Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Wygnana

Zamieszcza historie od: 7 marca 2018 - 11:21
Ostatnio: 18 marca 2018 - 16:57
  • Historii na głównej: 3 z 4
  • Punktów za historie: 418
  • Komentarzy: 9
  • Punktów za komentarze: 36
 

#81758

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja nie dzieje się w Polsce.

Przeprowadziłam się. Wiąże się z tym zmiana adresu we wszystkich instytucjach. Roboty na dzień. W moim przypadku na dwa miesiące.

Wpierw wybieramy się do Urzędu Ludności (? nie wiem jak to w Polsce się nazywa i czy akurat coś takiego jest; każdy emigrant musi przedstawić wymaganą dokumentację i udowodnić, że jest tutaj legalnie, dostaje wtedy jakiś papierek, dzięki któremu załatwianie spraw urzędowych idzie sprawniej) - potrzebny jest urzędowy papier potwierdzający miejsce zamieszkania. Mogę zdobyć tam i tam. Nie wiedziałam, poprzedni pracodawca to załatwiał.

Biuro podatkowe - chcę zmienić adres na ten i ten. Potrzebny jest rachunek z tym adresem. Dobra.

Zakład Ubezpieczeń Społecznych - akurat w tym samym budynku. Potrzebny jest papierek od biura podatkowego. Jaa...

Nie dostaję rachunków za mieszkanie. Jest mi po prostu kwota wynajmu odliczana od wypłaty, jako że mieszkanie zapewnił mi pracodawca. Ale mam telefon na umowę. Miałam może zły dzień, albo kaca, albo nie wyspałam się, nie wiem, zapomniałam, że przy podpisywaniu umowy potrzebny mi był urzędowy papierek. Przy zmianie adresu także musiałam to udowodnić. Ot takie zabezpieczenie sobie zrobili...

Wracam do podatków, nie dostanę rachunku, bo nie mogę im udowodnić, gdzie mieszkam. Co teraz? Konsternacja. Oni nie mogą, muszą mieć udowodnione. Kobieta daje mi karteczkę, głoszącą, że chcę zmienić adres na taki i taki i potrzebuję potwierdzenia w postaci rachunku. Pieczątka i podpis.

Oddział telefoniczny - patrzą, i patrzą, i myślą, i dumają. Powyższy papier nie potwierdza mojego adresu zamieszkania, nie mogą go zmienić w systemie, tym samym nie mogą wystawić mi tej zasranej faktury. Może pismo, że chcę zmienić adres pomoże?

Wracam do podatków z dokładnie takim samym pismem, z jakim od nich wyszłam, jedynie pieczątka i podpis inny. Nie. Musi być potwierdzone. Gońcie się.

Idę do banku. Zmieniam adres. Dwie minuty i po sprawie. Proszę o wyciąg z konta. Naiwna wierzę, że też jest to fakturą/rachunkiem, albo przynajmniej pod to podchodzi. NIE, nie podchodzi...

Idę do szefa. Napisz mi, że mam mieszkanie od ciebie, adres taki i taki. Napisał. Księgowa chwilę później dostarczyła potwierdzenie płatności za wynajem. W banku proszę o wydrukowanie potwierdzenia wykonania płatności. Każe szefowi wszystko podpisać.

Oni naprawdę chcą mi pomóc, ale to musi być wystawiony, podpisany, zapieczętowany i zaadresowany na mój adres rachunek. A ja naprawdę chcę tylko zmienić ten adres... Miałam ochotę rozpłakać się, tupnąć nóżką i mieć nadzieję, że to coś da.

Pytam szefa o jakąkolwiek możliwość wysłania mi listownie (co bym im jeszcze kopertę mogła pokazać jako dowód!) rachunku za wynajem. Nie wie. Wszystko dzieje się w oddziałach. Oni to robią, ja dostaję tylko dokumentację wynagrodzenia z zaznaczoną informacją, że odbierane jest tyle i tyle na mieszkanie. Postara się to załatwić. Czekam.

Po trzech tygodniach znajduję w skrzynce list. Rachunek za wynajem na kwotę 1 (!) funta. Biegnę jak szalona do biura podatkowego. Specjalnie czekałam aż będzie zbliżać się godzina zakończenia ich pracy.

