Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

milly

Zamieszcza historie od: 29 marca 2016 - 1:02
Ostatnio: 26 lutego 2024 - 23:26
  • Historii na głównej: 3 z 3
  • Punktów za historie: 787
  • Komentarzy: 18
  • Punktów za komentarze: 38
 

#73628

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wybaczcie, drodzy Piekielni, kolejną historię "silnej i niezależniej kobiety z kotami", ale wydaje mi się, że ta sytuacja jak najbardziej zasługuje na miano piekielnej.
Jak już wspominałam, jestem kociarą. Miałam trzy koty (teraz już dwa) i to będzie historia właśnie o tym trzecim.

Zaczęło się kilka miesięcy temu, gdy mając dwa koty, stwierdziłam, że wezmę trzeciego. Nie wiedziałam, jak pozostałe na niego zareagują, więc dla bezpieczeństwa warunki były takie: kot musi być dorosły i dużej rasy (pozostałe dwa to duże rasy, nie chciałam, by ewentualnie zdominowały trzeciego). Wybór padł na kotkę Maine Coon, sprzedawaną przez profesjonalną hodowlę.
No właśnie, skoro profesjonalna hodowla, wszystkie papiery są, zapewnienia, że kotka zdrowa, nigdy nie chorowała, to nic złego się nie stanie. Nic bardziej mylnego.

Wzięłam kotkę i już przez pierwsze dni zauważyłam coś, co mnie zaniepokoiło. Mianowicie kotka robiła rzadkie kupki. No ale dobra, może kot jest zestresowany zmianą domu, postanowiłam dać jej czas. Gdy po dwóch tygodniach nie było żadnej poprawy, poszłam do weterynarza. Okazało się, że kotka cierpi na zaawansowany nowotwór jelita. Pisałam do hodowli, tak, nagle im się przypomniało, że kotka faktycznie miała biegunkę i to od dwóch lat (!). Oczywiście, żadne badania krwi ani kału nie zostały zrobione, gdy dopytywałam się, na jakiej karmie była, też nie umieli powiedzieć. Próbowałam ją leczyć na każdy możliwy sposób, zmieniłam karmę na bezglutenową dla kotów z biegunką, ale weterynarze nie dawali jej za bardzo szans. Kotka miała na tyle wyniszczone jelita, że nie trawiła w ogóle pokarmu, po prostu go wydalała. I niestety kotka, po kilku miesiącach walczenia, odeszła, wyniszczona i wygłodzona (mimo że jadła więcej niż wszystkie pozostałe koty razem wzięte).

Cieszę się, że chociaż przez te kilka miesięcy mogła mieć prawdziwy dom, gdzie nie była traktowana jak maszyna do robienia kociaków. Ale z drugiej strony czuję się ogromnie oszukana, bo zapłaciłam za nią niemałe pieniądze, a nikt nie powiedział mi ani słowa, że kotka cierpi na jakąś dolegliwość.
Hodowla stała się nagle bardzo niechętna do współpracy. "Zdechła? No trudno, oni nie mogli tego przewidzieć".
Czy ktoś z Was, drodzy Piekielni, wie może, co w takiej sytuacji można by było zrobić?

hodowla_kotów

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (320)

#72849

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Widzę, że polska służba zdrowia to na Piekielnych temat rzeka - można pisać (a raczej narzekać!) cały czas. Ja również miałam wiele bardziej lub mniej piekielnych historii z nią związanych. Postanowiłam podzielić się jedną z nich, bo gdy tylko o tym myślę, to od razu podnosi mi się ciśnienie. Lekarzem jednak nie jestem, więc dla osób znających się na rzeczy opowiadanie może być nieco chaotyczne, proszę więc o wyrozumiałość.

Moja mama jest w grupie podwyższonego ryzyka raka piersi. Wykryto u niej mały guzek na jednej piersi, stwierdzono, że na razie nie ma się czym martwić, jednak mamie przykazano regularnie go badać i kontrolować, bo nie wiadomo, jak to się może rozwinąć.

Tak więc dzielna mama wybrała się do ginekologa, żeby małe cholerstwo sprawdzić. Pan doktor chwilę pomacał, zastanowił się, pomacał jeszcze raz, po czym doradził wycieczkę do kliniki onkologicznej i wykonanie paru badań, tak dla pewności.
Mama pyta o skierowanie. Lekarz robi wielkie oczy i woła: Droga pani, ja skierowania nie wystawię, za własne pieniądze trzeba badania robić, a nie na lekarzach żerować!
Mama jednak mówi, że ona płaci te ogromne sumy na publiczną służbę zdrowia, więc powinna teoretycznie mieć możliwość uzyskania "bezpłatnej" pomocy medycznej. Ale nie, pan doktor marudzi, że cięcie kosztów, on nie może tyle skierowań wypisywać, a jak mama MA OCHOTĘ zrobić sobie badania, to trzeba sobie za nie zapłacić, on nie widzi potrzeby wypisywać skierowania.

