Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Crow

Zamieszcza historie od: 15 września 2011 - 20:01
Ostatnio: 25 września 2013 - 13:35
  • Historii na głównej: 14 z 23
  • Punktów za historie: 11544
  • Komentarzy: 740
  • Punktów za komentarze: 6772
 

#18277

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnym dostawcy węgla :)

Mieszkam w dość dużym mieście (250 tysięcy mieszkańców), natomiast mój narzeczony 40km ode mnie, w takiej niewielkiej mieścinie (obecnie mieszkamy razem w opcji „pół na pół”, ale to dla historii nie ważne:)). Ogrzewania na gaz tam nie ma, więc gdy zbliża się zima, trzeba kupić węgiel (a kupuje go właśnie w moim mieście, bo wszędzie indziej znacznie drożej).

Historia miała miejsce 2 lata temu, sezon zimowy już w pełni, więc narzeczony węgiel zamówił, zapłacił, umówił się konkretnie na dzień kiedy będzie w domu, żeby dostawca go zastał.

Trzeba w tym miejscu nadmienić, że na posesji są dwa wjazdy – jeden do garażu (gdzie stoi samochód), a drugi obok na podwórze, gdzie jest zsyp węgla.

Gdy umówiony dzień nadszedł, przyjechał dostawca i (tak, zgadliście) nieproszony wjechał przed wjazd do garażu i wysypał tam całe 2 tony węgla. Zawsze dostawcy grzecznie czekali aż się im powie gdzie mają wysypać, więc chociaż narzeczony wybiegł z domu jak go tylko zobaczył, to niestety nie zdążył. Oczywiście go opieprzył, kazał mu węgiel zebrać i wysypać gdzie trzeba, ale ponieważ było już zapłacone, facet nic sobie z tego nie robił i powiedział:
- Panie, no co pan, węgiel przywiozłem, a pan sobie przeniesie, młody pan jest” – po czym się błyskawicznie ulotnił.

I tak oto narzeczony musiał w zimie przez kilka godzin nosić dwoma wiaderkami (po 15 kg każde) 2 tony węgla, a i dystans do pokonania był niemały. Dodatkowo ja też byłam wkurzona, bo miał do mnie wtedy przyjechać i normalnie pewnie rzuciłby ten węgiel w cholerę, gdyby nie fakt, że samochód był w garażu, a wyjazd przecież zasypany. Tak więc został całkowicie uziemiony przez jednego nadgorliwego faceta. A wystarczyło chwilkę poczekać.

Skład węgla

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 480 (602)

#18248

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że od zawsze kocham zwierzęta. Obecnie mam 11 kotów, 2 psy, 2 myszoskoczki i akwarium z rybkami (planuję więcej). Teraz mogę sobie na to pozwolić i nikogo o zdanie nie pytać, ale nie zawsze mogło tak być.

Historia miała miejsce, kiedy miałam 12-13 lat, a więc kawał czasu temu :) Posiadałam wtedy dwie kotki - jedną wysterylizowaną, a drugą nie (przybłąkała się, więc ją przygarnęliśmy - chciałam ją wysterylizować ale wszyscy uznali, że może później, że szkoda pieniędzy, a ja własnych nie miałam). Problem pojawił się w momencie, gdy na świecie pojawiły się małe kotki. Pech chciał, że było ich aż 5.

Tu dała znać o sobie piekielność mojej babci, która stwierdziła, że żadnych kotów więcej być nie może i trzeba się ich pozbyć. To jeszcze byłam w stanie zrozumieć, chociaż było mi przykro - wiadomo. Jednak babcia wymyśliła również cudowny pomysł JAK się ich pozbyć. Otóż, w żadnym wypadku nie w humanitarny sposób (czyli uśpić u weterynarza), tylko... ja miałam je utopić. Argumentowała to po pierwsze kosztami (Płacić za uśpienie? Jeszcze czego!), a po drugie mówiła coś o nauczeniu się odpowiedzialności (Chciało się kota, to trzeba ponosić konsekwencje, czy coś w tym stylu).