Stuk-puk w klawisze. Ale rachunek widnieje w systemie jako niezapłacony i nie może go przyjąć. Okienko kasowe zamknięte kilka minut temu. NO ŻESZ KURRRR!!!!

Tak, wszelkie rachunki (oprócz telefonicznych) opłaca się tutaj, i wszystko widnieje w ich systemie.

Był piątek, weekendu początek to czekam.

Idę z tym nieszczęsnym rachunkiem w poniedziałek z rana, uprzedzam szefa, że załatwiam dalej te sprawy, że będę, jak przyjdę. Rzucam tego funta na tę tackę. Potwierdzenie, z furią w oczach proszę, żeby mi przypięła do rachunku.

A macie wy! Urzędasy próbujące wyciągnąć mnie z równowagi! I znowu im się udało. Według prawa takiego a srakiego rachunek nie może być niższy niż kwota 20 funtów (nie mogłaś babo zawszona mi wcześniej powiedzieć...). Mamo, ratuj!

Szefie, pomóż! Problemem jest to, że gdy pracodawca zapewnia mieszkanie pracownikowi, to kwota musi być automatycznie ściągana z wypłaty. Podpisuje się umowę najmu, jednak w związku z tym, że pracuję dla niego i mieszkam w "jego" przybytku, nie może mi wystawić faktury. Nie rozumiem dlaczego, ale nie może. Takie prawo.

Księgowa, mądra, kochana staruleńka, ona poszuka i pomyśli. Po ponad dwóch tygodniach dostaję kolejny list. Rachunek. Kwota wyższa niż wymagana minimalna. Za ogrzewanie centralne. W lipcu.

Zapłaciłam. Potwierdzenia przybiłam gwoźdźmi. Dałam pani, siedzę, noga mi skacze jak zwariowana, a kolanem niemal nie uderzam w biurko. Zmieniła adres. Wydrukowała. Chciałam się rozpłakać ze szczęścia jak mała dziewczynka.

urzedy

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 56 (154)

#81647

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu, lądując na docelowym lotnisku, zapoznałam się z pewną Polką. Od słowa do słowa zaoferowała mi pomoc, jako że byłam w zupełnie obcym kraju całkiem sama. Przepracowałam kilka dni, dzień wolny, więc dlaczego by nie pójść razem na kawę. Poznałam w międzyczasie też jej męża, Włocha, bardzo miły człowiek. Złego słowa o nim do dzisiaj nie powiem. Sielanka trwała kilka dni, kiedy to przy kilku głębszych poznałam jego historię.

Poznali się dwa lata temu, pracowali razem. Zanim obudziło się w nich uczucie do siebie, Marco (tak go nazwijmy) był jak to facet. Nie wykorzystywał dziewczyn, jednak lubił się zabawić. Jego związki kończyły się po kilku miesiącach, a zazwyczaj była to obustronna decyzja. W momencie, kiedy (nazwijmy ją) Ania, jego teraz już żona, przyjechała na wyspę, M tkwił w związku z jedną ze znajomych z pracy (cała trójka przez jakiś czas ze sobą pracowała; Marco był kierownikiem, a Ania i Paulina - wtedy "dziewczyna" były na stanowisku kelnerek). Choć, jak twierdził, jedynie bardzo się ze sobą przyjaźnili i TYLKO spali w jednym łóżku, to łatwo można domyślić się, jak było naprawdę.

W Ani miłośnik makaronu zaczął coś dostrzegać i spędzać z nią więcej czasu. Paulina odeszła na bok, a między dziewczynami zaczęło dochodzić do spięć. Marco zerwał kontakty ze swoją "dziewczyną" i całą uwagę zaczął skupiać na nowej znajomej.

Paulina nie wytrzymała zbyt długo. Złość w niej narastała, a wraz z tym chęć zemsty. I nie trzeba było długo czekać. Odeszła z pracy z dnia na dzień. Wtem Marco zaczął dostawać dziwne telefony. Jego pracownica oskarżyła go o tyraństwo. Znęcał się nad nią psychicznie, kazał wykonywać za siebie swoje obowiązki, zmuszał do ciężkich prac, całe mnóstwo innych bzdur. Skończyłoby się to wtedy może i gorzej dla niego, gdyby jeden z pracowników nie zeznał, że Paulinka była traktowana na równi z innymi. Nie była faworyzowana ani poniżana. Sprawa ucichła.

