Profil użytkownika
DonDiego
Zamieszcza historie od: | 6 listopada 2023 - 7:49 |
Ostatnio: | 13 września 2024 - 12:52 |
- Historii na głównej: 9 z 9
- Punktów za historie: 1116
- Komentarzy: 10
- Punktów za komentarze: 80
Ostatnio pojawiły się historie o wiejskich samosądach. Dorzucę więc swoją.
Wiele lat temu, w czasach studenckich, wraz z dwoma kolegami, kilka razy w roku bywaliśmy w górach tylko po to by sobie po nich pojeździć na rowerach. Jeden z kolegów znalazł fajną i tanią miejscówkę, w pięknym rejonie, wówczas jeszcze niezadeptanym przez turystów. Wieś położona na uboczu, jak mawiał nasz gospodarz – 3 kilometry od asfaltu. Domy we wsi położone w sporych odległościach od siebie. Było ich tam tylko 20, ale dystans pomiędzy pierwszym, a ostatnim wynosił ok. 2,5 km. Ostatni dom (za nim droga się urywała, przechodząc w leśną ścieżkę) był opuszczony i częściowo spalony. Przedostatnim domem, również opuszczonym, była stara rozlatująca się chałupa. Obydwie posesje były zarośnięte chwastami. Tuż przed przedostatnim domem, ale po drugiej stronie drogi, stał sfatygowany drewniany krzyż. Sceneria taka troszkę, jak z horroru klasy „B”. Jeden z moich kumpli, z ciekawości zapytał się naszego gospodarza o te domy i krzyż. I tu zaczyna się historia właściwa.
W przedostatnim opuszczonym domu mieszkał Henio wraz z małżonką. Henio był bardzo cenionym w okolicy fachowcem, który wraz ze swoimi pomocnikami budował domy i to zarówno murowane, jak i drewniane. Poza fachowością Henio odznaczał się też skłonnością do trunków z procentami. Miejscowi o tym doskonale wiedzieli i nigdy Heniowi przed końcem roboty nawet grosza nie dali, ale już wówczas budowali się tam też ludzie z różnych miejsc, którzy o skłonnościach Henia nie mieli pojęcia. A Henio jak dostał zaliczkę to wpadał w ciąg alkoholowy, którego długość wyznaczała wysokość zaliczki. Picie Henia – co ważne dla niniejszej opowieści – przebiegało według pewnego schematu, a mianowicie zaczynało się pod sklepem w sąsiedniej wsi (położonej przy ww. asfalcie). Po zamknięciu sklepu Henio przenosił się do miejscowej mordowni, a po jej zamknięciu Henio udawał się do swojego domu, zahaczając po drodze o dom Czesia, miejscowego bimbrownika. Od Czesia do Henia było ok. 2 km drogi i często zdarzało się, że strudzony Henio robił sobie przerwę na odpoczynek, zasypiając po prostu przy lub nawet na drodze. Tu od razu dodam, że użyte słowo „droga” jest grubą przesadą i by nie wchodzić w szczegóły powiem tylko, że dało się tamtędy jechać z prędkością max. 10 km/h.
Ponieważ Henio był facetem bardzo sympatycznym, niewykazującym po alkoholu żadnej agresji, zawsze znajdowała się jakaś dobra dusza, która zbierała Henia z drogi i holowała do domu. Jedną z takich dobrych dusz był Bogdan, najbliższy sąsiad Henia, mieszkaniec ostatniego (tego częściowo spalonego) domu we wsi. Bogdan – mundurowy emeryt – mieszkał tam z żoną dopiero od dwóch lat. Był zapalonym wędkarzem i myśliwym, więc zdarzało mu się często wracać do domu późną porą i spotykać po drodze „zmęczonego” Henia. Ta swego rodzaju kooperacja obydwu Panów, skończyła się w momencie gdy pewnego dnia, Henio zarzygał Bogdanowi tylną kanapę w samochodzie. Bogdan odstawiając Henia pod drzwi, oświadczył jego żonie, że już nigdy więcej go do samochodu nie zabierze. Myślę, że po takiej „akcji” każdy z nas by podobnie zareagował.
Nadszedł grudzień, chwycił mróz i zaczęła się śnieżyca. Henio do domu nie wrócił. Zaniepokojona żona, znając pijacki szlak męża udała się oczywiście do Czesia, który powiedział, że Henio był u niego, wziął flaszkę na drogę i wyszedł ileś tam czasu temu. Aby nie przedłużać, poszukiwania Henia zakończyły się następnego dnia tzn. znaleziono go zamarzniętego ok 200 m od drzwi własnego domu, leżącego obok drogi i przysypanego śniegiem.
Oczywiście policja wszczęła jakieś dochodzenie, które zostało szybko umorzone, ale nie o policję tu chodzi, tylko o miejscowych i ich „dochodzenie”. To zaś doprowadziło do wniosku, iż winnym śmierci Henia jest Bogdan. Po pierwsze, sam mówił, że Henia więcej nie zabierze. Po drugie, wracał tego wieczora do domu samochodem 2 godziny po opuszczeniu przez Henia domu Czesia, więc musiał mijać leżącego Henia. Po trzecie, policja umorzyła sprawę, bo Bogdan jest mundurowy, a kruk krukowi oka nie wykole. No i na Bogdana „wydano wyrok”. Najpierw otruto mu psy. Kolejnym krokiem było obrzucenie kamieniami samochodu żony Bogdana, kiedy wracała do domu. Potem w pobliskiej miejscowości, na samochodzie Bogdana wymalowano napis bodaj „morderca”. Wreszcie dom Bogdana podpalono. Policja sprawców tych zdarzeń oczywiście nie wykryła, a Bogdan wraz z żoną wrócili w swoje rodzinne strony.
Po wysłuchaniu tej opowieści, wraz z kumplami zrobiłem sobie spacer do miejsca śmierci Henia. Zakładając, że krzyż postawiono w miejscu gdzie leżały zwłoki oraz biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne wtedy panujące no i fakt, że była to noc, zgodnie uznaliśmy, że Bogdan nie miał najmniejszych szans na zauważenie leżącego ok. 2 m od drogi Henia, niezależnie od tego, że jechał bardzo wolno. Zaciekawiło nas też, dlaczego nikt nie miał pretensji do Czesia, który w takich warunkach atmosferycznych pozwolił kompletnie nawalonemu Heniowi na samotny powrót do domu. Nasz gospodarz miał na to prostą odpowiedź, a mianowicie Czesio był miejscowy, a Bogdan nie…
Wiele lat temu, w czasach studenckich, wraz z dwoma kolegami, kilka razy w roku bywaliśmy w górach tylko po to by sobie po nich pojeździć na rowerach. Jeden z kolegów znalazł fajną i tanią miejscówkę, w pięknym rejonie, wówczas jeszcze niezadeptanym przez turystów. Wieś położona na uboczu, jak mawiał nasz gospodarz – 3 kilometry od asfaltu. Domy we wsi położone w sporych odległościach od siebie. Było ich tam tylko 20, ale dystans pomiędzy pierwszym, a ostatnim wynosił ok. 2,5 km. Ostatni dom (za nim droga się urywała, przechodząc w leśną ścieżkę) był opuszczony i częściowo spalony. Przedostatnim domem, również opuszczonym, była stara rozlatująca się chałupa. Obydwie posesje były zarośnięte chwastami. Tuż przed przedostatnim domem, ale po drugiej stronie drogi, stał sfatygowany drewniany krzyż. Sceneria taka troszkę, jak z horroru klasy „B”. Jeden z moich kumpli, z ciekawości zapytał się naszego gospodarza o te domy i krzyż. I tu zaczyna się historia właściwa.