Osobiście przeżyłam traumę. Kazać 12-letniemu dziecku topić własnoręcznie 5 małych kociąt to dla mnie nie do pojęcia. W dodatku pod nieobecność rodziców naszykowała mi już wiaderko z wodą i naśmiewała się z mojej wrażliwości. Ja byłam w szoku, nie wiedziałam co zrobić i gdzie się podziać, a uraz został mi do dnia dzisiejszego - zapewne nikt o tym nawet nie wie.

Całe szczęście, pomysł babci nie doszedł do skutku za sprawą mojej rodzicielki, która jako jedyna miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby uznać go za poroniony. Babci się dostała pokaźna awantura (ale się w ogóle nie przejęła, "no bo nic wielkiego się przecież nie stało!"), a kociaki wziął mój ojciec i zawiózł do weterynarza (i tak płakałam potem jak bóbr, jak to dziecko - szkoda mi ich było i tyle...).

Dlatego, drodzy rodzice i dziadkowie - jeśli przyjdzie wam do głowy równie cudowny i niezawodny sposób na uczenie dziecka odpowiedzialności, to najpierw weźcie jakieś ciężkie narzędzie i walnijcie się z całej siły w łeb. Na pewno lepsze to niż zgadzać się na zwierzaka, a jak pojawi się "problem", to zwalać całą winę na dziecko. Dzieci jak to dzieci - każde chce mieć jakieś zwierzątko, ale prawda jest taka, że odpowiedzialność za to powinni brać opiekunowie.

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 448 (596)

#17500

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna historia związana ze służbą zdrowia (chyba tam piekielne sytuacje zdarzają się najczęściej).

Po operacji przebywałam dłuższy czas w jednym z łódzkich szpitali. Cała w wenflonach, bo mam problemy z żyłami żeby się wkłuć (pękają). Na opiekę nie miałam co narzekać, wszystko cud miód i orzeszki - jak nie w polskim szpitalu. Oczywiście do czasu.

Sytuacja miała miejsce kiedy był mój wielki dzień wyjścia do domu. Poszłam do zabiegowego, miłe pielęgniarki powyciągały cierpliwie wszystkie wenflony i znowu mogłam się ruszać jak człowiek :) Moja mama przyszła mnie odebrać, ale miałyśmy jeszcze czekać na sali na wypis.

Siedzimy, czekamy, przychodzi pielęgniarka... ze sprzętem do pobierania krwi i mówi, że musi KONIECZNIE pobrać. Ja na to, że to jakaś pomyłka, bo zaraz wychodzę, w dodatku parę minut temu mi wszystkie wenflony pozdejmowali. Ale ona się uparła, że MUSI być i już.

Cóż - pomyślałam, że pewnie jakieś dodatkowe badania, to dla mojego dobra i w ogóle. Nadstawiam rękę, cóż innego robić. Lewa ręka, próba pierwsza - żyła poszła. Próba druga - to samo. Próba trzecia (najbardziej bolesna) - to samo. Ręka zrobiła się cała fioletowa i boli cholernie, pielęgniarka mówi, że nic mi nie będzie i... bierze się za prawą rękę. Próba pierwsza - żyła pęknięta, krwi w strzykawce ani kropli. Ja już porządnie zirytowana mówię, żeby kto inny mi pobrał. Pielęgniarka niechętnie idzie.

Za chwilę przychodzi młody pielęgniarz, wyglądał na praktykanta. Ogólnie miły i sympatyczny, dałam mu się wkłuć 3 razy, żyły rzecz jasna popękały, ale za trzecim razem uciągnął pół strzykawki. Ja już zadowolona, że te cierpienia się skończyły, ale gdzie tam... Wpada pielęgniarka i mówi, że za mało i potrzeba jeszcze drugie tyle! Ten młody powiedział, że on już nie da rady i poszedł.