Pracownicy jednak odeszli, a on potrzebował nowych (jako że ludzie zazwyczaj pracowali tam tylko w celach dorobkowych, normalne było, że po roku, ewentualnie dwóch wyjeżdżali, a ich trzeba było zastąpić). Jednak historia się rozeszła, a ludziom nie w smak było z nim pracować. Zaoferowałam siebie. Potrzebowałam pieniędzy, moją wizją wyjazdu było też zarobienie pieniędzy, więc wszystko cacy. Przepracowałam tam 4 lata, na wysokim stanowisku. Poznałam się z Marco i Anią bardzo dobrze, byliśmy wręcz jak taka imigrancka rodzina.

Poznałam też innych ludzi. Chcąc nie chcąc, wpadłam też kiedyś na Paulinę, dane mi było spędzić czas z ludźmi z jej otoczenia. Jak mnie nauczyli, warto jest poznać wersję zdarzeń obu stron, zanim przyjdzie czas na ocenę. Poznałam. Ciężko mi było stwierdzić, czy jej wersja jest prawdziwa, czy też nie. Nie wnikałam jednak w tę historię, bo nie było to moją sprawą. Jakbym od tego nie uciekała, tak to wciąż do mnie wracało. Wyspa mała, więc zna się wielu ludzi. Ludzie znają Paulinkę i jej wyczyny. Marco nie był jedynym, którego ta usilnie starała się zniszczyć. Po co? Nie wiem.

Zdarzyło się, że spotkałyśmy się na kawę. A raczej dosiadła się do mojego stolika bez pytania. Usłyszałam historię, jak to była wykorzystywana, jak źle jej tam było, że była traktowana jak śmieć, bla bla bla. No nie uwierzyłam jej, no. Nie było nikogo, kto potwierdziłby jej wersję zdarzeń. Wszyscy zgodnie twierdzili, że to ona jest ta zła. Przemilczałam, dopiłam kawkę i zapomniałam.

Zaczęły się niewinne wiadomości, popadła w depresję, nie wie, co robić, została wykorzystana i skrzywdzona (dopiero po 3 latach od wydarzeń?!) i chce skończyć ze swoim życiem. Poprosiła mnie o pomoc. Wręcz kazała zeznawać mi przeciwko Marco i pomóc go zniszczyć. Odmówiłam, chociaż mogłam się zgodzić, aby mieć spokój. Zgodzić się na proces, ale zeznawać przeciwko niej i jej debilizmowi. Przez pierwsze 3 miesiące wiadomości nie miały końca. Nie będę nawet ich przytaczać, ale usilnie starała się przekonać mnie, że to ona jest ofiarą. No dosłownie czułam, jak cycki mi opadają. Mijały miesiące, w mojej główce krążyła wizja zmiany pracy. 4 przepracowane lata jako zastępca kierownika skończyły się przebranżowieniem.

Romans Marco i Pauliny miał miejsce jakieś 6 lat temu, czyli na rok przed moim przyjazdem. Po tylu latach w końcu postanowiła wnieść pozew. Od czasu, kiedy zakończyłam swoją współpracę z Marco, minął także rok. Dostałam wezwanie. Mam zeznawać. Na rzecz Pauliny, bo ona tak chciała. Jej prawnicy potwierdzili, bo pracowałam tam wystarczająco długi czas, bo na pewno byłam czegoś świadkiem. No nie byłam. Ale pójdę. Zeznam. Powiem, co wiem i, o losie, dziękuję ci, że coś mnie podkusiło, żeby zatrzymać wszystkie wiadomości od niej.

A Marco mi szkoda. Naprawdę. Najmilsza osóbka, jaką znam. Przez ten cały czas spotkało go tyle nienawiści. No cóż. Mam nadzieję, że po rozprawie Paulince odechce się dalszego. Jej niespełniona miłość mogłaby zniszczyć komuś życie, jeśli na moim miejscu byłby ktoś niezrównoważony psychicznie. Zemsta zemstą, ale bez ciągania ludzi po sądach.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 49 (133)

#81635

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam na 3. piętrze. Mieszkanko fajne. Okna salonu wychodzą na "front", czyli widok na otaczający ocean, zamek, port, ulicę i dworzec autobusowy. Z samego rana parapet to doskonałe miejsce na kawkę i papierosa. Popołudniowa herbatka spędzona przy patrzeniu przez okno na ludzi i zachwycaniu się widokiem. Wieczorna lampka wina okraszona jest wrzaskami dochodzącymi z okolic dworca. Nie przeszkadza mi to zbytnio, bo w okolicach 22 wszystko ucicha i można rozkoszować się ciszą.