W przedostatnim opuszczonym domu mieszkał Henio wraz z małżonką. Henio był bardzo cenionym w okolicy fachowcem, który wraz ze swoimi pomocnikami budował domy i to zarówno murowane, jak i drewniane. Poza fachowością Henio odznaczał się też skłonnością do trunków z procentami. Miejscowi o tym doskonale wiedzieli i nigdy Heniowi przed końcem roboty nawet grosza nie dali, ale już wówczas budowali się tam też ludzie z różnych miejsc, którzy o skłonnościach Henia nie mieli pojęcia. A Henio jak dostał zaliczkę to wpadał w ciąg alkoholowy, którego długość wyznaczała wysokość zaliczki. Picie Henia – co ważne dla niniejszej opowieści – przebiegało według pewnego schematu, a mianowicie zaczynało się pod sklepem w sąsiedniej wsi (położonej przy ww. asfalcie). Po zamknięciu sklepu Henio przenosił się do miejscowej mordowni, a po jej zamknięciu Henio udawał się do swojego domu, zahaczając po drodze o dom Czesia, miejscowego bimbrownika. Od Czesia do Henia było ok. 2 km drogi i często zdarzało się, że strudzony Henio robił sobie przerwę na odpoczynek, zasypiając po prostu przy lub nawet na drodze. Tu od razu dodam, że użyte słowo „droga” jest grubą przesadą i by nie wchodzić w szczegóły powiem tylko, że dało się tamtędy jechać z prędkością max. 10 km/h.
Ponieważ Henio był facetem bardzo sympatycznym, niewykazującym po alkoholu żadnej agresji, zawsze znajdowała się jakaś dobra dusza, która zbierała Henia z drogi i holowała do domu. Jedną z takich dobrych dusz był Bogdan, najbliższy sąsiad Henia, mieszkaniec ostatniego (tego częściowo spalonego) domu we wsi. Bogdan – mundurowy emeryt – mieszkał tam z żoną dopiero od dwóch lat. Był zapalonym wędkarzem i myśliwym, więc zdarzało mu się często wracać do domu późną porą i spotykać po drodze „zmęczonego” Henia. Ta swego rodzaju kooperacja obydwu Panów, skończyła się w momencie gdy pewnego dnia, Henio zarzygał Bogdanowi tylną kanapę w samochodzie. Bogdan odstawiając Henia pod drzwi, oświadczył jego żonie, że już nigdy więcej go do samochodu nie zabierze. Myślę, że po takiej „akcji” każdy z nas by podobnie zareagował.
Nadszedł grudzień, chwycił mróz i zaczęła się śnieżyca. Henio do domu nie wrócił. Zaniepokojona żona, znając pijacki szlak męża udała się oczywiście do Czesia, który powiedział, że Henio był u niego, wziął flaszkę na drogę i wyszedł ileś tam czasu temu. Aby nie przedłużać, poszukiwania Henia zakończyły się następnego dnia tzn. znaleziono go zamarzniętego ok 200 m od drzwi własnego domu, leżącego obok drogi i przysypanego śniegiem.
Oczywiście policja wszczęła jakieś dochodzenie, które zostało szybko umorzone, ale nie o policję tu chodzi, tylko o miejscowych i ich „dochodzenie”. To zaś doprowadziło do wniosku, iż winnym śmierci Henia jest Bogdan. Po pierwsze, sam mówił, że Henia więcej nie zabierze. Po drugie, wracał tego wieczora do domu samochodem 2 godziny po opuszczeniu przez Henia domu Czesia, więc musiał mijać leżącego Henia. Po trzecie, policja umorzyła sprawę, bo Bogdan jest mundurowy, a kruk krukowi oka nie wykole. No i na Bogdana „wydano wyrok”. Najpierw otruto mu psy. Kolejnym krokiem było obrzucenie kamieniami samochodu żony Bogdana, kiedy wracała do domu. Potem w pobliskiej miejscowości, na samochodzie Bogdana wymalowano napis bodaj „morderca”. Wreszcie dom Bogdana podpalono. Policja sprawców tych zdarzeń oczywiście nie wykryła, a Bogdan wraz z żoną wrócili w swoje rodzinne strony.
Po wysłuchaniu tej opowieści, wraz z kumplami zrobiłem sobie spacer do miejsca śmierci Henia. Zakładając, że krzyż postawiono w miejscu gdzie leżały zwłoki oraz biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne wtedy panujące no i fakt, że była to noc, zgodnie uznaliśmy, że Bogdan nie miał najmniejszych szans na zauważenie leżącego ok. 2 m od drogi Henia, niezależnie od tego, że jechał bardzo wolno. Zaciekawiło nas też, dlaczego nikt nie miał pretensji do Czesia, który w takich warunkach atmosferycznych pozwolił kompletnie nawalonemu Heniowi na samotny powrót do domu. Nasz gospodarz miał na to prostą odpowiedź, a mianowicie Czesio był miejscowy, a Bogdan nie…
wieś samosąd
Ocena:
188
(194)
Dwie opowieści o serwisach rowerowych, opiniach w internecie i pokoleniu „Z”.
Zacznę od mojej kuzynki Kasi. Po zrobieniu licencjatu, Kasia przeprowadziła się na wieś i zamieszkała w domu odziedziczonym po swojej babci. Sąsiadką Kasi jest Pani Stasia, bardzo dziarska staruszka. Pani Stasia wiosną tego roku uległa jakiemuś wypadkowi i jest zmuszona poruszać się przy pomocy chodzika, w którym jej syn wymienił firmowe kółka, tak aby staruszka mogła się swobodnie poruszać po wiejskich szutrowych drogach. Kilka dni temu z przedniego koła chodzika zaczęło jednak uchodzić powietrze i Pani Stasia została uziemiona. Zwróciła się więc z prośbą do Kasi, aby ta znalazła w pobliskim dużym powiatowym mieście jakiś serwis, który naprawi jej to kółko. Kasia nie za bardzo wiedziała, gdzie ma się z tym kółkiem udać, więc zatelefonowała do któregoś z kuzynów, a ten powiedział jej, że przecież każdy serwis rowerowy wymieni jej dętkę.