Mama, jako że jest raczej ugodową osobą, stwierdziła, że nie ma sensu się wykłócać z panem doktorem, tym bardziej że wyrażenie "ZA WŁASNE PIENIĄDZE" padało z ust lekarza częściej niż tradycyjne polskie słowo z ust osiedlowych dresików.
Mama wpadła więc na inny pomysł. Wyciągnęła karteczkę i mówi do lekarza, że skoro on nie chce wypisać jej skierowania bo twierdzi, że nie widzi do tego podstaw, to proszę pisemnie zaświadczyć, że bierze odpowiedzialność za jej zdrowie, że odmówił wystawienia skierowania do kliniki specjalistycznej, bo guzek nie jest „na tyle groźny” i bierze na siebie wszelkie konsekwencje z tą odmową związane.
Nagle lekarz przerwał i mówi do mamy, że już jej to skierowanie wystawi, bo może jednak faktycznie to się rozwinie w coś groźniejszego.

Proszę, wyjaśnijcie mi, tyle jest prowadzonych akcji, żeby kobiety badały piersi, darmowe mammografie, łańcuszki na Facebooku, a jeśli jakaś kobieta naprawdę chce się przebadać, bo ma poważny powód, to lekarz jej odmawia wystawienia skierowania do kliniki specjalistycznej? Czy naprawdę mimo płacenia ogromnych pieniędzy na służbę zdrowia trzeba wystawiać z własnej kieszeni, żeby móc uzyskać jakąś pomoc medyczną?

słuzba_zdrowia

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 262 (282)

#72118

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem miłośniczką kotów długowłosych. A że mam czas i warunki do tego, jestem właścicielką trzech takich cudów.

Historia będzie o jednym z nich.
W listopadzie przygarnęłam kocurka. Piękny dorosły potężny Ragdoll. Okazało się jednak, że kocur ciężko przechodzi zmianę domu i zaczęły się kłopoty. Kocur zaczął sikać. Wszędzie, byle nie do kuwety, a darł się przy tym niemiłosiernie. Decyzja - szybko do weterynarza.
Weterynarz zbadał kota, stwierdził syndrom urologiczny kotów, wywołany przez stres. Dał zastrzyki, pogłaskał kotka, kazał przyjść na następny dzień. Generalnie wszystko jak najbardziej w porządku.

Na nasze nieszczęście następnego dnia w klinice przyjmowała Piekielna Pani Weterynarz (PW). Ledwo wchodzimy do gabinetu, już czuję niechęć. Kładziemy przestraszonego kotka na stole, a weterynarka zapala papierosa (!) i mówi, że Ragdoll to nie jest nawet kot, tylko jakaś maskotka. No dobra, można mieć różne podejście, jak by nie było rasa trochę specyficzna.
Nie poddaję się. Wyjaśniam objawy, powołując się na poprzedniego doktora, PW łaskawie gasi papierosa i stwierdza, że doktor młody, nienauczony życia i zawodu jeszcze i ona podejrzewa kamienie nerkowe. Nie wiem, jak to stwierdziła, nawet nie dotykając kota, ale OK, nie znam się specjalnie, a pani doktor ma dobre opinie, na pewno wie, co mówi. Trzeba przynieść mocz do badania. Ale za 3 dni, bo ona jutro i pojutrze ma już dużo pacjentów, a to może poczekać. Trochę się obawiam, dopytuję, czy mocz może stać tyle i czy nic się z nim nie stanie, PW na to, że do lodówki i może nawet miesiąc leżeć.

No dobra, mocz pobrany, zjawiamy się trzy dni później, i kolejne trzy dni później odbieramy wyniki. Tak, Pani Weterynarz nieomylna jak zwykle, badanie wykazało kryształki kamieni w moczu. PW bez pytania daje mi karmę specjalną dla kotów z problemami urologicznymi (zachwala: tanio! przecież to tylko 150 zł za opakowanie karmy), dorzuca jeszcze kilka saszetek mokrej karmy, każda za 10 złotych. Gdy wspomniałam, że kot nie zje mokrej karmy, bo nie lubi i je tylko suchą, dowiedziałam się, że oszczędzam na kocie i jego zdrowie jest dla mnie nieważne. No dobra, dla niego wszystko, biorę karmę i saszetki, odbieram rachunek na prawie 300 złotych.

Gdzie w tym piekielność? Przecież PW tylko wykonuje swoją pracę...

Miesiąc później wybrałam się z kotem na kontrolne badanie moczu (z racji przeprowadzki poszłam do innego weterynarza) i dowiedziałam się:
1) że badanie moczu metodą paskową jest niedokładne, nie wykonuje się go w takich poważnych przypadkach, obecnie wysyła się mocz do laboratorium, nie wiadomo dlaczego PW tego nie zrobiła, tylko zbadała sama za pomocą pasków
2)opis badania i diagnoza były niekompletne, kolejna pani weterynarz nie była w stanie stwierdzić, co tak naprawdę wyszło w tym nieszczęsnym moczu
3) moczu nie można przechowywać przez te kilka dni, nawet w lodówce, gdyż wtedy namnażają się w nim bakterie i tworzą się w nim kryształki.

Okazało się, że kotek nie miał żadnych kamieni. Mogliśmy zaoszczędzić sobie tyle stresu i pieniędzy. Dzisiaj dokładnie orientuję się w temacie, zanim wybieram się z kotem do weterynarza.

Klinika weterynaryjna

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 200 (228)

1