Był to poniedziałek, około godziny 18. Luby wyszedł do pracy, ludzie zmęczeni po ciężkim dniu siedzą w domach, kilkoro z nich wybrało się na spacer do baru. A młodzież okupuje przystanki autobusowe i bawi się w najlepsze. Nigdy, ale to nigdy w tych godzinach nie okupowałam swojego okna, ale wtedy coś mnie tchnęło i naszła mnie nieoczekiwana ochota na kawunię, moją bogini.

Zaopatrzona w swój ulubiony kubek z ulubionym eliksirem, zapaliłam papierosa i wypatrywałam w dal, zachwycając się po raz kolejny widokiem i delektując się nim. Wtem moją uwagę przykuła grupka młodocianych. Byli w wieku około 12-13 lat, umiejscowieni centralnie na wprost mojego okna. Zawsze lubiłam wypatrywać ludzi przez okno i obserwować, co robią. Od tamtego czasu jakoś rzadziej to robię (przyczyniła się do tego między innymi ta sytuacja, a także pani pragnąca pochwalić się, co jadła godzinę wcześniej, pan nawożący swoim nawozem kwiatki, a także kilka innych, które niestety nie nadają się na ich opowiedzenie).

Grupka 5 dzieciaków, smarkaczy, gówniarzy i debili. Ulice cichły, przystanki zaczęły pustoszeć i nagle na dworcu zostali tylko oni. Krzyki, śmiechy, zabawy, dopadły mnie wspomnienia mojego dzieciństwa. Powiem, że nie poleciało od nich nawet ani jedno przekleństwo.

Jednak coś zaczynało się dziać. Krzyki nabrały groźniejszego brzmienia, przepychanki przestały być zabawą. Chciałam odejść od okna, ale coś kazało mi zostać i obserwować. I nie wiem, czy to dobrze, czy nie (dla mojej psychiki). Jeden z nich nagle zaczął być odłączany od grupy. Próbował podejść, ale został odepchnięty i upadł. Rozległ się gromki śmiech i okrzyki radości. Dało się zauważyć, że mały (był najmniejszy z nich) jest lekko przestraszony i nie za bardzo wie, co ma zrobić. Próbował odejść, jednak wtedy przyciągnęli go do siebie i trzymali. Myślałam, że może była to tylko taka zabawa, że teraz znowu będą się razem chichrać i wygłupiać.

Błąd.

Przyglądałam się dalej, czekając na rozwój wydarzeń i siedziało we mnie dziwne uczucie. Kątem oka zauważyłam nadjeżdżający autobus. Myślę, będzie spokój. I w tym momencie wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie potrafię w to uwierzyć. Młodzież podeszła do krawędzi chodnika. Tak, jakby oczekiwali na autobus, który był już tuż-tuż. Ten mały wylądował pod kołami autobusu. Nie, nie wylądował. Został wepchnięty. Z premedytacją. Rozległy się lekkie śmiechy, które po chwili ucichły, gdy zorientowali się, co zrobili.

Pierwszą rzeczą był telefon w mojej ręce. Halo, karetka, dworzec, chłopiec, autobus, policja, dawać no tu szybko! Jak siedziałam, tak wybiegłam. W kapciach, z fajkiem w buzi, z koszulką Slayera na sobie. Kierowca sparaliżowany siedzi za kierownicą. Znam go, też Polak, staram się go doprowadzić do stanu używania. Spod autobusu wystają nogi. Mała kałuża krwi. Jęczy lekko z bólu. Słyszę karetkę. Akcja ratunkowa, nawet nie wiem, kiedy przyjechała policja, poczułam tylko, jak ktoś chwyta mnie za ramię. Jeden z ratowników stara się uzyskać kontakt z kierowcą. Zajmuje mu 20 minut, zanim jest w stanie coś powiedzieć. Powiedziałam, co widziałam, kierowca potwierdził. Rodzice gówniaków stoją przestraszeni, chłopiec w szpitalu. Przeżył.

