Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

widelczyczek

Zamieszcza historie od: 21 listopada 2013 - 13:38
Ostatnio: 23 lutego 2019 - 0:48
O sobie:

I suck information throught the holes of my skull, my belly is always hungry, but my mouth is always full.

  • Historii na głównej: 0 z 2
  • Punktów za historie: 775
  • Komentarzy: 19
  • Punktów za komentarze: 128
 
zarchiwizowany

#56298

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Okej. Ciąg dalszy historii http://piekielni.pl/56286 nastepuje.

Diagnoza, którą usłyszałam zwaliła mnie piąchą z nóg, kolana miękkie, zanoszę się płaczem (oj, tak), aż się zrzygałam z wrażenia. Doktor mówi, że mi na uspokojenie da coś tam, ale co mi tam prochy... Mówię, że skoro tak, to ja już jadę do szpitala, od razu trzeba to skończyć. Już, teraz, zaraz. Doktor mówi, że on nie może wypisać skierowania do szpitala na przerwanie ciąży musi to być lekarz, który zauważył wadę, czyli Doktórka.


To ja mam jechać z powrotem 40 kilometrów teraz po skierowanie, żeby znów wrócić do miasta, do szpitala bo papierkologia im się nie będzie zgadzać, czy co? Wtf?! No tak. On nie wypisze. Super. Małżon mój na sczęście po polsku nie rozumie, bo nie obyłoby się bez ofiar w ludziach, tak mniemam.

Dobra, widzę, że Doktor nie wypisze papierka, bez skierowania do szpitala nie będę jechać jak wariatka, jadę do Doktórki. Przyjęła nas kobiecina poza kolejką (Ale jak to! Co się dzieje, ta pani nie była na dzisiaj umówiona, ja już 15 minut czekam!!! Itp... A kij wam w dziąsło, babska). I mówi, że mam dwie opcje, może mi wypisać skierowanie do szpitala, w którym pracuje Profesor albo do Dużego Klinicznego Szpitala, gdzie rodziłam pierworodnego (też nie bez przygód, zresztą). Mówię, że jak spotkam Profesora to go wybebeszę więc bezpieczniej będzie jak da mi papier do Klinicznego. Dała.
Jedziemy do SZ.K. na złamanie karku. Na izbę przyjęć, podaję Pielęgniarce skierowanie, ona spode łba na mnie patrzy i wydaje rozkaz: "ma zaczekać, bo ona nie wie czy może mnie przyjąć na oddział. Musi z doktorem skonsultować."

Że co znowu?!! Ja już resztkami sił goniłam, myślałam, że zwariuję, ale straciłam cały rezon i grzecznie czekałam na ławce, aż pielęgniara wróci z nowiną. Wróciła po dobrej chwili.

Nie przyjmą.

W-T-F?!

"Ma isć na górę na oddział patologii ciąży i zdobyć (ZDOBYĆ!!!) pieczątkę i podpis doktora, który zgodzi się wykonać zabieg ABORCJI, bo już po którymś tam tygodniu ciaży." No tak. Aborcja.

Wpadłam w lekkie otępienie, wzięłam papier i poszłam szukać Oddziału Patologii Ciąży. W końcu znalazłam, patrzę korytarzem kroczy jakiś doktor, opisuję o co chodzi podaję papier. A on do mnie:

A czemu usunać? Przecież to się leczy!

CO SIĘ K*** JEGO MAĆ LECZY?? BEZMÓZGOWIE??

Jakie bezmózgowie, co Pani?
Ślepy albo debil. Patrzę, a on paluchem zasłaniał "Acrania" na skierowaniu.

Aha, no faktycznie. Przepraszam. Ale tu pani tego nie zrobią, bo to już 25 tydzień, to nie ma mowy. Ale niech pani szuka, może ktoś się zgodzi. I poszedł.
Ja zgłupiałam.
Idzie lekarka. Uff... Kobieta, lecę. Znowu to samo, opisuję o co chodzi.

Proszę pani!! To nie jest klinika aborcyjna! Ja za takie coś odpowiedzialności nie wezmę, o nie. I proszę nie beczeć. No czego Pani tak ryczy???

Bo lubię, małpo.

Kazała iść do lekarza, który wypisał skierowanie, albo tego który spieprzył sprawę od początku.

Jeszcze jakiś czas pochodziłam po szpitalu, każdy mówił mi to samo, do dyrektora nie chcieli mnie wpuścić, bo zajęty niemiłosiernie. Zresztą, już nawet nie miałam siły się z nimi wykłócać, bo jaki to by miało sens...

