie o pewnym fakcie, co przywołało mi wspomnienia.

W wakacje podłapałem w tej firmie pracę zgodną z moim kierunkiem studiów, z elastycznym czasem pracy (i to do tego głównie w domu), a do tego bardzo przyzwoicie płatną, więc generalnie byłem wniebowzięty, bo wiadomo - dzisiaj z pracą dla młodych (i nie tylko) lekko nie jest.

I wszystko byłoby super, gdyby nie współpracownik.

Generalnie rzecz biorąc, moja praca tam polegała na pisaniu raportów z tym, że każdy taki raport dzielił się na dwie części i jedną część pisałem ja, a drugą - współpracownik. Później te dwie części trzeba było połączyć, dopisać wstęp i podsumowanie, ładnie wyedytować i wydrukować. Brzmi to może niezbyt skomplikowanie, ale uwierzcie mi - to jest najgorsza i najbardziej czasochłonna część. Mieliśmy też na każdy raport określony nieprzekraczalny deadline.

Pierwszy problem - punktualność. Wyszedłem z założenia, że jeśli mam deadline na jakiś raport na powiedzmy 1 września, a przed oddaniem go szefostwu trzeba jeszcze zrobić te wszystkie rzeczy wypisane w akapicie powyżej, to przydałoby się ukończyć swoją część przynajmniej na kilka dni wcześniej, żeby potem mieć czas na ewentualne poprawki. Niestety, mój współpracownik nie podzielał tego poglądu i był w stanie oddać mi swoją część raportu owego 1 września rano i powiedzieć "no, to szybko to zedytuj teraz, a ja lecę, bo wykańczam mieszkanie". Trochę też w tym mojej winy, że się tak dawałem wykorzystać no ale błagam - bezczelność ma chyba swoje granice?

Drugi problem - drobnostki edycyjne. Niby nic, ale jednak potrafił mi ciągle tymi samymi błędami i niedociągnięciami zepsuć cały dzień (poprawianie takich rzeczy trwa wieczność). W Wordzie czy OpenOffice jest przykładowo możliwość stworzenia automatycznej listy, co jest oczywiście niezmiernie wygodne. Niestety, mój współpracownik nie uznawał takiego czegoś i każdą listę tworzył ręcznie ("1." i enter, "2." i enter itd.), co było tym idiotyczniejsze, że edytory tekstu przecież same z automatu tworzą listy jeśli napisze się na początku linijki "1." i zakończy enterem.

Inna rzecz - kropki w tytułach. Jak wiadomo, tytułami rozdziałów nie powinny być zdania (np. "Wpływ prądu zatokowego na klimat Europy", a nie "W jaki sposób prąd zatokowy wpływa na klimat Europy") i raczej powinny być to pojedyncze równoważniki zdań i nie stosuje się kropki. Oczywiście mój współpracownik kończył kropkami nawet tytuły jednowyrazowe. Kiedy zwróciłem mu na to uwagę, powiedział, że ok, od teraz nie będzie robił kropek, po czym dwa tygodnie później dostaję jego część raportu, a tam wszędzie kropki...

Jeszcze co innego - style. Mieliśmy dokładnie określone, jaki styl powinny mieć nasze raporty: odstępy między akapitami, wielkość czcionki podstawowej, wielkość i kolor czcionki w tytułach itd. Jak nietrudno się domyślić, nie zrobiło to wrażenia na współpracowniku, który wysyłał mi wszystko w takim stylu, jaki mu się podobał i oczekiwał, że ja to dostosuję do wymagań szefostwa (co niestety robiłem - mało jestem asertywny).

