Profil użytkownika
topmodel ♀
Zamieszcza historie od: | 18 marca 2011 - 13:53 |
Ostatnio: | 16 lipca 2015 - 20:54 |
- Historii na głównej: 12 z 17
- Punktów za historie: 6079
- Komentarzy: 212
- Punktów za komentarze: 1333
Poprzednia moja historia z dziedziny parkowania (oraz burzliwa dyskusja nad nią) przypomniała mi pewne zdarzenie, które miało miejsce w 2009 roku w okolicach Turawy.
Jezioro Turawskie jest sztucznym zbiornikiem położonym niedaleko Opola - w dosyć ładnej i przyjemnej okolicy. Niewielka odległość zarówno od śląskich aglomeracji, jak i od Wrocławia powoduje, że każdego roku masa ludzi odwiedza owe jezioro w celach wypoczynkowych. Jezioro Turawskie jednak nie będzie bohaterem tej historii - będzie nim bowiem Jezioro Srebrne: malutki, ale bardzo czyściutki "akwenik" położony w miejscu wydobycia żwiru do budowy zapory.
Każdego roku rzesze wspomnianych turystów udają się nad Jezioro Turawskie. Każdego roku okazuje się, że z powodu sinic pływanie w nim nie jest zalecane. Każdego roku rozchodzi się wieść, że pływać można w Jeziorku Srebrnym. Każdego roku las, w środku którego położone jest Jeziorko Srebrne roi się od samochodów.
Gdzie zaparkować samochód w lesie? Można poszukać specjalnego parkingu. Takowe występują w okolicach Jeziorka Srebrnego w liczbie kilku - ot, polanki porośnięte trawą. Ale miejsca na nich szybko się kończą - i w rezultacie samochody stoją wszędzie: na drogach, na polankach, przed parkingami, na parkingach. W sumie gdyby istniała techniczna możliwość zaparkowania na dnie jeziorka - z pewnością zabrakłoby tam miejsc.
Było tak w 2009 roku. Było wszystko: upał, dużo samochodów, brak miejsc na parkingach, zastawione i zabite autami drogi. Był pożar na parkingu: samochody zaparkowano na suchej wysokiej trawie. Był początek pożaru lasu - od samochodów zajęły się drzewa.
Straż pożarna w takich sytuacjach przestaje być miłymi panami ratującymi kotów z drzew - chłopaki stają się tymi, kim są naprawdę: twardzielami z tytanowymi jajami, którzy rzucają się walczyć z tym, przed czym każdy inny ucieka. Przyjechały 3 ogromne wozy, nie ma bowiem żartów z lasem. Jak miały dojechać owe monstra na daleki koniec parkingu?
W tym momencie pozdrawiam wszystkich kierowców, którzy zaparkowali gdzie popadnie i zablokowali dojazd straży. Straż wjechała bez skrupułów, rozrzucając i niszcząc przeszkadzające pojazdy. Nie ma żartów z lasem, panowie i panie! Nie wiem, czy udało się owym kierowcom potem jakieś odszkodowania wywalczyć.
A strażacy zrobili swoje: ugasili początek pożaru leśnego i uratowali niejedną setkę ludzi. Oni tak zawsze robią, spróbujmy im nie przeszkadzać w ich robocie.
Jezioro Turawskie jest sztucznym zbiornikiem położonym niedaleko Opola - w dosyć ładnej i przyjemnej okolicy. Niewielka odległość zarówno od śląskich aglomeracji, jak i od Wrocławia powoduje, że każdego roku masa ludzi odwiedza owe jezioro w celach wypoczynkowych. Jezioro Turawskie jednak nie będzie bohaterem tej historii - będzie nim bowiem Jezioro Srebrne: malutki, ale bardzo czyściutki "akwenik" położony w miejscu wydobycia żwiru do budowy zapory.
Każdego roku rzesze wspomnianych turystów udają się nad Jezioro Turawskie. Każdego roku okazuje się, że z powodu sinic pływanie w nim nie jest zalecane. Każdego roku rozchodzi się wieść, że pływać można w Jeziorku Srebrnym. Każdego roku las, w środku którego położone jest Jeziorko Srebrne roi się od samochodów.