Kasia pracuje w ww. powiatowym mieście i dojeżdża tam samochodem, ale prawo jazdy ma od niedawna i niezbyt pewnie czuje się za kółkiem. Dlatego zaczęła szukać serwisów rowerowych na trasie dom – praca. Oczywiście bez problemu znalazła trzy takie miejsca. Jedno odpadło ze względu na godziny otwarcia. Pozostały dwa. Pierwszy o nazwie „Superduper Bike & Ski Service” i drugi o nazwie „Naprawa rowerów”. Kasia oczywiście sprawdziła opinie w internecie i pierwszy miał ich mnóstwo ze średnią 4,9, a drugi niewiele i średnią 2,5.
Dla Kasi wybór był więc jasny i następnego dnia, po pracy udała się do „Superduper Bike & Ski Service”. Na miejscu zaczęła tłumaczyć, że przyszła z takim małym kółkiem i uchodzi z niego powietrze i czy mogą coś na to poradzić. Fachman rzucił na kółko okiem i stwierdził, że to kółko od wózka dziecięcego i musi się udać do serwisu takich wózków, a jedyny taki jaki on zna, jest przy ulicy X w pobliskim wielkim mieście. Dokładnego adresu nie pamięta. Koniec rozmowy!
Tu muszę wyjaśnić, że ulica X to trasa wlotowo/wylotowa do wielkiego miasta, znajdująca się jednak po jego drugiej stronie, w stosunku do miejsca pracy i zamieszkania Kasi. Przy dobrych wiatrach to co najmniej godzina jazdy w jedną stronę. Ja natomiast do ulicy X, mam ok. 10 minut jazdy, a samą ulicą jeżdżę codziennie do i z pracy. Dlatego Kasia zadzwoniła do mnie z pytaniem o serwis wózków. Wspomniana ulica jest usiana różnymi sklepami, hurtowniami oraz magazynami i bladego pojęcia nie miałem, gdzie może tam być jakiś serwis wózków dziecięcych, ale zapytałem się Kasi o co właściwie jej chodzi. Tu Kasia opowiedziała mi całą sytuację. Zacząłem ją więc uświadamiać, że została w obrzydliwy (moim zdaniem) sposób wysłana „na drzewo”. Facet mógł po prostu powiedzieć, że nie ma dętki w takim rozmiarze i żeby poszukała może w innym serwisie rowerowym. Ja rozumiem, że jest środek sezonu rowerowego i roboty mają full i to roboty przynoszącej dobre pieniądze, a nie partaninki z małą dętką za małe pieniądze, ale po co wysyłać dziewczynę do serwisu z wózkami dziecięcymi?!
Reakcja Kasi mnie po prostu rozbroiła. Stwierdziła, że to przecież jest „Superduper Bike & Ski Service” i oni mają średnią opinii 4,9!!! Więc na 100% mają rację!!! Ja z kolei, aby mieć 100% pewności poprosiłem, żeby zrobiła zdjęcie kółka. Zdjęcie dostałem i jak w pysk strzelił zwykłe kółko od jakiegoś dziecięcego roweru. Jest opona, wystaje wentyl, więc sprawa jasna (biorąc pod uwagę uchodzące powietrze), że dętka do wymiany. Pytam się więc Kasi, czy ma gdzieś obok inny serwis i słyszę w odpowiedzi, że jest, ale to „Naprawa rowerów” i mają kiepskie opinie w internecie. Jakiś czas zajęło mi tłumaczenie Kasi, że wymiana dętki to nie konstruowanie rakiety na Marsa i w moim pokoleniu takie rzeczy robiło się samemu, ale w końcu udało mi się ją przekonać aby podjechała do „Naprawy rowerów”.
Po 20 minutach Kasia oddzwoniła do mnie z podziękowaniami. Cała w skowronkach powiedziała, że wprawdzie takiej dętki na stanie nie mieli, ale już ją zamówili i jutro po pracy odbiera kółko.
Sytuacja z Kasią przypomniała mi zeszłoroczną „przygodę” Krzyśka, mojego kolegi z pracy, z którym siedzę w jednym pokoju. Krzysiek mieszka w tym samym dużym powiatowym mieście, w którym Kasia naprawiała kółko. Zapytałem się go więc, czy jego „przygoda” miała miejsce w „Superduper Bike & Ski Service”. No i BINGO!
Lato zeszłego roku. Kończyłem jakąś pilną robotę, więc byłem wyłączony z tego co się dzieje wokół mnie i prawdopodobnie nie zarejestrowałbym nawet, że Krzysiek z kimś rozmawia przez telefon, gdyby nie to, że mówił coraz bardziej podniesionym głosem, kończąc rozmowę krzykiem cyt. „za godzinę jestem u was i odbieram rower płacąc tylko za regulację przerzutki!!!”.
Jak wyglądała cała sytuacja? Otóż w rowerze syna Krzyśka (wówczas 17-latka) zaczęła szwankować przerzutka. Nic poważnego. Wymagała tylko wyregulowania i Krzysiek zaproponował synowi, że go nauczy regulowania, ale syn nauką zainteresowany nie był, mając widocznie inne ciekawsze zajęcia. Poprosił natomiast Krzyśka o pieniądze, żeby oddać rower do serwisu. Krzysiek stwierdził, że skoro nie chce się nauczyć tej czynności, to niech płaci z własnych pieniędzy i wysłał syna do niewielkiego osiedlowego serwisu, gdzie rowery naprawiał jakiś starszy pan, dorabiający sobie do emerytury. Ot, wynajmował pomieszczenie w piwnicy budynku administracji osiedla.
Syn uznał, że taki dziadek to na nowoczesnych rowerach znać się nie może, po żadnych piwnicach chodzić nie będzie, a poza tym w internecie o tym serwisie ani widu, ani słychu. Po konsultacji z kolegami wybrał „Superduper Bike & Ski Service”, czyli według opinii internetowych po prostu top serwis. Pojechał, odstawił rower, poprosił o regulację przerzutki. Powiedzieli że za 2 dni będzie zrobione, więc w umówionym terminie stawił się na miejscu. Usłyszał, że oczywiście przerzutka jest wyregulowana, ale dodatkowo i to GRATIS!!! zrobili mu przegląd całego roweru i stwierdzili, że 3 części (nie pamiętam jakie!) wymagają wymiany i oczywiście mu je wymienili i cały rachunek wynosi 450 zł. Młody takiej kwoty nie miał, więc zadzwonił do ojca z prośbą o szybki przelew 300 zł bo tyle mu brakowało. I tu wracamy do początku opowieści, czyli rozmowy telefonicznej Krzyśka.