Trzeci problem - pisanie nie na temat. Każdy z nas miał swoją część raportu i jak wiadomo, lepiej napisać trochę więcej stron niż trochę mniej. Nie szliśmy może na kompletne lanie wody (bo tego szefostwo by nie zaaprobowało), ale jednak lepiej w ich oczach wygląda 20 stron tekstu niż 10 stron pełnych wykresów. Z tego powodu nagminną praktyką mojego współpracownika było "zahaczanie" w swojej części pracy o moje tematy. Przykładowo, jeśli ja miałem opisać rynek samochodów osobowych w Polsce, a on rynek samochodów dostawczych, to nie byłby sobą, gdyby nie pisał o samochodach osobowych na bazie których powstają samochody dostawcze. Oczywiście pożądane było, by wspomniał o tym, że np. Ford Fiesta Van powstaje na bazie Forda Fiesta (i tylko ma zdemontowane tylne siedzenie i kratkę za fotelami przednimi), ale opisywanie wolumenu sprzedaży osobowego Forda Fiesta to jednak już moja działka, nie? Przy edycji wycinałem więc takie fragmenty z jego pracy, a on obrażał się i twierdził, że chcę umniejszyć jego pracę w oczach szefa...

Ostatni problem - podkładanie świni. Te raporty składaliśmy szefostwu jako całość, bez wyszczególnienia, kto pisał którą część. Dzięki tym niezliczonym poprawkom wprowadzanym przeze mnie, po wygaśnięciu umowy obojgu nam (ale osobno) zaproponowano przedłużenie kontraktu na następne półtora roku. Ja odmówiłem, bo to jednak dla mnie zbyt długa perspektywa, ale jak się okazuje, on przyjął propozycję. Dzięki temu, że teraz w tej samej firmie pracuje mój kolega, mogłem się dowiedzieć, co on o mnie naopowiadał. W skrócie: "londoncalling był kompletnie nieprofesjonalny, miał nieciekawe raporty, wszystko ja robiłem sam".

Szkoda tylko, że teraz, jak jest już zdany na siebie, nie wychodzi mu tak dobrze. Do tego stopnia, że były szef mnie zaczepia na facebooku, czy naprawdę nie chciałbym wrócić.

box biurowy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 400 (568)

#57888

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu w sobotę zatrzymała mnie policja do rutynowej kontroli drogowej i okazało się, że muszą mi zatrzymać dowód rejestracyjny (sprawa błaha, ale prawo jest prawem). Dostałem trzydniowe pokwitowanie pozwalające mi do poniedziałku jeździć autem i miałem w ten poniedziałek naprawić feler, jechać na przegląd i odebrać dowód z referatu komunikacji w starostwie, więc nawet jakoś specjalnie się nie zasmuciłem.

Problem pojawił się w poniedziałek, kiedy zrobiłem wszystko jak miałem i zadzwoniłem do referatu, a tam okazało się, że mojego dowodu jeszcze nie ma i będzie pewnie za trzy-cztery dni. Było mi to bardzo nie na rękę, bo po pierwsze auto potrzebuję, a po drugie w ciągu tygodnia nie mieszkam w miejscu zameldowania więc podjechać do starostwa byłoby mi trudno, no ale jakoś sobie sprawy pozałatwiałem tak, że w następny poniedziałek z samego rana mogłem ten dowód odebrać.

I tu właśnie pojawia się najważniejsza persona w naszej ojczyźnie, czyli PANI URZĘDNICZKA. Nie jestem uprzedzony do osób w tym fachu, wręcz przeciwnie - zawsze trafiam na pomocnych i uprzejmych, więc ich bronię. Ale ta pani niestety taka nie była.

Z przezorności rano zadzwoniłem się upewnić, czy ten dowód mają i znużona pani po drugiej stronie mówi mi, że nie. Trochę się zdziwiłem, no bo to już ponad tydzień i pytam, czy na pewno, a jeśli tak to po jakim czasie zazwyczaj w takich wypadkach pojawia się u nich dowód. Ona nie widzi tu dowodu, ona nie wie. Dzwonić tam, gdzie mi dowód dali.