Gdzie zaparkować samochód w lesie? Można poszukać specjalnego parkingu. Takowe występują w okolicach Jeziorka Srebrnego w liczbie kilku - ot, polanki porośnięte trawą. Ale miejsca na nich szybko się kończą - i w rezultacie samochody stoją wszędzie: na drogach, na polankach, przed parkingami, na parkingach. W sumie gdyby istniała techniczna możliwość zaparkowania na dnie jeziorka - z pewnością zabrakłoby tam miejsc.
Było tak w 2009 roku. Było wszystko: upał, dużo samochodów, brak miejsc na parkingach, zastawione i zabite autami drogi. Był pożar na parkingu: samochody zaparkowano na suchej wysokiej trawie. Był początek pożaru lasu - od samochodów zajęły się drzewa.
Straż pożarna w takich sytuacjach przestaje być miłymi panami ratującymi kotów z drzew - chłopaki stają się tymi, kim są naprawdę: twardzielami z tytanowymi jajami, którzy rzucają się walczyć z tym, przed czym każdy inny ucieka. Przyjechały 3 ogromne wozy, nie ma bowiem żartów z lasem. Jak miały dojechać owe monstra na daleki koniec parkingu?
W tym momencie pozdrawiam wszystkich kierowców, którzy zaparkowali gdzie popadnie i zablokowali dojazd straży. Straż wjechała bez skrupułów, rozrzucając i niszcząc przeszkadzające pojazdy. Nie ma żartów z lasem, panowie i panie! Nie wiem, czy udało się owym kierowcom potem jakieś odszkodowania wywalczyć.
A strażacy zrobili swoje: ugasili początek pożaru leśnego i uratowali niejedną setkę ludzi. Oni tak zawsze robią, spróbujmy im nie przeszkadzać w ich robocie.
Ocena:
734
(796)
Sytuacja wczorajsza, występuje piekielny kierowca oraz operator pługu-solniczki w roli głównej.
Każdy kto bywał w centrum sławnego miasta Gliwice wie, że uliczki są tam niekiedy bardzo wąskie. Jednakże istnieje grupa miejscowych kierowców, którzy za punkt honoru postawili sobie parkować pojazdy w miejscach, gdzie parkowanie jest kategorycznie zabronione - a czasem nawet fizycznie niemożliwe. Pozostawione w ten sposób pojazdy stwarzają zagrożenie dla pozostałych uczestników ruchu, żadne to odkrycie. A co ma robić pług, który próbuje odśnieżyć drogę i trafia na taki wóz?
Otóż zazwyczaj pług ma tylko jedno wyjście - stanie, czekanie na wolny przeciwny pas, picie kawy, generowanie korka. Tak to się zazwyczaj odbywa. W końcu pługiem też jedzie kierowca. Ale stanie i czekanie na wolny pas o godzinie 15 może być bardzo długie.
Pozdrawiam kierowcę, który znalazł wczoraj swoją nowiutką hondę przerysowaną, z przeciętymi pługiem śnieżnym drzwiami. Pozdrawiam także kierowcę pługa - gość ma jaja. Więcej takich kierowców, a może wreszcie nauczymy się wszyscy wspólnie parkować jak należy.
A propos - podobno w Kanadzie pługi w takiej sytuacji nawet nie zwalniają.
Praemonitus praemunitus.
Każdy kto bywał w centrum sławnego miasta Gliwice wie, że uliczki są tam niekiedy bardzo wąskie. Jednakże istnieje grupa miejscowych kierowców, którzy za punkt honoru postawili sobie parkować pojazdy w miejscach, gdzie parkowanie jest kategorycznie zabronione - a czasem nawet fizycznie niemożliwe. Pozostawione w ten sposób pojazdy stwarzają zagrożenie dla pozostałych uczestników ruchu, żadne to odkrycie. A co ma robić pług, który próbuje odśnieżyć drogę i trafia na taki wóz?
Otóż zazwyczaj pług ma tylko jedno wyjście - stanie, czekanie na wolny przeciwny pas, picie kawy, generowanie korka. Tak to się zazwyczaj odbywa. W końcu pługiem też jedzie kierowca. Ale stanie i czekanie na wolny pas o godzinie 15 może być bardzo długie.
Pozdrawiam kierowcę, który znalazł wczoraj swoją nowiutką hondę przerysowaną, z przeciętymi pługiem śnieżnym drzwiami. Pozdrawiam także kierowcę pługa - gość ma jaja. Więcej takich kierowców, a może wreszcie nauczymy się wszyscy wspólnie parkować jak należy.
A propos - podobno w Kanadzie pługi w takiej sytuacji nawet nie zwalniają.