Krzysiek zapytał się na co synowi 300 zł. W odpowiedzi dostał opowieść o przeglądzie gratis i wymianie 3 części w rowerze. Zapytał się, czy syn zlecał wymianę tych części, a po usłyszeniu, że oczywiście nie, poprosił o przekazanie telefonu serwisantowi. Ten zaczął ściemniać o konieczności wymiany tych części, bezpieczeństwie jazdy itp. Odpowiedzi na pytanie, czy miał zlecenie na ich wymianę, unikał jak ognia. W końcu Krzysiek zapytał się go, czy jak idzie do restauracji i zamawia zupę, a przynoszą mu zupę, drugie danie, deser i kawę, to płaci za to co zamówił, czy za wszystko, pomimo że drugiego dania, deseru i kawy nie chciał i zakończył rozmowę wykrzyczanym i cytowanym powyżej tekstem.
I to by było na tyle…
Zacznę od mojej kuzynki Kasi. Po zrobieniu licencjatu, Kasia przeprowadziła się na wieś i zamieszkała w domu odziedziczonym po swojej babci. Sąsiadką Kasi jest Pani Stasia, bardzo dziarska staruszka. Pani Stasia wiosną tego roku uległa jakiemuś wypadkowi i jest zmuszona poruszać się przy pomocy chodzika, w którym jej syn wymienił firmowe kółka, tak aby staruszka mogła się swobodnie poruszać po wiejskich szutrowych drogach. Kilka dni temu z przedniego koła chodzika zaczęło jednak uchodzić powietrze i Pani Stasia została uziemiona. Zwróciła się więc z prośbą do Kasi, aby ta znalazła w pobliskim dużym powiatowym mieście jakiś serwis, który naprawi jej to kółko. Kasia nie za bardzo wiedziała, gdzie ma się z tym kółkiem udać, więc zatelefonowała do któregoś z kuzynów, a ten powiedział jej, że przecież każdy serwis rowerowy wymieni jej dętkę.
Kasia pracuje w ww. powiatowym mieście i dojeżdża tam samochodem, ale prawo jazdy ma od niedawna i niezbyt pewnie czuje się za kółkiem. Dlatego zaczęła szukać serwisów rowerowych na trasie dom – praca. Oczywiście bez problemu znalazła trzy takie miejsca. Jedno odpadło ze względu na godziny otwarcia. Pozostały dwa. Pierwszy o nazwie „Superduper Bike & Ski Service” i drugi o nazwie „Naprawa rowerów”. Kasia oczywiście sprawdziła opinie w internecie i pierwszy miał ich mnóstwo ze średnią 4,9, a drugi niewiele i średnią 2,5.
Dla Kasi wybór był więc jasny i następnego dnia, po pracy udała się do „Superduper Bike & Ski Service”. Na miejscu zaczęła tłumaczyć, że przyszła z takim małym kółkiem i uchodzi z niego powietrze i czy mogą coś na to poradzić. Fachman rzucił na kółko okiem i stwierdził, że to kółko od wózka dziecięcego i musi się udać do serwisu takich wózków, a jedyny taki jaki on zna, jest przy ulicy X w pobliskim wielkim mieście. Dokładnego adresu nie pamięta. Koniec rozmowy!
Tu muszę wyjaśnić, że ulica X to trasa wlotowo/wylotowa do wielkiego miasta, znajdująca się jednak po jego drugiej stronie, w stosunku do miejsca pracy i zamieszkania Kasi. Przy dobrych wiatrach to co najmniej godzina jazdy w jedną stronę. Ja natomiast do ulicy X, mam ok. 10 minut jazdy, a samą ulicą jeżdżę codziennie do i z pracy. Dlatego Kasia zadzwoniła do mnie z pytaniem o serwis wózków. Wspomniana ulica jest usiana różnymi sklepami, hurtowniami oraz magazynami i bladego pojęcia nie miałem, gdzie może tam być jakiś serwis wózków dziecięcych, ale zapytałem się Kasi o co właściwie jej chodzi. Tu Kasia opowiedziała mi całą sytuację. Zacząłem ją więc uświadamiać, że została w obrzydliwy (moim zdaniem) sposób wysłana „na drzewo”. Facet mógł po prostu powiedzieć, że nie ma dętki w takim rozmiarze i żeby poszukała może w innym serwisie rowerowym. Ja rozumiem, że jest środek sezonu rowerowego i roboty mają full i to roboty przynoszącej dobre pieniądze, a nie partaninki z małą dętką za małe pieniądze, ale po co wysyłać dziewczynę do serwisu z wózkami dziecięcymi?!
Reakcja Kasi mnie po prostu rozbroiła. Stwierdziła, że to przecież jest „Superduper Bike & Ski Service” i oni mają średnią opinii 4,9!!! Więc na 100% mają rację!!! Ja z kolei, aby mieć 100% pewności poprosiłem, żeby zrobiła zdjęcie kółka. Zdjęcie dostałem i jak w pysk strzelił zwykłe kółko od jakiegoś dziecięcego roweru. Jest opona, wystaje wentyl, więc sprawa jasna (biorąc pod uwagę uchodzące powietrze), że dętka do wymiany. Pytam się więc Kasi, czy ma gdzieś obok inny serwis i słyszę w odpowiedzi, że jest, ale to „Naprawa rowerów” i mają kiepskie opinie w internecie. Jakiś czas zajęło mi tłumaczenie Kasi, że wymiana dętki to nie konstruowanie rakiety na Marsa i w moim pokoleniu takie rzeczy robiło się samemu, ale w końcu udało mi się ją przekonać aby podjechała do „Naprawy rowerów”.
Po 20 minutach Kasia oddzwoniła do mnie z podziękowaniami. Cała w skowronkach powiedziała, że wprawdzie takiej dętki na stanie nie mieli, ale już ją zamówili i jutro po pracy odbiera kółko.
Sytuacja z Kasią przypomniała mi zeszłoroczną „przygodę” Krzyśka, mojego kolegi z pracy, z którym siedzę w jednym pokoju. Krzysiek mieszka w tym samym dużym powiatowym mieście, w którym Kasia naprawiała kółko. Zapytałem się go więc, czy jego „przygoda” miała miejsce w „Superduper Bike & Ski Service”. No i BINGO!
Lato zeszłego roku. Kończyłem jakąś pilną robotę, więc byłem wyłączony z tego co się dzieje wokół mnie i prawdopodobnie nie zarejestrowałbym nawet, że Krzysiek z kimś rozmawia przez telefon, gdyby nie to, że mówił coraz bardziej podniesionym głosem, kończąc rozmowę krzykiem cyt. „za godzinę jestem u was i odbieram rower płacąc tylko za regulację przerzutki!!!”.