No to dzwonię na policję autostradową. Miła pani informuje mnie, że dowód wysłali poleconym do starostwa we wtorek, może mi podać numer listu. Zapisałem, podziękowałem. Nie korzystam z poczty, więc może się mylę, ale list polecony to jest taki, co idzie maksymalnie dwa dni i trzeba podpisać jego odebranie, nie?

Dzwonię więc raz jeszcze do starostwa. Odzywa się ta sama znudzona pani - wielce poszkodowana tym, że musi wstrętnym petentom na telefony odpowiadać. Mówię, że dzwoniłem dziesięć minut temu, że kazała mi dzwonić na policję co zrobiłem i że oni wysłali - mogę podać numer listu. Ona nie potrzebuje numeru listu, ona wie, że dowodu nie ma! Niestety, byłem bardzo zdeterminowany więc odpowiadam, że ten dowód przecież musi gdzieś być (chyba, że na poczcie zaginął) i proszę grzecznie, niech sprawdzi jeszcze raz.

"Oj, teraz mi akurat szefowa przyniosła!" - powiedziane tonem "legalnej blondynki".

No jasne. Akurat w tym momencie przyniosła. I akurat od ręki zauważyłaś, że jest tam ten dowód z mojego auta, którego numeru rejestracyjnego pewnie już nie pamiętasz.

Ciekaw jestem, czy gdybym był nieco mniej ustępliwy i się poddał, pani oznaczyłaby w swoim kajeciku, w rubryczce "leszcze, których udało mi się dziś pozbyć" adnotację "+1".

urząd

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 531 (571)

#54938

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niektórzy ludzie są tacy, że naprawdę brak słów.

Moi dziadkowie świętowali niedawno złote gody. Dziadek ma na imię Gerard - jak dla mnie kompletnie neutralnie. Ale nie dla pani z cukierni.

Przyjeżdża tort, a tam... Wojciech. Trochę konsternacja, ale potem wszyscy się pośmiali, że babcia ma nowego męża.

Niemniej jednak, następnego dnia pojechali do cukierni zwrócić uwagę i ewentualnie zażądać rekompensaty, bo bądź co bądź, trochę kiepsko, że te imiona pomylili.

Wyjaśniają sprawę, dziewczyna przy kasie trochę zawstydzona i wyszło szydło z worka w postaci właścicielki przybytku: ona zmieniła na Wojciech, bo Wojciech to imię polskie, a Gerard nie, a my w Polsce jesteśmy!

Jak mówię - brak słów.

cukiernia

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 887 (947)

#48651

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czy ja jestem zbyt delikatny?

Moja chrzestna ma raka piersi (szczęśliwie dość wcześnie wykrytego), przeszła mastektomię - dotychczas leczono ją w centrum onkologii w Gliwicach. Teraz przeszła do szpitala w naszym mieście, gdzie lekarka przywitała ją tak:

- Wie pani co, nie daję pani więcej jak pięć lat życia, same przerzuty, w ogóle chyba nie opłaca się leczyć.

Moja mama jak to usłyszała załatwiła jej wizytę u innego lekarza, którego mamy już "znajomego". Okazuje się, że żadne przerzuty, trzeba rozpocząć wprawdzie chemię, ale rokowania się całkiem dobre.

Życzę miłej pani doktor, żeby kiedyś ktoś ją podobnie potraktował.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 770 (846)

#45020

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miejsce akcji: kościół na takim wsio-przedmieściu na Śląsku.

Na kazaniu "farorz" (czyli po śląsku proboszcz) wrzeszczy wniebogłosy, że w okolicy nie ma inwestycji, nie ma pracy dla młodych. Wierni pokiwali głową.

Przewijamy pół godziny do przodu, ogłoszenia duszpasterskie i tam taki kwiatek: "Szanowni parafianie, sołtys zaprasza na zebranie wiejskie w sprawie budowy dwóch nowych stacji benzynowych i fabryki. Moi drodzy, powiedzmy stanowcze NIE tym inwestycjom w naszej miejscowości!".
Wierni pokiwali głową.