Znieczulica. Jak wygląda moja kamienica? Parter - bar. Pierwsze piętro - restauracja, Drugie piętro - mieszkanie. Trzecie piętro - ja. Bar jest codziennie okupowany. Codziennie przesiadują w nim ci sami ludzie. ZAWSZE, ale to zawsze ktoś z klientów jest na zewnątrz, czy to siedzi, czy pali, czy robi cokolwiek chce. Przed wejściem zawsze ktoś jest. Czy ktoś z nich zareagował? Czy ktoś pomógł? Złożył zeznania? Nie. Nikt nic nie widział. Ich tam nie było.

Jakie tłumaczenie gówniaków? Oni się bronili. Bo ten mały chłopiec chciał popchnąć na ulicę chłopaka większego o dwie głowy. On się bronił, nie chciał.

Rodzice? Oni by muchy nie skrzywdzili. Ta ruda i kierowca kłamią. Ja na nich skargę złożę! Nie będą takich rzeczy o moich dzieciach mówić! Złożyli. Poszłam. Wygrałam. Jedna rozprawa. 15 minut. Kamera z restauracji. Doskonale łapie akurat ten przystanek. Kierowca popadł w depresję, nie stawił się na rozprawie. A ja wiedziałam o kamerze, poprosiłam o nagranie. Zniszczyłam życie gówniakom. Trafili do poprawczaka. Rodzice dwojga z nich stracili pracę.

Warto było. Tak, małemu nic nie jest. Oprócz tego, że będzie siedział na wózku. Kupiłam mu misia i słodycze. Ucieszył się. Widuję jego mamę nieraz na ulicy. Zaprasza mnie raz na kilka tygodni na kawę. I właśnie stwierdziłam, żeby wybrać się do sklepu z zabawkami. Ot tak.

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (258)
zarchiwizowany

#81634

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na początek - mieszkam za granicą, będzie to miały większy związek z kolejnymi wyznaniami, ale zapragnęłam dodać tę drobną informację dla gwoli uściśnienia.

Dopadł mnie w końcu zaszczyt możliwości oglądnięcia najnowszego "dzieła" słynnego Patryka Vegi. Po długich wyczekiwaniach i poszukiwaniach w końcu znalazłam film gdzieś na samym dnie internetu (bardzo wiele stron z filmami w tym kraju jest zablokowane). Po 145 minutach spędzonych wpatrując się w ekran laptopa zapragnęłam poznać szerzej opinie, historie powstania i wszystko co związane jest z produkcją (oglądanie filmów jest czymś, co uwielbiam, i zawsze, dosłownie zawsze po skończonym seansie szukam informacji o tym filmie w internecie. Choćby to nawet "Barbie" było), co zaskutkowało wylądowaniem na kilku forach i stronach do tego przeznaczonych, gdzie ludzie, ukryci za pseudonimami sieją burze i negatywne opinie.

Film wzbudził wiele kontrowersji, wiele osób się oburzało, nie zgadzało. Powstało wiele negatywnych opinii, komentarzy, tematów. Kto oglądał i sam postanowił zajrzeć to wie. Powstało też kółko ludzi broniących tych, którzy nosili tytuł lekarza. Przez anonimową ścianę zjechali mnie z góry na dół za moją opinię i pragnęli przekonać, że przecież oni mają serce i nie są tacy jak zostali ukazani na ekranie. I wtedy przypomniała mi się ta historia.

Przepraszam za troszeczkę duży wstęp, jednak chciałam wam się jako tako przestawić i nakierować na sytuację, która skłoniła mnie do tego wyznania.