Jak wyglądała cała sytuacja? Otóż w rowerze syna Krzyśka (wówczas 17-latka) zaczęła szwankować przerzutka. Nic poważnego. Wymagała tylko wyregulowania i Krzysiek zaproponował synowi, że go nauczy regulowania, ale syn nauką zainteresowany nie był, mając widocznie inne ciekawsze zajęcia. Poprosił natomiast Krzyśka o pieniądze, żeby oddać rower do serwisu. Krzysiek stwierdził, że skoro nie chce się nauczyć tej czynności, to niech płaci z własnych pieniędzy i wysłał syna do niewielkiego osiedlowego serwisu, gdzie rowery naprawiał jakiś starszy pan, dorabiający sobie do emerytury. Ot, wynajmował pomieszczenie w piwnicy budynku administracji osiedla.
Syn uznał, że taki dziadek to na nowoczesnych rowerach znać się nie może, po żadnych piwnicach chodzić nie będzie, a poza tym w internecie o tym serwisie ani widu, ani słychu. Po konsultacji z kolegami wybrał „Superduper Bike & Ski Service”, czyli według opinii internetowych po prostu top serwis. Pojechał, odstawił rower, poprosił o regulację przerzutki. Powiedzieli że za 2 dni będzie zrobione, więc w umówionym terminie stawił się na miejscu. Usłyszał, że oczywiście przerzutka jest wyregulowana, ale dodatkowo i to GRATIS!!! zrobili mu przegląd całego roweru i stwierdzili, że 3 części (nie pamiętam jakie!) wymagają wymiany i oczywiście mu je wymienili i cały rachunek wynosi 450 zł. Młody takiej kwoty nie miał, więc zadzwonił do ojca z prośbą o szybki przelew 300 zł bo tyle mu brakowało. I tu wracamy do początku opowieści, czyli rozmowy telefonicznej Krzyśka.
Krzysiek zapytał się na co synowi 300 zł. W odpowiedzi dostał opowieść o przeglądzie gratis i wymianie 3 części w rowerze. Zapytał się, czy syn zlecał wymianę tych części, a po usłyszeniu, że oczywiście nie, poprosił o przekazanie telefonu serwisantowi. Ten zaczął ściemniać o konieczności wymiany tych części, bezpieczeństwie jazdy itp. Odpowiedzi na pytanie, czy miał zlecenie na ich wymianę, unikał jak ognia. W końcu Krzysiek zapytał się go, czy jak idzie do restauracji i zamawia zupę, a przynoszą mu zupę, drugie danie, deser i kawę, to płaci za to co zamówił, czy za wszystko, pomimo że drugiego dania, deseru i kawy nie chciał i zakończył rozmowę wykrzyczanym i cytowanym powyżej tekstem.
I to by było na tyle…
uslugi
Ocena:
106
(116)
Opisana poniżej sytuacja miała miejsce kilka lat temu. Firma już nie istnieje, a jej pracownicy rozjechali się po przysłowiowym świecie. Bohaterami opowieści są Adam (mój kuzyn) i Tomek jego kolega z firmy oraz pracujące z nimi koleżanki. Adam z Tomkiem poznali się w pracy i bardzo szybko zaprzyjaźnili. Łączyła ich bowiem pasja do sportów walki, które trenowali od dziecka. Byli w tym samym wieku i obydwu dopadła wówczas tzw. proza życia. Żony, dzieci, budowa domów poza miastem. Na treningi w klubach o ustalonych porach, po prostu nie starczało im czasu. Obydwaj, jak to ujął Adam w rozmowie ze mną, zaczęli lekko rdzewieć, choć starali się utrzymywać formę i ćwiczyć indywidualnie. Ale każdy, kto choć liznął sporty walki, doskonale wie, że żaden worek, czy też manekin nie zastąpi sparring partnera. Razem ćwiczyć nie mogli, gdyż mieszkali w miejscowościach położonych na dwóch różnych końcach wielkiego miasta.
Pewnego roku tuż obok ich firmy, oddano do użytku nowoczesny biurowiec z lokalami użytkowymi na parterze i pierwszym piętrze. W biurowcu otwarto fitness klub, w którym oprócz tradycyjnego żelastwa były też salki dedykowane innym aktywnościom, w tym świetnie wyposażona salka do sportów walki. Klub był otwarty od 06:00, co dawało Adamowi i Tomkowi możliwość treningów przed stawieniem się do pracy. Z możliwości tej skwapliwie skorzystali i zaczęli się umawiać na wspólne treningi. Wcześniej uprawiali różne sporty walki, ale mieli też wspólny mianownik, w postaci boksu, który to sport każdy z nich trenował kilka lat. Oczywiście ćwiczyli też i inne techniki, nie tylko bokserskie, ale w uproszczeniu powiedzmy, że tak średnio 2 razy w tygodniu boksowali sobie na tej salce.
Ich aktywność nie umknęła oczywiście uwadze innych pracowników firmy. Szybko zauważyli, że Adam z Tomkiem nagle zaczęli przychodzić do pracy razem, a na dodatek z przewieszonymi przez ramię dużymi torbami sportowymi. Ciekawscy pracownicy dopytywali się, co robią, gdzie, jak itp. Nie było żadnych powodów aby ukrywać, że trenują sobie we dwóch boks w znajdującym się obok klubie. Potem koleżanki i koledzy troszkę sobie z nich pożartowali, ale jak to bywa po pewnym czasie wszystko ucichło. No i tak sobie chłopaki przez wiele miesięcy w spokoju trenowali.
Wiosną pewnego roku, w pokoju socjalnym zostali jednak zaczepieni przez 3 koleżanki. Zaczęło się od tego, czy nadal trenują boks, a kiedy potwierdzili, jedna z nich zaczęła opowiadać jak to jej kuzynka od pół roku trenuje, jak schudła, jaka zadowolona i inne tam takie achy i ochy. W końcu koleżanki stwierdziły, że one też chcą trenować boks. Adam powiedział, że w klubie odbywają się zajęcia grupowe, ale nie wie w jakie dni i w jakich godzinach, ale wszystko jest na stronie internetowej.
Foch nr 1 (taki maluteńki) – ale one chcą trenować przed pracą, z Adamem i Tomkiem, bo po pracy to dzieci, mężowie itp.
Adam poinformował, że o 06:00 kiedy oni przychodzą, nigdy nie spotkał tam żadnego trenera od boksu i oni sobie z Tomkiem sami trenują.
Foch nr 2 (malutki) – ale im właśnie chodzi o to, żeby Adam i Tomek je trenowali!
Tomek zadał krótkie pytanie, czy którakolwiek z nich trenowała kiedyś boks, albo inny podobny sport walki.
Foch nr 3 (nadal malutki) – NIE! Ale jakie to ma znaczenie, kuzynka też nie trenowała jeszcze pół roku wcześniej, a teraz trenuje.
Tomek zaczął wyjaśniać, że ma gdyż oznacza, że wszystkiego trzeba je będzie uczyć od podstaw, czyli postawy, gardy, poruszania się, zadawania ciosów i obron, a to zajmie nie mniej niż 3 miesiące, co oznacza dla niego i Adama, że przez ten czas sami nie będą mogli trenować. A tak poza tym, żaden z nich nie jest trenerem!