No nic, stwierdziłam, że jedziemy na izbę przyjęć do szpitala Profesora. Niech on się martwi, bo ja już nie daję rady.

Pojechaliśmy.
Na izbie przyjęć, odmowa bo- UWAGA-

Mam skierowanie do SZ.K. No to ja tłumaczę, o co chodzi, nie dociera.
Traf chciał, że Profesor akurat kręcił się koło Izby przyjeć (okazało się, że jego gabinet był 5 metrów dalej). Zobaczył mnie i woła.
A co to sie wydarzyło, pani Widelczyczek?
O ty, .... Ja panu zaraz pokażę co.
Wyjęłam wydruk z USG od Doktora... Spojrzał i go zatkało... Ale popatrzył na mnie i mówi:

ZDARZA SIĘ, wie Pani, no co ja mogłem. Niechże pani zrozumie...

Mógł...eee...zbadać? Przyłożyć się? Oszczędzić mi tego całego rajdu z przeszkodami i upokorzenia?

No, ale co Pani z tą torbą tu robi?
No geniusz. Na oddział się przyjmuję w twoim szpitalu, pajacu.

Na co Profesor odpala, że jest K*** PIĄTEK. I żeby poczekać do poniedziałku bo teraz to personelu mało i w ogóle.

No dobra, z perspektywy czasu rozumiem, że lepiej było do tego poniedziałku poczekać w domu niż leżeć w szpitalu, albo mieć zabieg przy nielicznym personelu rozdrobnionym na porody (te raczej zaczekać nie mogą)...
Ale wtedy szlag mnie najjaśniejszy trafił.

Pojechałam do domu. Dwa dni katorgi w domu, czekanie na łaskę.
W poniedziałek punktualnie o 9:00 stawiliśmy się w szpitalu. Profesor prosi do gabinetu, przeprasza ręce mu się cholernie trzęsły, daje własnoręcznie wypisany papier ze skierowaniem eskortuje (na Izbę, na Oddział, nie pamiętam...). Idę na USG, cały gabinet pełny, studenci, lekarze tłum chyba z 15 osób, będą patrzeć na zjawisko w moim brzuchu, co to Profesor spierdaczył.

I ulga na twarzach, płód obumarł.

Problem zażegnany. Niemalże sobie nie gratulowali, dopiero jak zakryłam sobie uszy to zamknęli jadaczki.

Tak. Od tego momentu traktowali mnie po królewsku, no prawie...

Szkoda tylko, że w tym wszystkim nikt nie zauważył człowieka od początku. Szkoda, że gówno kogokolwiek obchodził mój stan. Psychologa mi nawet nie wywołali na konsultację.

I teraz tak się gorzko śmieję z tego wszyskiego. Moich rodziców też to uwiera, bo nie cierpię z należytą powagą. Ale tak sobie z tym radzę, bo co mam zrobić.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 418 (510)
zarchiwizowany

#56286

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia na jeden z wiodących tematów w kraju. Służba zdrowia.

Zdarzenie dla mnie w tamtym czasie traumatyczne. Po upływie lat kapkę mniej bolesne, to pomyślałam sobie, że umilę ludziom żywot i posieję goryczkę.

Trzy lata temu byłam w drugiej ciąży i jakoś tak nie za dobrze się czułam. Mówiąc delikatnie. Całe ciało miałam pokryte "pajączkami", rzygałam jak kot, nie byłam w stanie przełknąć niczego, ba, na sam zapach jakiegokolwiek jedzenia lądowałam w kiblu, w nabożnej pozie klęcznej ku czci muszli. Oprócz tego w gratisie zawroty i bóle głowy oraz zgaga niemiłosierna. No ale myślę, kurczę, ciąża w sumie nie choroba zdarzają się i takie kwiatki, nie ma co narzekać, szczególnie, że wizytu u Pana Profesora przez cholernie duże P kończyły się zawsze stwierdzeniem, że git totalny i nic tylko się radować. I żeby nie marudzić, on nie będzie badań zlecał, USG wyszło ładne, cyc- malina. No to się radowałam. Ale coś mnie jednak uwierało, gdzieś tak w podświadomości. Jakieś takie tajemnicze przeczucie. No ale nic, festyn z okazji Dnia Bełta trwał w najlepsze, a ja przekonana o kwalifikacjach/umiejętnościach/doświadczeniu Profesora łajałam się w myślach, żem starchajło, że paranoiczka po matce, że szukam dziury w całym. Małżon zręcznie i z zapałem łapał po nocach wymiociny w przeróżne miseczki, wiaderka co tam było pod ręką i jakoś to było.