Praemonitus praemunitus.
Gliwice
Ocena:
987
(1029)
O tym, jak poważni ludzie, bawiąc się i ucząc, mogą zamienić innym życie w lekkie piekiełko...
Lat temu kilka pojechaliśmy na mistrzostwa. W ratowaniu ludzi, medycznym i drogowym.
Był to drugi start naszej drużyny, ale po pierwszym, wybitnie nieudanym, mieliśmy duże ambicje, żeby pokazać się z nieco lepszej strony.
Mistrzostwa składają się z kilku konkurencji - w większości ratowniczych.
Do tego konkurencja sprawnościowa - wszak zespół musi być wybitnie wydolny fizycznie...
No i zadanie-niespodzianka.
Organizatorzy uprzedzili uczestników, że podczas mistrzostw będzie można wykonać takowe, zdobywając dodatkowe cenne punkty. Kazali mieć oczy szeroko otwarte i uważać na niecodzienne zjawiska dookoła. Jakby pojawienie się w jednym miejscu trzydziestu zespołów nie było wystarczającym dziwem natury...
Kazali, to mieliśmy.
Rozwinęło się to w coś w rodzaju paranoi.
Na kolejne zadania przemieszczaliśmy się karetką, korzystając z otrzymanej przed zadaniem mapy. Ponieważ jednak organizatorzy bardzo ściśle trzymali się litery prawa, karetki poruszały się przepisowo, bez zjawisk dźwiękowych i świetlnych.
Dawało nam to czas na obserwację i szerokie otwieranie oczu...
Dzień pierwszy.
Jedziemy drogą przez niewielką wioskę.
Na poboczu kobiecina, oparta o grabie, zdyszana po pracy. Stoi i obserwuje.
Ale... taka jakaś niewyraźna. Toteż kierownik zespołu specjalnej troski (znaczy się, ja) wydaje komendę: zatrzymać, sprawdzić, a nuż to zadanie dodatkowe!
Hamujemy, wypadamy, i zaczynamy wypytywać babkę o dolegliwości, przeszłość, czy aby na pewno nie potrzebuje pomocy. Namawiamy, żeby się przyznała, że jest agentką utajoną organizatorów. Bez skutku. Na koniec, żegnani cokolwiek niechętnie, odpuszczamy i wracamy do bazy.
Dzień drugi.
Inna wioska, upał jak na Kalahari.
Przy lesie, nieopodal drogi, zauważamy gościa, jeszcze bardziej podejrzanego. Stoi tyłem do nas, wyraźnie się słania i trzyma za regiony intymne. Nic, tylko zadanie bardzo specjalne...
Tym razem poszło nam jeszcze lepiej.
Miejscowy pijaczyna, zaskoczony z tyłu nadbiegającym, czteroosobowym zespołem, z przerażenia olał sobie buty i spodnie (bo to właśnie robił pod lasem), a potem dynamicznie wystartował do biegu, nie zadając sobie nawet trudu zapięcia rozporka...
Dzień trzeci.
Upał trwa. Wracamy do bazy po kolejnej konkurencji. Tylko jakoś dziwnie, bo wracamy zupełnie inną drogą. W połowie której zauważamy karetkę stojącą w lesie. W środku manekin imitujący umierającego człowieka i dwójka sędziów, udających szaleńców, którzy uciekli z psychiatryka porywając karetkę...
Oskar dla nich za role.
Przeszkadzają nieziemsko, zwłaszcza T. - normalnie świr stulecia.
W końcu proszę naszego kierowcę, Kudłatego, coby zrobił cokolwiek z czubem, bo go zamorduję.
Ten odprowadził T. pod ramię, kazał mu stać i trzymać klamkę karetki, żeby nikt nie ukradł.
Sędzia, cały czas w roli, zapytał z uśmiechem, co będzie, jak się stamtąd oddali. Na co Kudłaty, kawał chłopa o obliczu rasowego psychopaty, wyszczerzył się radośnie i zameldował:
- Wtedy, malutki, zrobię ci to, co umiem najlepiej; wyjadę ci z dyńki.
Sędzia struchlał i wypadł z roli definitywnie.
Podsumowując: w ciągu trzech dni sterroryzowaliśmy spokojne dotychczas wioski i przyprawiliśmy lekarza ratunkowego o traumę psychiczną. Ale, po raz pierwszy w historii, awansowaliśmy do finału międzynarodowego.
Warto było.