Foch nr 4 (pokaźny) – przecież wystarczy żeby jeden je uczył! Drugi może sobie trenować.
Tu chłopaki zaczęli wyjaśniać, że to nie na tym polega, że trenować samemu to sobie mogą u siebie w domach, gdyż u każdego w garażu wiszą worki i gruszki bokserskie.
Foch nr 5 (potężny) – one się czują obrażone, bo tak na nich liczyły, a oni nie chcą koleżankom pomóc.
Dla świętego spokoju Tomek podał im namiary na jakiegoś kumpla, trenera z uprawnieniami PZB.
Następnego dnia w pracy.
Foch nr 6 (potężny) – zadzwoniły do tego trenera, a on zażyczył sobie dużo większe pieniądze, niźli kuzynka płaci w swoim klubie i Tomek im specjalnie podał te namiary, na złość itd., a potem wróciły pretensje z dnia poprzedniego, czyli że chłopaki są źli i niedobrzy i nie chcą im pomóc.
Tomek uznał, że tłumaczenie dlaczego więcej się płaci za treningi w grupie 3 osób, niż 30 osób nie ma sensu, ale zdenerwowała go ta gadanina o pomocy, więc powiedział, ze ok on im pomoże i poprowadzi treningi, ale prosi je o pomoc w pieleniu ogródka tzn. raz w tygodniu jedna z nich do niego przyjedzie i będzie pielić. Taki barter.
Foch nr 7 (ARMAGEDON) – ONE!!! PIELIĆ!!! Co on sobie w ogóle myśli, za kogo się uważa itp.
Kolejny dzień w pracy.
Adam i Tomek dostali maila od kierowniczki innego wydziału, aby przyszli do niej na określoną godzinę. Ponieważ ta kierowniczka była przełożoną dwóch z trzech chcących trenować pań, Tomek stwierdził, że znów będą męczeni w sprawie treningów. Adam uznał, że to niemożliwe i pewnie chodzi o jakiś projekt wymagający ich konsultacji. Okazało się, że Tomek miał rację.
Zaczęło się od jakiejś gadki o tym, że w firmie jesteśmy jedną wielką rodziną, że należy sobie pomagać, a skończyło na namawianiu chłopaków, aby poprowadzili te treningi. Adamowi odebrało mowę, ale Tomek zachował się przytomnie i zapytał czy prezes zaakceptował to, że kilka osób w godzinach pracy będzie sobie chodziło trenować, gdyż jak zrozumiał chodzi o treningi w godzinach pracy, bo nawet przez myśl mu nie przeszło, że pani kierowniczka usiłuje dysponować ich prywatnym czasem. Kierowniczkę zatkało. Rozmowa trwała jeszcze chwile i aby nie przedłużać, stanęło na tym, że chłopaki poprowadzą paniom jeden trening, tak aby mogły zobaczyć jak takie bokserskie treningi wyglądają.
Koniec końców Adam i Tomek umówili się na ten jednorazowy trening.
Przed treningiem zrobili taki mały wywiad odnośnie sportów uprawianych przez panie i w odpowiedzi usłyszeli opowieści o zumbach, pilatesach, bieganiu, jeździe na rowerze i grze w ping ponga.
Po 10 minutach rozgrzewki, panie zaczęły oddychać pachami co oznaczało, że gadanie o ich aktywnościach fizycznych było mocno przesadzone. Chłopaki przeszli więc do jakiegoś tam pokazu technik bokserskich, dając paniom czas na odpoczynek. Potem zrobili jeszcze zajęcia z pozycji bokserskiej i trzymania gardy i po 40 minutach chcieli kończyć. Panie się jednak oburzyły, że co tak szybko, że kuzynka opowiadała o takich bądź innych ćwiczeniach, a oni im nic z tego nie pokazali. Adam lojalnie uprzedził, że będą miały zakwasy, a to nic przyjemnego, ale panie się uparły. Poprowadzili więc trening jeszcze 30 min.
Następnego dnia wszystko odbyło się zgodnie z przewidywaniami Adama tzn. panie dostały zakwasów. Jedna wzięła urlop na żądanie, a dwie snuły się połamane po firmie. Pocztą pantoflową do Adama i Tomka dotarły wieści, że specjalnie tak poprowadzili ten trening, żeby koleżanki się od nich odczepiły.
Czas jakiś pracownicy firmy „żyli” tą sytuacją, ale później wszystko ucichło, jak to bywa w przypadku takich zdarzeń. Ale co ciekawe, znaczna część koleżanek (głównie) i kolegów stanęła po stronie pań chcących rozpocząć treningi bokserskie. Uznali całą sytuację za niechęć do zwykłej koleżeńskiej pomocy. Jeszcze ciekawsze jest to, że nikt nigdy nie poruszył tematu kosztów (poza poświęceniem prywatnego czasu) jakie musieliby ponieść Adam i Tomek. Dla właściciela klubu nie ma znaczenia czy dana osoba sama trenuje, czy kogoś trenuje – karnet musi wykupić.
Pewnego roku tuż obok ich firmy, oddano do użytku nowoczesny biurowiec z lokalami użytkowymi na parterze i pierwszym piętrze. W biurowcu otwarto fitness klub, w którym oprócz tradycyjnego żelastwa były też salki dedykowane innym aktywnościom, w tym świetnie wyposażona salka do sportów walki. Klub był otwarty od 06:00, co dawało Adamowi i Tomkowi możliwość treningów przed stawieniem się do pracy. Z możliwości tej skwapliwie skorzystali i zaczęli się umawiać na wspólne treningi. Wcześniej uprawiali różne sporty walki, ale mieli też wspólny mianownik, w postaci boksu, który to sport każdy z nich trenował kilka lat. Oczywiście ćwiczyli też i inne techniki, nie tylko bokserskie, ale w uproszczeniu powiedzmy, że tak średnio 2 razy w tygodniu boksowali sobie na tej salce.
Ich aktywność nie umknęła oczywiście uwadze innych pracowników firmy. Szybko zauważyli, że Adam z Tomkiem nagle zaczęli przychodzić do pracy razem, a na dodatek z przewieszonymi przez ramię dużymi torbami sportowymi. Ciekawscy pracownicy dopytywali się, co robią, gdzie, jak itp. Nie było żadnych powodów aby ukrywać, że trenują sobie we dwóch boks w znajdującym się obok klubie. Potem koleżanki i koledzy troszkę sobie z nich pożartowali, ale jak to bywa po pewnym czasie wszystko ucichło. No i tak sobie chłopaki przez wiele miesięcy w spokoju trenowali.
