Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

MikiMouse

Zamieszcza historie od: 23 sierpnia 2016 - 19:18
Ostatnio: 16 marca 2018 - 18:01
  • Historii na głównej: 3 z 3
  • Punktów za historie: 740
  • Komentarzy: 17
  • Punktów za komentarze: 53
 

#81735

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wielu użytkowników Piekielnych narzeka na służbę zdrowia. Kolejki, terminy, niemili lekarze w przychodni. Tak - to patologia, lecz tylko jej namiastka. Jeżeli chcecie dowiedzieć się o prawdziwej PATOLOGII NFZ-u, to zapraszam do lektury.

Jak wspominałem w mojej poprzedniej historii, choruję na bardzo rzadki nowotwór, który skupia się na układzie nerwowym, choć nie zawsze - tak żeby nie było nudno.

Pomijając ilość operacji, bo to nieistotne dla tej historii - 6 lat temu straciłem słuch w prawym uchu. Przyczyną był nerwiak, którego wycięto (choć obecnie okazuje się, że nie do końca), lecz słuch w prawym uchu padł. Rzeczywisty problem pojawił się jednak, gdy nerwiak na lewym nerwie słuchowym (po ludzku: lewe ucho) zaczął rosnąć, a ja słyszałem coraz gorzej pomimo noszenia aparatu słuchowego. Oczywiście jedynym wyjściem byłaby operacja, lecz w przypadku wycięcia guza straciłbym słuch całkowicie. Czekałem więc z zabiegiem i myślałem, że się doczekałem.

Kilka lat temu polskie media obiegł hot news, że polska służba zdrowia wprowadza protonoterapię, że będzie wybudowany ośrodek, a rak to teraz już nie wyrok, tylko sielanka. Gdy zobaczyłem ten materiał w telewizji, czułem tylko jedno - nadzieję. Nadzieję, że nie ogłuchnę całkowicie ani na jeden dzień.

Czekałem i czekałem, aż cały ośrodek ruszy. Jednak jakiś czas temu (specjalnie nie podaję dat - o tym później) sprawa stała się nagląca. Słyszałem coraz gorzej, bo nerwiak trochę urósł. Dramatu nie było, ale lampka ostrzegawcza się zapaliła.

Ośrodek ruszył, konsultacja u wojewódzkiego konsultanta do protonoterapii. Jak najbardziej się kwalifikuję, lecz trzeba udać się jeszcze do głównego konsultanta w Krakowie. Termin wyżebrany, jadę.

Pewność siebie gubi ludzi, bo tego, co mnie spotkało, nigdy bym się nie spodziewał, a leczę się przeszło 20 lat.

Czekanie parę godzin, bo pani profesor X, czyli owy konsultant krajowy, gdzieś zniknęła -"normalne", przywykłem. W końcu wpada. Po dwóch zdaniach, kim jestem, i że chcę skorzystać z protonoterapii oraz po podaniu płyt z rezonansami dostałem opieprz.

- Gdzie jest dokumentacja? (tu dalej tyrada, co ona ma zrobić bez dokumentacji i jak tak bardzo nieprzygotowana osoba śmie tracić jej czas)

Jaka dokumentacja, spytacie. Otóż ta ze wszystkich szpitali od kiedy zachorowałem, czyli wszystkie papiery od prawie dwudziestu lat.

Z racji, iż owej dokumentacji nie miałem, po 1 minucie i 15 sekundach znalazłem się na korytarzu. Szok, niedowierzanie, ale powoli zacząłem gromadzić potrzebną dokumentację. Przejście przez biurokrację zajęło około pół roku (wysyłanie pism do szpitali z różnych województw, w których „gościłem" z prośbą o wysłanie dokumentacji itd.). Potem wszystkie zdobyte papiery w postaci kilku teczek grubości Starego Testamentu musiałem zostawić w Krakowie. Nastał w końcu czas kolejnej konsultacji, gdzieś prawie rok po poprzedniej.