No, ale w 25 tyg. nadszedł ten dzień, kiedy zabolało. Zgięło w pół i trzymało. Coś jakby w dole brzucha cisnęło i cisnęło, tak, że kroku nie było mi dane zrobić. Akurat tego dnia mój Profesor przyjmował pacjentki w przychodni to żeśmy się dowlekli. Profesor spojrzał na mnie z politowaniem i mówi, że histeria na ciążę źle robi i żeby nie przesadzać. Bo jak się jest w ciąży to nie ma mowy, żeby skakać przez płotki. To ja ten, dawaj, Profesorowi tłumaczę, że boli dostatecznie mocno żeby w przypływie stymulacji kory nadnerczy odgryźć mu to i owo jeżeli nie przyjmnie mnie już. Teraz. Pan Profesor z fochem, ale jednak się zgodził. Podsadził na fotelu, paluchem pogmerał w wiadomym miejscu i powiedział, że wszystko w porządku jest i mam do domu jechać, położyć się i niepotrzebnie się nie denerwować.

Nie chciało mi się z nim dyskutować, a tym bardziej niepotrzebnie wplątać się w morderstwo więc se poszłam w cholerę. Tjo znaczy, pojechałam do pani Doktor, późno już było (19:00 może) ale pani Doktor przyjęła mnie, bo na gębie miałam wypisaną prośbę o miłosierdzie. No dobra, boli, to od razu jedziemy z USG, nie ma się co szczypać. Doktórka przykłada ten sprzęt do brzucha i nieruchomieje. Dosłownie. Jakby ją przemalowiali na szaro. Pyta kto prowadzi moją ciążę, no to mówię, że Profesor. Aha. A co się dzieje. No... Czy ja regularnie na wizyty chodziłam do Profesora. No ta. Dzisiaj nawet nadprogramowo byłam ale kazał w podskokach s... tego, bo że histeryczką jestem. Aha. No ale co? Siedmioraczki, czy co kurde? Ki diabeł?

Pani prosi, żeby usiąść, spokojnie, mówi, że trzeba na konsultację, do specjalisty bo jest wada płodu ale ona pierwszy raz tak "na żywo" widzi to nie chce stawiać diagnozy. daje skierowanie do innego doktora z wieloma tytułami przed nazwiskiem. I żeby jak najszybciej. A teraz do domu, starać się zasnąć. No ta. Nie wiem co jest, jakaś wada wrodzona. Zajebiście. Ale myślę sobie, no są wady płodów, teraz medycyna taka wyczesana, nie będę histeryzować na zapas.

Pojechaliśmy do Doktora, przyjął patrzy na skierowanie i blednie. Tego malowali na biało. Pyta mnie czy wiem co jest na tym skierowaniu. Mówię, że połowicznie, a w zasadzie to wcale, bo Doktorka nie była pewna diagnozy to i pary z gęby nie puściła. Kazała do Doktora jechać. I otom jest. No, to proszę, na leżankę, brzuch odsłonić. Będziemy konsultować. Wystarczyło 30 sekund patrzenia w ekran, żeby Doktor był już pewien. No??!! W końcu dowiem się, ku... czy nie, bo zaczynam się czuć jak debil. Pan Doktor podaje szklanę wody, sadza na krzesłku i mówi:

Płód ma wady, które niestety nie rokują dobrze. Właściwie żadnych szans na przeżycie Doktor nie obserwuje. Płód nie wykształcił mózgu, ma jednokomorowe serce oraz wodobrzusze.
Pan Doktor pyta jak Doktórka mogła nie widzieć co się dzieje do 25 tygodnia ciąży??!!

Nastąpiło histeryzowanie właściwe. Trzęsawka. No wiadomo, co może czuć matka w takiej sytuacji.

Mówię, że to nie ona zje*ła tylko Profesor przez cholernie duże P. Doktor znów pobladł. Tym razem przez fakt (jak się później okazało), że Profesor to szef Doktora, dyrektor szpitala, w którym Doktor jest ordynatorem na jednym z oddziałów. Kicha.

Ja w rozpaczy. No bo co mi pozostało.

c.d.n.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 268 (354)

1