Wiosną pewnego roku, w pokoju socjalnym zostali jednak zaczepieni przez 3 koleżanki. Zaczęło się od tego, czy nadal trenują boks, a kiedy potwierdzili, jedna z nich zaczęła opowiadać jak to jej kuzynka od pół roku trenuje, jak schudła, jaka zadowolona i inne tam takie achy i ochy. W końcu koleżanki stwierdziły, że one też chcą trenować boks. Adam powiedział, że w klubie odbywają się zajęcia grupowe, ale nie wie w jakie dni i w jakich godzinach, ale wszystko jest na stronie internetowej.
Foch nr 1 (taki maluteńki) – ale one chcą trenować przed pracą, z Adamem i Tomkiem, bo po pracy to dzieci, mężowie itp.
Adam poinformował, że o 06:00 kiedy oni przychodzą, nigdy nie spotkał tam żadnego trenera od boksu i oni sobie z Tomkiem sami trenują.
Foch nr 2 (malutki) – ale im właśnie chodzi o to, żeby Adam i Tomek je trenowali!
Tomek zadał krótkie pytanie, czy którakolwiek z nich trenowała kiedyś boks, albo inny podobny sport walki.
Foch nr 3 (nadal malutki) – NIE! Ale jakie to ma znaczenie, kuzynka też nie trenowała jeszcze pół roku wcześniej, a teraz trenuje.
Tomek zaczął wyjaśniać, że ma gdyż oznacza, że wszystkiego trzeba je będzie uczyć od podstaw, czyli postawy, gardy, poruszania się, zadawania ciosów i obron, a to zajmie nie mniej niż 3 miesiące, co oznacza dla niego i Adama, że przez ten czas sami nie będą mogli trenować. A tak poza tym, żaden z nich nie jest trenerem!
Foch nr 4 (pokaźny) – przecież wystarczy żeby jeden je uczył! Drugi może sobie trenować.
Tu chłopaki zaczęli wyjaśniać, że to nie na tym polega, że trenować samemu to sobie mogą u siebie w domach, gdyż u każdego w garażu wiszą worki i gruszki bokserskie.
Foch nr 5 (potężny) – one się czują obrażone, bo tak na nich liczyły, a oni nie chcą koleżankom pomóc.
Dla świętego spokoju Tomek podał im namiary na jakiegoś kumpla, trenera z uprawnieniami PZB.
Następnego dnia w pracy.
Foch nr 6 (potężny) – zadzwoniły do tego trenera, a on zażyczył sobie dużo większe pieniądze, niźli kuzynka płaci w swoim klubie i Tomek im specjalnie podał te namiary, na złość itd., a potem wróciły pretensje z dnia poprzedniego, czyli że chłopaki są źli i niedobrzy i nie chcą im pomóc.
Tomek uznał, że tłumaczenie dlaczego więcej się płaci za treningi w grupie 3 osób, niż 30 osób nie ma sensu, ale zdenerwowała go ta gadanina o pomocy, więc powiedział, ze ok on im pomoże i poprowadzi treningi, ale prosi je o pomoc w pieleniu ogródka tzn. raz w tygodniu jedna z nich do niego przyjedzie i będzie pielić. Taki barter.
Foch nr 7 (ARMAGEDON) – ONE!!! PIELIĆ!!! Co on sobie w ogóle myśli, za kogo się uważa itp.
Kolejny dzień w pracy.
Adam i Tomek dostali maila od kierowniczki innego wydziału, aby przyszli do niej na określoną godzinę. Ponieważ ta kierowniczka była przełożoną dwóch z trzech chcących trenować pań, Tomek stwierdził, że znów będą męczeni w sprawie treningów. Adam uznał, że to niemożliwe i pewnie chodzi o jakiś projekt wymagający ich konsultacji. Okazało się, że Tomek miał rację.
Zaczęło się od jakiejś gadki o tym, że w firmie jesteśmy jedną wielką rodziną, że należy sobie pomagać, a skończyło na namawianiu chłopaków, aby poprowadzili te treningi. Adamowi odebrało mowę, ale Tomek zachował się przytomnie i zapytał czy prezes zaakceptował to, że kilka osób w godzinach pracy będzie sobie chodziło trenować, gdyż jak zrozumiał chodzi o treningi w godzinach pracy, bo nawet przez myśl mu nie przeszło, że pani kierowniczka usiłuje dysponować ich prywatnym czasem. Kierowniczkę zatkało. Rozmowa trwała jeszcze chwile i aby nie przedłużać, stanęło na tym, że chłopaki poprowadzą paniom jeden trening, tak aby mogły zobaczyć jak takie bokserskie treningi wyglądają.
Koniec końców Adam i Tomek umówili się na ten jednorazowy trening.
Przed treningiem zrobili taki mały wywiad odnośnie sportów uprawianych przez panie i w odpowiedzi usłyszeli opowieści o zumbach, pilatesach, bieganiu, jeździe na rowerze i grze w ping ponga.
Po 10 minutach rozgrzewki, panie zaczęły oddychać pachami co oznaczało, że gadanie o ich aktywnościach fizycznych było mocno przesadzone. Chłopaki przeszli więc do jakiegoś tam pokazu technik bokserskich, dając paniom czas na odpoczynek. Potem zrobili jeszcze zajęcia z pozycji bokserskiej i trzymania gardy i po 40 minutach chcieli kończyć. Panie się jednak oburzyły, że co tak szybko, że kuzynka opowiadała o takich bądź innych ćwiczeniach, a oni im nic z tego nie pokazali. Adam lojalnie uprzedził, że będą miały zakwasy, a to nic przyjemnego, ale panie się uparły. Poprowadzili więc trening jeszcze 30 min.
Następnego dnia wszystko odbyło się zgodnie z przewidywaniami Adama tzn. panie dostały zakwasów. Jedna wzięła urlop na żądanie, a dwie snuły się połamane po firmie. Pocztą pantoflową do Adama i Tomka dotarły wieści, że specjalnie tak poprowadzili ten trening, żeby koleżanki się od nich odczepiły.
Czas jakiś pracownicy firmy „żyli” tą sytuacją, ale później wszystko ucichło, jak to bywa w przypadku takich zdarzeń. Ale co ciekawe, znaczna część koleżanek (głównie) i kolegów stanęła po stronie pań chcących rozpocząć treningi bokserskie. Uznali całą sytuację za niechęć do zwykłej koleżeńskiej pomocy. Jeszcze ciekawsze jest to, że nikt nigdy nie poruszył tematu kosztów (poza poświęceniem prywatnego czasu) jakie musieliby ponieść Adam i Tomek. Dla właściciela klubu nie ma znaczenia czy dana osoba sama trenuje, czy kogoś trenuje – karnet musi wykupić.
Ocena:
171
(189)
Sporo było ostatnio opowieści o psach i ich właścicielach. Tym razem – jak sądzę - w dość nietypowym ujęciu.