Ja już zielona z tego wszystkiego i ledwo się trzymam na nogach. Cały czas się zastanawiam jakie to badania, że aż tyle krwi trzeba, pielęgniarka w końcu ani razu nie powiedziała. Pytam ją i co się okazuje? Że to potrzebne na PRYWATNE badania jednego z lekarzy, który pisze książkę na temat choroby, którą na nieszczęście przechodziłam - i od każdego pobierają krew bez jego wiedzy, żeby lekarz mógł sobie tą książkę napisać i badania jakieś własne przeprowadzić.

W tym miejscu się oburzyłam, że przecież powinni chociaż zapytać o zgodę, a nie widząc w jakim jestem stanie, to jeszcze na siłę ciągnąć. Powiedziałam, że skoro nic nie podpisywałam, to odmawiam, a na to pielęgniarka, że ją to nie obchodzi, bo ów lekarz wydał takie polecenie i ona MUSI wykonywać polecenia. Kazała przyjść do zabiegowego, żeby mnie inne pielęgniarki przytrzymały, to pobierze spod kolana...

Razem z mamą popatrzyłyśmy na siebie przez chwilę i... w nogi. Autentycznie zwiałyśmy z tego szpitala i sama się dziwiłam, że jestem w stanie tak szybko popylać po operacji. A wypis przyszedł pocztą tydzień później na domowy adres. Czy lekarz wydał książkę nie wiem - w każdym razie zapewne sporo lekarzy ze szpitali stosuje takie praktyki.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 539 (595)

#17477

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie to moja pierwsza historia, tak więc proszę o wyrozumiałość :)

Kilka lat temu (w wieku lat ok. 18) byłam na wizycie kontrolnej u lekarza typowo do spraw kobiecych, tak zwanego ginka. Facet na oko niewiele po 50-tce, a w gabinecie była jeszcze jego asystentka w wieku podobnym, badająca coś pod mikroskopem.

Podczas "badania właściwego" (tak, w tej iście cudownej pozycji na fotelu), [L]ekarzowi nagle się coś przypomniało, mam tylko nadzieję że nie po spojrzeniu na mój "stan posiadania", po czym mówi do [A]systentki:

[L]: - Wiesz co, byłem wczoraj w szpitalu i będę miał operację usunięcia macicy takiej jednej babce...
[A]: (z zainteresowaniem) - Taaaaak?
[L]: - Taka kobitka, 45 lat. Nowotwór ją zżera.
[A]: - No, w tym wieku to już możliwe...
[L]: - Ale najlepsze jest to, że ona jest jeszcze DZIEWICĄ!
[A]: - No coś ty!
[L]: - No tak! Normalnie 45 lat i jeszcze dziewica! Mówię ci jaka ona spięta nawet na zwykłym badaniu siedziała! Wszystko ją bolało! Palca nie mogłem wsadzić! A przecież znacznie większe rzeczy się mieszczą!

I tak prowadzą sobie swobodną gadkę w najlepsze, o tym, że kobieta w życiu miała zero radości, a tu rak ją dopadł - a zapominając kompletnie o mnie na tym cholernym fotelu. Lekarz dodatkowo ubarwiał swoje opowieści opisami tego co owa kobieta miała "w środku" (dość szczegółowo), powodując że robiło mi się autentycznie niedobrze. Jednak puenta zapadła mi w pamięć najbardziej:

[L]: - Nie chciała dać chłopakom, to teraz da robakom!
I w śmiech. Brechtali się oboje dłuższą chwilę (jak by nie patrzeć z cudzego nieszczęścia), po czym lekarz, widząc moje duże ze zdziwienia oczy, powiedział:

[L]: - No, ale pani to raczej nie dotyczy, młoda pani jest, no i widzę, że już doświadczona, tak więc raka niech się pani nie obawia! Organu trzeba używać i to często!

Wyszłam stamtąd jeszcze będąc w lekkim szoku. Przez dłuższy czas oczami wyobraźni widziałam rozkładające się tkanki i raka zżerającego organy od środka. I weź tu się lecz u takiego lekarza - skoro potem może to opowiadać przy ludziach, nawet przy tych którzy wcale nie chcą tego słuchać. Całe szczęście, że zdrowa byłam.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 502 (646)