Idąc po właściwych torach, sytuacja wydarzyła się jakieś 10 może 11 lat temu. Mieścina mała, ludzie wszystkich znają i o wszystkim co się dzieje wiedzą. Doprowadziło to związkiem przyczynowo skutkowym do zakończenia tej historii do której dążę.
Mój brat jest bardzo spokojną osobą. Nigdy się nie denerwuje, nie szuka problemów. Miły, ogarnięty, poukładany. Miał niespełna 20 lat kiedy o 6 nad ranem zabrał samochód i wybrał się aby odebrać dziewczynę z pracy. Ot tak, z dobrego serca, bo coś go do tego nakłoniło. Jechał spokojnie, prędkość doskonale zachowana. I wtem, czego do dzisiaj nie potrafi wyjaśnić jak, inny samochód zajechał mu drogę. Lekko spanikowany zjechał na bok. Uderzył w barierkę, cudem. Pół metra wcześniej leżałby w głębokim rowie (bardzo głębokim, a to chyba nie nazywa się wtedy rów. Przepraszam, niepoinformowana jestem). Drugi samochód został stratowany przez tira z naprzeciwka.

Bratu nic się nie stało. Cały i zdrowy. Nawet mil ratownicy z karetki zajmowali się nim przez długi czas, uspokajali, sprawdzali stan zdrowia, i wszystko co powinni zrobić. Była to lekka stłuczka, otworzyła się poduszka powietrzna, lekkie otarcia od pasa. Nic nie wskazywało na to, że muszą zabrać go do szpitala, więc po prostu zapytali się go czy chce z nimi jechać czy chce wrócić do domu. Wrócił do domu, z uprzednio wypisanym skierowaniem aby zgłosić się na badanie jeśli coś będzie nie tak. Może to była jego głupota, może adrenalina na niego zadziałała, ale w tamtym momencie oprócz uczucia strachu nic mu nie było.

Trzy dni później pojawiły się wymioty i mocny ból głowy. Skierowanie mamy, jedziemy. Znaleźliśmy oddział. Na poczekalni nikogo, ok, będzie szybciej. Mama ze skierowaniem w ręce puka do pokoju lekarskiego.

[Pani Doktor] Tak?!
[Mama] Dzień dobry, my ze skierowaniem na badanie syna.
[PD] Da mi to pani!
[M] Proszę. Miał wypadek, kazali się zgłosić jeśli coś będzie nie tak.
[PD] Proszę poczekać 5 minut!

I zniknęła za drzwiami. Czekać to czekać. 5 minut nas nie zbawi. Siedzimy na tych niewygodnych krzesełkach, rozglądamy się dookoła. 5 minut przerobiło się na 20 minut. Mama znowu puka do pokoju.

[PD] Przecież mówiłam żeby poczekać!

W tym miejscu dodam, że mój ojciec jest nerwowym człowiekiem. Nie lubi czekać jeśli nie musi. Bardzo łatwo wybucha. Brat doskonale znając jego charakter po prostu... zaczął płakać przez całą sytuację wokół niego i za nic nie dało się go uspokoić. Ojca w tym momencie dopadła furia. Pierwszy raz w życiu usłyszałam tyle przekleństw wypowiedzianych przez jednego człowieka. W dodatku tak głośno, i jakby nie patrzeć, w szpitalu. (Śmialiśmy się ostatnio, że widocznie też powinniśmy wtedy wezwać karetkę do szpitala bo nikt się nim nie chciał zająć) Chyba podziałało, bo Szanowna Pani Doktor wyszła z pokoju po jakiejś minucie i z uśmiechem na ustach zabrała go w końcu na badanie. Wszystko było w miarę w porządku. Dostał jedynie jakieś leki, antybiotyki czy inne cuda i po kilku dniach mu się polepszyło. Dostał też kolejne skierowanie, aby wrócić po jakichś dwóch tygodniach żeby sprawdzić czy wszystko już z nim w porządku.

(Ja na prawdę przepraszam, że to takie długie jest! :( ) Wyciągając wnioski z wcześniejszej wizyty, wybraliśmy się do drugiego szpitala. Wchodzimy, no znowu nikogo, cud, miód i orzeszki. Mama wiedziona jakimś dziwnym uczuciem znowu puka. I wierzcie mi bądź nie, ale powstał między nią dokładnie takim sam dialog jak poprzednio. Kropka w kropkę. No nic. Może faktycznie wyjdzie po 5 minutach. Nie wyszła. Brat znowu zaczął płakać, rodzicie wpadli w furię, ja, mała dziewczynka siedziałam przestraszona i bałam się ruszyć. Tym razem ojciec nie zaczął drzeć się na pół szpitala. Zabrali roztrzęsionego syna i wyruszyli w podróż szukając dyrektora czy ordynatora szpitala, zostawiając mnie na tym krzesełku i kazali czekać.