Wchodzę, przedstawiam się, mówię czego chcę i słyszę:
- Nerwiaków my nie naświetlamy.

Cała nadzieja, rok zbierania dokumentów poszło psu w budę. Dlaczego? Niedługo wyszło wszystko na jaw.

Parę tygodni po druzgocącej dla mnie decyzji pojechałem do mojego neurochirurga z pytaniem, co dalej. Powiedziałem, że odrzucono mnie w Krakowie, że nerwiaków tam nie naświetlają, a przecież we wszystkich artykułach było napisane, że mieli naświetlać. Odpowiedział prosto i szczerze: „Nie naświetlają JUŻ nerwiaków, bo PIENIĄDZE się skończyły”.

Powód prozaiczny, lecz opisuje faktyczny stan służby zdrowia w naszym kraju. Nowe technologie, które mają leczyć Polaków, zakupione za setki milionów, to na dobrą sprawę FIKCJA. Ładnie to wygląda w telewizji, jakim to nowoczesnym krajem jesteśmy i jaką aparaturę posiadamy. Od razu wyliczenia, kogo w Europie wyprzedziliśmy, i że ludzie z Zachodu będą przyjeżdżać do Polski się leczyć. FIKCJA.

W rzeczywistości aparatura za setki milionów stoi, bo odrzucani są tacy jak ja - osoby potrzebujące, które chcą uniknąć ośmiogodzinnych operacji, wiążących się z wieloma skutkami ubocznymi (uwierzcie mi, po którejś z kolei ciało się buntuje), a także ci którzy na zabieg chirurgiczny już się nie kwalifikują i skazano ich na czekanie na Kostuchę.

Dlatego jeżeli chcecie poddać się protonoterapii w Polsce, to złudna Wasza nadzieja. Jeżeli stać Was finansowo, to zróbcie zabieg za granicą. Protonoterapia ma naprawdę fajne wyniki i jest bezpieczna. Jeżeli jednak nie stać Was na ten rarytas, to niestety macie problem - tak jak ja.


Wyjaśnienia:

1) Nie podałem dat, aby moja osoba nie została łatwo zidentyfikowana przez osoby pracujące lub samą panią profesor x. Dlaczego? To już się chyba domyślicie sami.

2) Pojawi się zapewne pytanie, dlaczego nie poszedłem do telewizji. Uwierzcie mi, patologię o NFZ-ecie mógłbym opowiadać w serialu, każdy odcinek po godzinie. Jednak nawet jeżeli poszedłbym do mediów, to po miesiącu wszystko wróciłoby do patologicznego porządku, tak jak jest obecnie.

Smutne, ale bez własnego, potężnego zaplecza finansowego nie ma możliwości skutecznego leczenia nowotworu. Przynajmniej nie w naszym kraju.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (174)

#76040

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając historię karen30 przypomniała mi się jedna z moich związanych z pobieraniem krwi, a raczej usiłowaniem.

Jak wspominałem w poprzedniej historii, choruję na bardzo rzadki nowotwór. Podczas leczenia zdecydowano o zastosowaniu chemioterapii. Na "chemię" dojeżdżałem co weekend 200 km, gdyż akurat byłem w klasie maturalnej. Wiadomo, nie chciałem opuścić zajęć. Z tego powodu przed każdym podaniem "chemii", konieczny był zestaw badań tj. m.in. pobranie krwi. Następnie w laboratorium sprawdzano czy można podać chemię. Jeśli była zgoda to podawano. Pominę czasami 8-godzinne oczekiwanie na pobranie. To tyle wstępu.

Pewnej soboty wezwany do pokoju pobrań wchodzę. Siadam na krzesełku i zaczęła się gehenna.

Pielęgniarka (nazwijmy ją Pielęgniarka Mariola; PM) na luzie wybiera żyłę w prawej ręce i wbija wenflon.
Pudło. Wyciąga trochę wenflon, kręci w nadziei, że znajdzie żyłę. Nie znalazła.

PM: Jak się pan czuje?

