Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

zlotareneta

Zamieszcza historie od: 29 listopada 2012 - 20:09
Ostatnio: 20 lutego 2020 - 17:27
  • Historii na głównej: 5 z 9
  • Punktów za historie: 2861
  • Komentarzy: 130
  • Punktów za komentarze: 944
 
zarchiwizowany

#61537

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Głupota ludzka nie ma ani wieku, ani narodowości.

Krew się we mnie gotuje za każdym razem, kiedy pomyślę o historii, którą opowiedziała mi koleżanka z pracy.

Parę dni temu koleżanka opowiedziała mi, że jej przyszła synowa jest w szpitalu. Ma złamany bark i jest dość poważnie poobijana. Jedna strona ciała jest niebiesko-zielono-sino-czerwono-żółto-paskudna i boli jak wszyscy diabli. Dziewczyna spadła z konia, dodatkowo pod spłoszonym zwierzęciem tak nieszczęśliwie ugięła się noga, że wylądowało częściowo na niej – stąd też wszystkie kolory tęczy na jednym boku i cała masa otarć. Sara jest teraz w domu, zagipsowana i zdana na pomoc rodziców i narzeczonego. Czuje się w miarę dobrze, jeśli nie brać pod uwagę bólu i ogólnego osłabienia.

I teraz tak...

Paule, narzeczony Sary (czyli syn mojej koleżanki) został poinformowany o wypadku dziewczyny telefonicznie. Dzwonił właściciel stadniny, w której jeździła Sara. Wiadomość brzmiała tak:

- Sara spadła z konia, trzeba będzie go szyć. Możesz przyjechać?

I tyle. Paule, jako człowiek niełatwo wpadający w panikę, stwierdził, że skoro właściciel tak spokojnie o tym mówi, to pewnie nic się poważnego nie stało. Spokojnie się przebrał i pojechał do stadniny. A tam? Helikopter i kilku ratowników medycznych, którzy dowiedziawszy się, kim jest Paule, poprosili, by pomógł im ułożyć dziewczynę na noszach – obawiali się, że może mieć złamany kręgosłup.

Ja osobiście wychodzę z założenia, że właściciel stadniny specjalnie nie chciał mówić od razu przez telefon, że sytuacja jest poważna. Moja koleżanka i jej syn byli za to dość mocno oburzeni faktem, że ze sposobu, w jaki wiadomość została przekazana wynikało, że koń i jego rana były dla dzwoniącego ważniejsze, niż stan Sary. Bo przecież mógł powiedzieć, że Paule powinien możliwie szybko przyjechać, choćby nawet po to, żeby zobaczyć jak się jego narzeczona czuje, a nie, że „konia trzeba będzie szyć”...
Cóż, różni ludzie różnie reagują.

To, co mnie jednak mocno zastanowiło, to powód, dla którego do tego wypadku w ogóle doszło. Co się stało, że koń aż tak bardzo się spłoszył?

Dzieci się stały.

Głupie, wredne, wcale nie małe dzieci, które chodzą na jazdę do tej samej stadniny i które doskonale wiedzą, że akurat po tej drodze, którą jechała Sara nie wolno jeździć nawet rowerem, o hałasowaniu i machaniu czymkolwiek nie wspominając – wszystko po to, by nie spłoszyć koni. I mimo zakazów i wiedzy o nich, te wredne bachory zrobiły właśnie to. Zaczaiły się w krzakach, po czym z krzykiem, wymachując wszystkim, co im Matka Natura dała, wyskoczyły tuż przed konia, na którym jechała Sara.

Taki żarcik.

Szczęście w nieszczęściu jest takie, że dziewczyna wie, kto wykazał się takim niezwykłym wręcz poczuciem humoru. Była już też u matki młodych buraków (domyślam się, że w asyście matki lub narzeczonego, sama porusza się jeszcze słabo) i przedstawiła jej swoją wizję zadośćuczynienia. Odpowiedź matki głupich dzieci wpisuje się zaś w całość: ona o niczym nie wie, ona za nic nie będzie płacić. Do Sary dotarło jednak pocztą pantoflową, że kobieta jak najbardziej wie, co jej dzieci zrobiły, sama się do tego przyznała. Dlatego też, jeśli nie zmieni w najbliższym czasie zdania co do poziomu swojej wiedzy na temat poczynań dzieci, spotka się najpierw z Sarą i adwokatem jej rodziców, a jeśli to nic nie da - z sędzią.

Osobiście zaś mam nadzieję, że sprawiedliwości stanie się zadość i rodzice winnych dzieci poczują się do odpowiedzialności za swoje „pociechy”, same zaś dzieciaki dostaną areszt domowy aż do pełnoletniości – może dotrze do nich, że są zakazy, których się nie łamie.

słodkie dzieciaczki

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 254 (340)
zarchiwizowany

#60209

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zawsze, kiedy wracam z pracy, mój chłopak pyta mnie, jak minął mi dzień i czy miałam piekielnych klientów. Dziś akurat było spokojnie, więc nie było za bardzo o czym opowiadać. Przypomniał mi się jednak przypadek z zeszłego roku, który jak do tej pory zajmuje pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu „Piekielnych opowieści z pracy”.