Tadam!

kościół

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 869 (975)

#44440

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Oto, jak logiczne myślenie może spacyfikować piekielnego.

Wczoraj w tramwaju w Katowicach. Wszystkie miejsca zajęte, kilka osób stoi, na jednym z przystanków wsiada pan w wieku późnym-średnim (ok. 50-55 lat) i staje nad siedzącą tuż przy wejściu dziewczyną. Wymowne miny, po chwili nie wytrzymuje:
- Proszę mi ustąpić miejsca!
Dziewczę zdziwione:
- Proszę się nie obrazić, ale jestem kobietą, a pan nie jest w podeszłym wieku.
- Pani nie wie, kim ja jestem!
- Rzeczywiście, ale pan również nie wie, kim ja jestem.

Facet się zagotował i wyraźnie widać było, że takiej odpowiedzi się nie spodziewał ;)

tramwaj

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 835 (923)

#42810

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeszcze coś o sprzedaży samochodów.

Jak wiadomo, większość aut w naszym kraju to diesle, niebite, przebieg 80 tys. niekręcony (w dziesięcioletnim pojeździe), bo niemiecki dziadek tylko do kościoła jeździł. Yhym, jasne.

Znajomy sprzedawał samochód. Generalnie jest człowiekiem majętnym, auto służy mu do przemieszczania się z punktu A do B, nie dba o nie, pali w środku, wali w krawężniki (więc była jakaś nieusuwalna zbieżność kół), jeździ bardzo dużo (auto miało trzy lata i 160 tys. przebiegu) do tego nie należy do osób szczególnie delikatnych, więc silnik mocno żyłuje, a wjazd ma bardzo wąski, więc nie jeden raz odarł cały bok czy urwał lusterko. Wszystko to zaznaczył w aukcji, odpowiednio obniżył cenę, auto sprzedane miłemu panu w średnim wieku. Dodam jeszcze, że samochód w dość rzadkim kolorze.

Jakoś tak się złożyło, że nie dalej jak tydzień czy dwa później wszedł sobie na allegro, gdzie znalazł swój samochód (ten sprzedany niewiele wcześniej), który za pomocą magicznego eliksiru stał się zadbanym dieselkiem z niskim przebiegiem (coś poniżej 100 tys., ale nie mam pojęcia jak zdołali przekręcić licznik, bo to nowszy samochód), niebitym, pochodzącym rzekomo od bogatej kobiety, która tylko dzieci do szkoły woziła. Po prostu "igiełka". I jeszcze 15 tys. droższa, niż kolega sprzedawał.

Tak więc następnym razem jak będziecie kupować samochód, warto się dwa razy zastanowić, czy rzeczywiście trafiacie na "okazję".

samochody

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 603 (643)

#42337

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teyal (http://piekielni.pl/42322) dotknęła pewnego bolącego naszą rodzinę tematu.

Kilka lat temu moja ciocia poroniła w czwartym miesiącu. Jako, że jesteśmy katolikami i to nie tylko takimi niedzielnymi, wiedzieliśmy, że zgodnie z nauką Kościoła była to śmierć, wobec czego chcieliśmy zorganizować choć symboliczny pochówek. Niestety, każdy ksiądz odprawiał nas z kwitkiem mówiąc, że on "temu" pogrzebu robić nie będzie.

Wkurza nas to tym bardziej, że teraz z okazji dyskusji o in vitro wszyscy biskupi jednym chórem krzyczą, że to zbrodnicza praktyka, bo zamraża się zarodki.

Czyli zarodki są bardziej człowiekiem niż posiadający już mózg i serce mały płód? Ten drugi jest człowiekiem tylko jeśliby się chciało go abortować, jak sam obumrze to jest "tym czymś"?

księża

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 957 (1155)

#42063

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Thalia opisywała swoje przygody w przychodni (http://piekielni.pl/41657), co natchnęło mnie do napisania, jak to jest z drugiej strony okienka do rejestracji.