O zawodach jeszcze w kolejnych odcinkach.
Lat temu kilka pojechaliśmy na mistrzostwa. W ratowaniu ludzi, medycznym i drogowym.
Był to drugi start naszej drużyny, ale po pierwszym, wybitnie nieudanym, mieliśmy duże ambicje, żeby pokazać się z nieco lepszej strony.
Mistrzostwa składają się z kilku konkurencji - w większości ratowniczych.
Do tego konkurencja sprawnościowa - wszak zespół musi być wybitnie wydolny fizycznie...
No i zadanie-niespodzianka.
Organizatorzy uprzedzili uczestników, że podczas mistrzostw będzie można wykonać takowe, zdobywając dodatkowe cenne punkty. Kazali mieć oczy szeroko otwarte i uważać na niecodzienne zjawiska dookoła. Jakby pojawienie się w jednym miejscu trzydziestu zespołów nie było wystarczającym dziwem natury...
Kazali, to mieliśmy.
Rozwinęło się to w coś w rodzaju paranoi.
Na kolejne zadania przemieszczaliśmy się karetką, korzystając z otrzymanej przed zadaniem mapy. Ponieważ jednak organizatorzy bardzo ściśle trzymali się litery prawa, karetki poruszały się przepisowo, bez zjawisk dźwiękowych i świetlnych.
Dawało nam to czas na obserwację i szerokie otwieranie oczu...
Dzień pierwszy.
Jedziemy drogą przez niewielką wioskę.
Na poboczu kobiecina, oparta o grabie, zdyszana po pracy. Stoi i obserwuje.
Ale... taka jakaś niewyraźna. Toteż kierownik zespołu specjalnej troski (znaczy się, ja) wydaje komendę: zatrzymać, sprawdzić, a nuż to zadanie dodatkowe!
Hamujemy, wypadamy, i zaczynamy wypytywać babkę o dolegliwości, przeszłość, czy aby na pewno nie potrzebuje pomocy. Namawiamy, żeby się przyznała, że jest agentką utajoną organizatorów. Bez skutku. Na koniec, żegnani cokolwiek niechętnie, odpuszczamy i wracamy do bazy.
Dzień drugi.
Inna wioska, upał jak na Kalahari.
Przy lesie, nieopodal drogi, zauważamy gościa, jeszcze bardziej podejrzanego. Stoi tyłem do nas, wyraźnie się słania i trzyma za regiony intymne. Nic, tylko zadanie bardzo specjalne...
Tym razem poszło nam jeszcze lepiej.
Miejscowy pijaczyna, zaskoczony z tyłu nadbiegającym, czteroosobowym zespołem, z przerażenia olał sobie buty i spodnie (bo to właśnie robił pod lasem), a potem dynamicznie wystartował do biegu, nie zadając sobie nawet trudu zapięcia rozporka...
Dzień trzeci.
Upał trwa. Wracamy do bazy po kolejnej konkurencji. Tylko jakoś dziwnie, bo wracamy zupełnie inną drogą. W połowie której zauważamy karetkę stojącą w lesie. W środku manekin imitujący umierającego człowieka i dwójka sędziów, udających szaleńców, którzy uciekli z psychiatryka porywając karetkę...
Oskar dla nich za role.
Przeszkadzają nieziemsko, zwłaszcza T. - normalnie świr stulecia.
W końcu proszę naszego kierowcę, Kudłatego, coby zrobił cokolwiek z czubem, bo go zamorduję.
Ten odprowadził T. pod ramię, kazał mu stać i trzymać klamkę karetki, żeby nikt nie ukradł.
Sędzia, cały czas w roli, zapytał z uśmiechem, co będzie, jak się stamtąd oddali. Na co Kudłaty, kawał chłopa o obliczu rasowego psychopaty, wyszczerzył się radośnie i zameldował:
- Wtedy, malutki, zrobię ci to, co umiem najlepiej; wyjadę ci z dyńki.
Sędzia struchlał i wypadł z roli definitywnie.
Podsumowując: w ciągu trzech dni sterroryzowaliśmy spokojne dotychczas wioski i przyprawiliśmy lekarza ratunkowego o traumę psychiczną. Ale, po raz pierwszy w historii, awansowaliśmy do finału międzynarodowego.
Warto było.
O zawodach jeszcze w kolejnych odcinkach.
dzicz tatarska
Ocena:
955
(1111)
1
« poprzednia 1 następna »