Pracuję w sklepie z warzywami i owocami. Klientów w ciągu dnia przewija się u nas kilka setek, zdecydowana większość to przeciętni zjadacze jabłek, tacy którzy płacą, dziękują i wychodzą. Są też klienci bardzo mili i bardzo mało mili, tych ostatnich na szczęście jest mało. Dlatego klient, o którym chciałabym opowiedzieć, zaskoczył mnie bardzo mocno i na trwałe zapisał mi się w pamięci. Bo co jak co, ale tego jeszcze nie grali...

A było to tak:

W sezonie szparagowym mamy w sklepie dwie kasy: jedną „normalną” i jedną „szparagową”. Ta normalna stoi w głębi sklepu, szparagowa zaś przy samym wejściu. Jeśli obsługuję klientów przy kasie szparagowej, to całą resztę sklepu mam za plecami i siłą rzeczy nie wiem, co tam się dokładnie dzieje.
Akurat byłam sama, koleżanka ze zmiany wyszła na chwilę kupić coś do jedzenia. W odstępie kilku sekund do sklepu weszły cztery osoby: kobieta, ojciec z dzieckiem i (jak się okazało) pan Piekielny – starszy pan, na oko narodowości...obcej, nie potrafię określić, czy był Turkiem, Kurdem czy kimś innym. Pan Piekielny stanął przy regałach z napojami, wybierając coś do picia. W tym czasie kobieta wybrała trochę warzyw i poprosiła o szparagi.

- Dobrze, zapraszam w takim razie do drugiej kasy.

Przeszłyśmy do kasy szparagowej. Zanim zaczęłam dalej obsługiwać, spojrzałam jeszcze raz na resztę klientów, którzy zaczęli się już ustawiać przy normalnej kasie, za moimi plecami. Poprosiłam więc grzecznie o podejście do mnie, do przodu. Młodszy z mężczyzn, wraz z dzieckiem, zrobili to spokojnie, nie komentując. Starszy pan zaczął zaś po drodze coś mruczeć, czego, zajęta obsługiwaniem klientki, w pierwszym momencie nie zrozumiałam. Dopiero kiedy znalazł się przede mną i postawił na ladzie butelkę z napojem, udało mi się wyłowić sens jego mruczenia, które zresztą stawało się coraz głośniejsze. O co pieklił się pan Piekielny?

- Co to ma być??? Do innej kasy mam podchodzić???Co to za traktowanie???Ty jesteś nieuprzejma!!!Ty jesteś wroga obcokrajowcom!!!

O ile w pierwszym momencie zgłupiałam, o tyle „tykanie” mnie i zarzucanie bzdur szybko wybudziło mnie z transu. A że zasada „Klient nasz pan” obowiązuje nas tak długo, jak długo rzeczony klient zachowuje się przynajmniej znośnie, nie bawiłam się w wielką dyplomację i cięte riposty.

- Po pierwsze, nie jestem „Ty”, a po drugie jeszcze nie byłam nieuprzejma!

Jak można się domyślić, Piekielnego to nie uspokoiło...Na moje szczęście, z całego podekscytowania zaczął mówić tak łamanym niemieckim, że większości jego słów nie zrozumiałam. Za to to, co doskonale potrafił wymówić, to „Ausländerfeindlich”, czyli wrogi obcokrajowcom. Słowem tym rzucał z taką częstotliwością, że w końcu mi „żyłka pękła”. Wzięłam butelkę, która nadal stała na ladzie, przestawiłam ją na moją stronę, a panu kazałam w krótkich słowach iść sobie, najlepiej szybko i daleko.
Pan się wprawdzie dalej wściekał, ale też odwrócił się do wyjścia. Nie omieszkał jednak się pożegnać:

- Wal się, ty córko Hitlera!!!

Jako Polka w Niemczech mogę powiedzieć tylko: O, ironio!

obcokrajowcy

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 114 (288)
zarchiwizowany

#59954

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mały "mind f*ck" na dobry początek dnia.

W sklepie, w którym pracuję, sprzedajemy m.in. truskawki. Dziś w promocji jedno opakowanie 500g kosztowało 2.99, zaś dwa - 5.50. O cenie jednego pudełka, jego wadze, jak i o promocji informowała duża wywieszka,znajdująca się tuż nad skrzynkami z truskawkami.
Zdarza się, że jakaś wolnościowo nastawiona truskawka przeturla się do innego opakowania, zdarza się też, że jeden czy drugi klient dyskretnie spróbuje, czy owoce już nadają się do spożycia i cyk! w pudełeczku nie ma już 500g a 450. Żeby nie wyjść na oszustów,żerujących na klientach, każde opakowanie przed sprzedażą ważymy kontrolnie. I o ile zazwyczaj klienci się cieszą, że nam zależy i że sprawdzamy, o tyle dziś się ta troska na nas zemściła utratą klienta...