Minęło kilka minut kiedy Szanowna Pani Doktor Habilitowana opuściła swoje królestwo. Rozgląda się i jej wzrok pada na mnie.

[SPDH] I gdzie jest ten chłopak?
[Ja] Co?
[SPDH] No gdzie jest ten chłopak co go mam zbadać?
[Ja] A rodzice go zabrali i poszli do szefa.
[SPDH] Do dyrektora?! A po co?!
[Ja] No bo pani nie chciała przyjść go zbadać ani z nim porozmawiać.
[SPDH] No ale jestem teraz i rozmawiam z Tobą.
[Ja] Ale mi rodzice zabronili rozmawiać z nieznajomymi.

I odeszłam. Zajęłam się swoimi sprawami a babsko widowiskowo trzasnęło drzwiami. Nie minęło dużo czasu, kiedy pojawiła się familia z dyrektorem na czele. Było trochę krzyków, a już po chwili brat został zabrany przez innego lekarza.

Jak mówiłam, wieści w mieście szybko się rozniosły. I wtem zaczęła działać solidarność mieszkańców, bo na wierzch zaczęło wypływać coraz więcej historii związanych z Szanowną Panią Doktor Habilitowaną. Okazało się, że kilkadziesiąt osób skarżyło się na nią, a o dziwo nerwica natręctw (żartuję!) mojego ojca przyczyniła się do rozpowiadania przez ludzi ich historii, które zaczęły trafiać do odpowiednich ludzi.

Końcem końców okazało się, że SPDH jest blisko spokrewniona z ordynatorem oddziału na którym pracowała. Szkołę ukończyła ledwo, była jedną z najgorszych uczennic, nikt nie chciał dać jej pracy ze względu na wyniki. SPDH przez swoje niechcenie przyjmowała może 3/4 pacjentów dziennie. Tych, którzy nie wzruszeni byle siedzieć i czekać nawet godzinę, aż raczy wyjść z pokoju lekarskiego. Uśmierciła dwójkę ludzi. Jednemu podała leki na które był uczulony (był dość stałym pacjentem szpitala, więc wystarczyło zajrzeć do jego kartoteki), a drugi miał wstrząśnienie mózgu. Siedział sam na tej poczekalni i po prostu zszedł. Tak jak siedział.

Wszystkie brudy wyszły, na nią i na ordynatora. Obydwoje zostali zawieszeni w prawach wykonywania zawodu i zwolnieni natychmiastowo. Z tego co wiem, to mieszkają teraz w jakiejś ruderze, nie mają pracy, w mieście ludzie obrzucają ich pełnymi nienawiści spojrzeniami.
I być może moja rodzinka przyczyniła się do tego. Siedzę teraz z bratem, pisząc tę historię, i niby się z tego śmiejemy, niby jesteśmy z siebie dumni, ale z drugiej strony włącza nam się człowieczeństwo i tak nam głupio, że przyczyniliśmy się do takiego rozwoju sytuacji. Chociaż nikogo teraz nie będzie w stanie uśmiercić, to jednocześnie, jakieś dziwne uczucie.

A co do Pani Doktor z pierwszego szpitala, skargi nie wnieśliśmy. Nadal tam pracuje. Kilka ludzi potwierdziło, że czasami musieli czekać, ale opinię ma dobrą. Może miała po prostu zły dzień, tak jak każdy. Może miała dość, bo przecież jest człowiekiem, nie maszyną. Dalej tam pracuje, ma się dobrze. Brat też.

Dążę do tego, że we wszystkim jest chociaż odrobina prawdy. Niestety. Zgadzam się z wizją Patryka Vegi (może nie odnośnie całego filmu), ale z tym, że czasem w takim szpitalu pojawi się człowiek bez serca, który po prostu będzie miał na pacjentów wywalone. I zanim ktokolwiek pojedzie mnie za moją opinię, cóż, nie wystawiam jej, po prostu dzielę się historią brata, Pani Doktor, Ordynatora (o którym można długo opowiadać), którą uważam za piekielną.

I przepraszam, jeśli jest długo. Lubię pisać, dlatego nie starałam się nawet skrócać swoich myśli.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (31)

1