Na to pytanie tylko się uśmiechnąłem. Kolejny wenflon. Tym razem druga ręka. Udało się. Drożna żyła. PM próbuje więc przepłukać bodajże solą fizjologiczną. Za szybko. Kolokwialnie mówiąc żyła poszła, na nadgarstku zrobiła się górka. Wtedy poczułem, że trochę tu jeszcze posiedzę. Nie myliłem się.

Trzecie podejście. Wracamy do prawej ręki. Przecieranie itp. w nadziei na znalezienia żyły. Jest! Podobna historia jak przy pierwszej próbie. PM patrzy nerwowo na mnie, sondując czy nie ucieknę się do aktu przemocy. Jeszcze siedzę spokojnie. Bierze kolejny wenflon. Jednak po chwili rezygnuje.

PM: Basiu, mam tu problem, pomożesz?

Pielęgniarka Basia (PB) podchodzi dziarskim krokiem. Bierze wenflon już chce wbijać, już jest przy skórze...

PB: Och! Zapomniałam okularów...

Ręce mi opadły. W skrócie. Basia próbowała cztery razy. Bez skutku. Szczerze to nawet nie wiem już ile razy w którą rękę. W końcu zrezygnowała.

PB: Agnieszka możesz na chwilę?

Pielęgniarka Agnieszka (PA) była zdeterminowana. Wbijała 5 razy. Z wiadomym skutkiem. Po ogólnie 8 próbie dawałem już wyraz swojemu niezadowoleniu, jednak to do cytowania się nie nadaje. Po wysiłkach trzech pielęgniarek licznik wskazywał 12 prób.

Cały czas w sali była jeszcze niepozorna starsza pielęgniarka (SP). Po porażkach młodszych koleżanek SP podeszła do mnie. Popatrzyła chwilę na prawą rękę i wbiła wenflon jak gdyby nigdy nic.

Po tym jakże intensywnym doświadczeniu wyglądałem jak ofiara wojny. Na koniec nasłuchałem się (od PM, PB i PA), że to ogólnie moja wina, bo mam słabe żyły. Nie odpowiedziałem. Byłem chyba za bardzo padnięty. Dwa tygodnie chodzenia tylko w długich rękawach, aby zakryć maksymalnie posiniaczone ręce. Zapalenie żył dostałem oczywiście w gratisie.

Można zastanowić się nad przygotowaniem niektórych pielęgniarek do zawodu. Przez 17 lat hospitalizacji w wielu szpitalach w naszym kraju wiem, że są pielęgniarki zasługujące na znaczną podwyżkę jak SP. Znające swój fach doskonale. Są jednak też piekielne jak PM, PB i PA nie potrafiące praktycznie nic. Najgorsze, że jest ich niestety więcej.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (193)

#74718

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Witam! Czytając historię razzor91 (http://piekielni.pl/74319) mimowolnie wróciłem pamięcią do szkoły gimnazjalnej. Spotkała mnie prawie identyczna sytuacja. Warto jednak zacząć od początku. Może być długo. Rzecz działa się w placówce mieszczącej się na wsi oddalonej niedaleko od wojewódzkiego miasta.

Już w 2 klasie podstawowej zdiagnozowano u mnie bardzo rzadki nowotwór. W celu nie zagłębiania się w szczegóły napiszę tylko, że "Mój nowy kolega" głownie skupiał i skupia na układzie nerwowym oraz nierzadko kostnym. Do tego wcześniej przyczepiła się epilepsja, jak się później okazało powiązana z nowotworem.

Tak żyliśmy sobie we względnym rozejmie (ja z moim nowotworem) aż do pierwszej klasy gimnazjum, gdy niezbędna była operacja, potem naświetlania itd. Niestety, słuch w prawym uchu straciłem całkowicie, natomiast w lewym pozostał znaczny ubytek. Po półrocznej hospitalizacji, zakupie aparatu słuchowego, powrót do szkoły. I tu zaczęła się piekielność ze strony placówki edukacyjnej oraz rówieśników z klasy...