W naszym mieście działa to tak, że lekarz zatrudniony jest w szpitalu, od 8 do 15. Ale tylko teoretycznie, bo w praktyce już o 12 go nie ma - siedzi w państwowej przychodni, gdzie teoretycznie pracuje od 10 do 17. O 16 można takiego lekarza zastać w przychodni prywatnej, gdzie akurat pracuje sumiennie, według umowy (bo inaczej po prostu by go wylali) - od 16 do 20. Natomiast po dwudziestej zaczyna praktykę prywatną. Ostatnio moja mama próbowała się dostać do dermatologa (oczywiście prywatnie, bo sama pracuje w służbie zdrowia, więc w państwowe nie wierzy). Termin wizyty - 23:30.

- Panie doktorze, pan coś jeszcze widzi wtedy?!
- No przecież muszę utrzymać rodzinę!

Bo trzy etaty nie wystarczają na hybrydowego Lexusa.

(Żeby nie było - zdaję sobie sprawę, że lekarzy w naszym mieście brakuje. Tyle tylko, że mam wątpliwości, czy lekarz pracujący bez wypoczynku dwadzieścia godzin na dobę może funkcjonować i dobrze leczyć).

służba_zdrowia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 447 (537)

#40531

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Coś o mentalności homo sovieticus.

Zapewne zauważyliście (chociażby w filmach), że na amerykańskich i zachodnioeuropejskich przedmieściach standardem jest, że domy nie mają płotów ani bram od frontu, tylko otwarty trawnik. Wygląda to bardzo elegancko, na pewno lepiej niż polska plaga, czyli dwumetrowe, betonowe płoty, identyczne od Bałtyku po Tatry. Zapewne zauważyliście też, że w ostatnich latach mnóstwo osób przeprowadza się z centrów miast do sąsiednich wiosek, tworząc rodzimą odmianę przedmieść.

Jednymi z takich ludzi byli nasi znajomi, polsko-amerykańskie małżeństwo z trójką dzieci, które mniej więcej rok temu wprowadziło się do nowego domu. Domu tego nie ogrodzili od frontu, zgodnie ze zwyczajem panującym w kraju małżonka.

Ostatnio jednak pojechaliśmy ich odwiedzić, a przed domem jednak płot z siatki. Dlaczego?

1. Standardem było, że sąsiedzi parkowali na trawniku. Nie od czasu do czasu, ale nagminnie i to jeszcze często po opadach rozjeżdżając pielęgnowany "front lawn". Na uwagi odpowiedź była jedna - nieogrodzone, to przecież publiczne, nie? Hitem jest fakt, że jeden z sąsiadów otworzył hurtownię... w drugiej linie zabudowy w otoczeniu domów jednorodzinnych. Wszystkie dostawczaki zawracały oczywiście na trawniku.

2. Wyprowadzanie psów na ten trawnik i niesprzątanie po swoich pupilach to kolejny typowy schemat. Po zwróceniu uwagi odpowiedź podobna jak wyżej.

3. W maju zaczęły pięknie kwitnąć kwiaty. Nie na długo. Już po kilku dniach gospodyni zauważyła, że ubywa jej róż i innych kwiatów. Pewnego dnia złapała starszą sąsiadkę na zrywaniu. Na pytanie, czemu to robi i jakim prawem, nobliwa pani odpowiedziała bez żenady "przecież publiczne, to można sobie wziąć".

4. Dzieci sąsiadów bawiące się z własnymi przed domem to piękny widoczek. Mniej piękny, gdy swoje dzieci u babci, a dzieci sąsiadów kopią w kwietnikach... No bo przecież można wejść, nie?

Och, Polska jeszcze długo będzie dzikim krajem na Wschodzie.

sąsiedztwo

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 761 (909)