Wcale nie tak mocno starszy pan chciał kupić dwa opakowania. Obsługująca go koleżanka postawiła oba opakowania odruchowo na wadze i dokładając brakujące truskawki powiedziała "5.50 proszę".

- Skąd pani wie, że 5.50, skoro jeszcze ich pani nie zważyła?
- Bo cena za dwa pudełka to 5.50.
- Jak 5.50, jak jedno kosztuje 2.99?
- No, taka promocja. Jedno kosztuje 2.99, a dwa 5.50.
- To po co je pani jeszcze waży???
Tu koleżanka lekko zwątpiła, ale z miłym uśmiechem odpowiedziała, że nie chce po prostu, żeby w opakowaniach było za mało owoców. Panu jednak wyjaśnienie się nie spodobało. Stwierdził tylko:
- Nie, niech pani to zostawi! Coś tu nie gra!!

I poszedł sobie.

Koleżanka zaś, szefowa i ja tylko pokręciłyśmy z niedowierzaniem głowami. Nie udało nam się znaleźć odpowiedzi na pytanie: "Co ten pan miał na myśli?"

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (230)
zarchiwizowany

#58841

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój chłopak wielokrotnie już opowiadał tę historyjkę swojej rodzinie (mojej jakoś się upiekło;)). Po przeczytaniu http://piekielni.pl/58818#comments postanowiłam podzielić się nią również z Wami. Uwaga wrażliwi, historia nie należy do apetycznych.

Co istotne: Mieszkamy w kamienicy, która ma jedno wejście główne, przez które przechodzi się do wewnętrznego podwórka. Z tego podwórka można dostać się do innych klatek schodowych.
Tak wejście główne, jak i poszczególne klatki mają domofony. Aby dostać się do naszego mieszkania, trzeba zadzwonić przy wejściu głównym, przejść przez pierwszy budynek, wyjść na wewnętrzne podwórko, skręcić zaraz przy wyjściu w prawo, zadzwonić przy drugim wejściu a potem to już „szybciutko” wspiąć się na 5. piętro i już jest się na miejscu.
Problem polega na tym, że wielu nowych gości, dostawców pizzy oraz innych dóbr pomija informację o „wyjściu na wewnętrzne podwórko i w prawo” i od razu w pierwszym budynku idzie do góry. Za każdym razem, kiedy po około minucie nie ma u nas drugiego sygnału domofonu, tego od wejścia do naszej klatki, wzdychamy z lekką rezygnacją i czekamy, aż oczekiwany ktoś zejdzie z piątego piętra w pierwszym budynku i albo nas znajdzie sam z siebie, albo wróci do głównego wejścia, zadzwoni i dostanie instrukcje, które tym razem wypełni.

Dodatkowym, moim zdaniem dość istotnym, szczegółem jest fakt, iż w zimie drzwi do naszej klatki często się nie domykają i można do nas wejść ot tak, bez drugiego dzwonka.

No to teraz do rzeczy.

Zima, poranek bodajże wtorkowy. Leżymy z chłopakiem w łóżku, ciesząc się ciepłem i wizją nic-nie-robienia cały dzień. Wtem, dzwonek domofonu. Chłopak mój wstał, zapytał kto tam. „Poczta”. Traf chciał, że oczekiwał akurat kuriera, więc otworzył drzwi główne i czekał na drugi dzwonek. I czekał. I czekał. I czekał. W końcu stwierdził, że kurier się pewnie zgubił, jak tylu przed nim, ubrał się i zszedł na dół. Po ok. 10 minutach wrócił, z mniej więcej taką miną ==> o_O. Co go tak zszokowało?

Kiedy był już na dole, zaskoczył go intensywny, nieprzyjemny zapach. Poszedł jednak najpierw do pierwszego budynku, poszukać kuriera. Nie znalazł go, wrócił więc do naszej części. Coraz bardziej drażniący zapach, a w zasadzie smród, zastanowił go jednak, stwierdził więc, że zajrzy do piwnicy, bo może pękła rura kanalizacyjna i trzeba powiadomić administrację.
Pękniętej rury na szczęście nie było. Był za to młody, schludnie ubrany człowiek, kucający zaraz przy wejściu do piwnicy...załatwiający grubszą potrzebę. W pierwszej chwili mój chłopak w ogóle nie zrozumiał tego, co zobaczył. Dopiero kiedy intruz (bo jak go inaczej nazwać?) ze wstydem stwierdził, że „on już nie mógł wytrzymać”, dotarło do niego, co też widzą jego oczy. Zniesmaczony, zszokowany i też nieco zdezorientowany kazał nieznajomemu posprzątać po sobie, co ten też faktycznie zrobił. Ślad po tym wydarzeniu jest do dziś, w postaci brązowej plamy przy wejściu do piwnicy.

Jako, że historia miała miejsce w Berlinie, nowego wydźwięku nabiera stwierdzenie: „Schöne Scheiße!”

P.S. Na naszej ulicy jest kilka knajp, które mają toalety. W większości przypadków wystarczy grzecznie zapytać, czy można skorzystać. W najgorszym razie trzeba zapłacić 50 centów.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 56 (130)

1