Szybko udało się im wychwycić, że mam problemy ze słuchem oraz lokalizacją dźwięków (do tego niezbędny jest słuch w lewym i prawym uchu). Było to początkiem kpin, podśmiechiwania oraz głupich żartów. W dodatku gdy poszła fama, że MikiMouse choruje na RAKA klasa odwróciła się plecami, bo "jeszcze się zarażą"...

Zostałem sam. Próbowałem skupić się na nauce, skoro jakiekolwiek kontakty społeczne "uniemożliwiała" moja przypadłość. Jednak, gdy grupa chłopaków z mojej klasy to zauważyła, szykanowania narosły. Nie ma raczej sensu wymieniać wszystkich, ale było to m.in.: wyrzucanie plecaka za okno, mówienie specjalnie ciszej, aby następnie wybuchać gromkim śmiechem, bo MikiMouse nie słyszy. Było tez chowanie rzeczy w szatni i rzucanie w moją osobę jedzeniem na lekcji. Pomyślicie, że to "normalne". Raz na jakiś czas jak najbardziej. To wszystko było jednak moją codziennością.

Jakakolwiek pomoc ze strony wychowawczyni nie wchodziła w grę. Pedagog podobnie. Zresztą cały czas żyłem w nadziei, że kiedyś przestaną. Będąc szczerym, codziennie się o to modliłem. Nie o to żeby mnie lubili. Jedynie aby dali mi spokój. Nie przestawali.

Było coraz gorzej. Odliczałem dni do momentu wyrwania się z tego piekła. Miałem różne myśli. Jak wyrządzam im krzywdę, typu oblewam kwasem itp. Nie poznawałem już samego siebie. Z każdym dniem zatracałem się coraz bardziej.

Apogeum nastąpiło na wycieczce kończącej trzecią klasę gimnazjum. Nie chciałem jechać, ale wychowawczyni natrętnie namawiała. Z racji zakończenie gimnazjum męska część klasy stwierdziła widocznie, że zrobią mi kolejny "dowcip". Tak na zakończenie. Nie wnikając w szczegóły, obudziłem się w trakcie owego "dowcipu". Gdy zobaczyłem jego skutki chwyciłem za krzesło i wycelowałem uderzenie w lidera owej grupy (oraz inicjatora wielu szykan wobec mojej osoby). Nazwijmy go Damian.

Reszta z chłopaków w porę zatrzymało krzesło. W oczach Damiana widziałem strach. Czułem w tamtym momencie nienawiść. Ogromną, przerastającą mnie nienawiść. Po wycieczce szykany ustały. Ja natomiast pierwszy raz w życiu straciłem nad sobą całkowitą kontrolę. Jak nie trudno zauważyć wycieczka była kroplą, która przelała wiadro.

Zastanawia mnie najbardziej jeden fakt. Matkę Damiana widziałem zazwyczaj raz w tygodniu. Zawsze pytała:
"Jak się z Damianem dogadujecie?" "Nie dokucza ci?"
Zawsze odpowiadałem, że jest ok. Nigdy go nie "sprzedałem", pomimo ze dwa lata mojego życia zamienił w piekło. Nie potrafię powiedzieć dlaczego.

A szkoła? To jest dopiero dramat. Widać uznano, (każdy nauczyciel wiedział jak jest na linii ja - klasa), że wynagrodzą mi brak jakiejkolwiek reakcji na sytuację trwającą dwa lata. Przyznali mi na koniec roku nagrodę dla "najmilszego ucznia w szkole". Mogli sobie darować.

PS: W liceum nigdy nie spotkałem osoby, która choćby krzywo spojrzała na mnie z racji mojego schorzenia. Wspaniali ludzie dzięki którym znów życie nabrało sensu. Zawsze będę im wdzięczny.

PS 2: Pozdrawiam wszystkich, którzy zagłębili się w ten być może trochę przydługawy tekst :-)

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 380 (418)

1