W zeszłym roku instalowano u mnie panele fotowoltaiczne. Nad całością przedsięwzięcia nadzór sprawowała Pani Ania. Okazało się, że Pani Ania, podobnie jak ja i moja żona, jest miłośniczką psów. Prace trwały, a my rozmawialiśmy o pieskach. W trakcie rozmowy Pani Ania opowiedziała nam o prowadzonym przez jej rodziców pensjonacie. Oczywiście pensjonacie przyjaznym czworonogom. Rodzice Pani Ani, po pierwszym sezonie prowadzenia pensjonatu i niestety zdarzających się zniszczeniach wykładzin i mebli (dokonanych przez psy), postanowili wprowadzić jednorazową opłatę za pobyt czworonoga oraz kaucję, która była zwracana przy opuszczaniu pensjonatu, o ile oczywiście wszystko było w porządku ze stanem pokoju. Nie pamiętam wysokości kaucji, ani nawet tego czy Pani Ania podawała nam jej wysokość, ale jednorazowa opłata wynosiła jedynie 50 złotych i była niezależna od długości pobytu. Oczywiście wszystkie informacje dotyczące pobytu zwierząt były ogólnie dostępne, czy to na stronie internetowej, czy w ogłoszeniach na popularnych portalach. Ponieważ pensjonat znajduje się w nadmorskim kurorcie, to w sezonie średnia długość pobytu wynosiła „tradycyjne” 2 tygodnie. 50 złotych za 2 tygodnie pobytu psa, uważam za opłatę wręcz śmieszną, gdyż sam potrafiłem płacić 20 – 30 złotych za każdy dzień, a spotykałem się też z wyższymi cenami. Ale jak łatwo się domyślić, zawsze znajdą się tacy, którzy będą chcieli zaoszczędzić.
Rodzice Pani Ani przywykli już do nieprzyznawania się do przyjazdu z psem lub kotem i różnych prób „przemycania” zwierząt np. schowanych pod bluzą, kurtką itp. W przypadku pokoi na parterze, standardem było wnoszenie i wynoszenie psa lub kota przez okno i to pomimo monitoringu. Oczywiście ten „przemyt” dotyczył psów ras małych, a nie dogów czy dobermanów.
A teraz dwa największe hity „przemytnicze” opowiedziane przez Panią Anię.
Pierwszy. Rodzina z dwójką małych dzieci, zamieszkująca na 2 piętrze pensjonatu, wciągała pieska na to piętro przy użyciu sznurka i plażowego wiaderka. Tatuś spuszczał wiaderko na dół, mamusia pakowała pieska, a tatuś go wciągał. Recepcjonistka widząc nagranie z monitoringu nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Drugi. Do holu wchodzi elegancka pani, z bagażami (duża walizka i duża torba sportowa) i zmierza w kierunku recepcji. Za nią wbiega gość pensjonatu i prosi o przestawienie jej samochodu, gdyż on nie może wyjechać. Pani stwierdza, że jak się zamelduje, to zejdzie i przestawi samochód. Pan nie ustępuje, wybucha jakaś lekka awanturka, ale w końcu pani zostawia bagaże w holu i idzie przestawić swój samochód. W tym czasie recepcjonistka zauważa, że torba sportowa zaczyna się ruszać, a w zasadzie coś co w niej jest zaczyna się ruszać. Czeka więc na powrót pani z parkingu i pyta się jej co jest „nie tak” z tą torbą. Pani idzie w zaparte, a recepcjonistka prosi o otwarcie torby. Pani zaczyna uderzać w tony typu „co to za standardy”, „ja to wszystko opiszę” itp. i pewnie trwałoby to czas jakiś jeszcze, ale „torba” zaczęła szczekać…
Z pozdrowieniami dla wszystkich miłośników psów!
W zeszłym roku instalowano u mnie panele fotowoltaiczne. Nad całością przedsięwzięcia nadzór sprawowała Pani Ania. Okazało się, że Pani Ania, podobnie jak ja i moja żona, jest miłośniczką psów. Prace trwały, a my rozmawialiśmy o pieskach. W trakcie rozmowy Pani Ania opowiedziała nam o prowadzonym przez jej rodziców pensjonacie. Oczywiście pensjonacie przyjaznym czworonogom. Rodzice Pani Ani, po pierwszym sezonie prowadzenia pensjonatu i niestety zdarzających się zniszczeniach wykładzin i mebli (dokonanych przez psy), postanowili wprowadzić jednorazową opłatę za pobyt czworonoga oraz kaucję, która była zwracana przy opuszczaniu pensjonatu, o ile oczywiście wszystko było w porządku ze stanem pokoju. Nie pamiętam wysokości kaucji, ani nawet tego czy Pani Ania podawała nam jej wysokość, ale jednorazowa opłata wynosiła jedynie 50 złotych i była niezależna od długości pobytu. Oczywiście wszystkie informacje dotyczące pobytu zwierząt były ogólnie dostępne, czy to na stronie internetowej, czy w ogłoszeniach na popularnych portalach. Ponieważ pensjonat znajduje się w nadmorskim kurorcie, to w sezonie średnia długość pobytu wynosiła „tradycyjne” 2 tygodnie. 50 złotych za 2 tygodnie pobytu psa, uważam za opłatę wręcz śmieszną, gdyż sam potrafiłem płacić 20 – 30 złotych za każdy dzień, a spotykałem się też z wyższymi cenami. Ale jak łatwo się domyślić, zawsze znajdą się tacy, którzy będą chcieli zaoszczędzić.
Rodzice Pani Ani przywykli już do nieprzyznawania się do przyjazdu z psem lub kotem i różnych prób „przemycania” zwierząt np. schowanych pod bluzą, kurtką itp. W przypadku pokoi na parterze, standardem było wnoszenie i wynoszenie psa lub kota przez okno i to pomimo monitoringu. Oczywiście ten „przemyt” dotyczył psów ras małych, a nie dogów czy dobermanów.
A teraz dwa największe hity „przemytnicze” opowiedziane przez Panią Anię.
Pierwszy. Rodzina z dwójką małych dzieci, zamieszkująca na 2 piętrze pensjonatu, wciągała pieska na to piętro przy użyciu sznurka i plażowego wiaderka. Tatuś spuszczał wiaderko na dół, mamusia pakowała pieska, a tatuś go wciągał. Recepcjonistka widząc nagranie z monitoringu nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Drugi. Do holu wchodzi elegancka pani, z bagażami (duża walizka i duża torba sportowa) i zmierza w kierunku recepcji. Za nią wbiega gość pensjonatu i prosi o przestawienie jej samochodu, gdyż on nie może wyjechać. Pani stwierdza, że jak się zamelduje, to zejdzie i przestawi samochód. Pan nie ustępuje, wybucha jakaś lekka awanturka, ale w końcu pani zostawia bagaże w holu i idzie przestawić swój samochód. W tym czasie recepcjonistka zauważa, że torba sportowa zaczyna się ruszać, a w zasadzie coś co w niej jest zaczyna się ruszać. Czeka więc na powrót pani z parkingu i pyta się jej co jest „nie tak” z tą torbą. Pani idzie w zaparte, a recepcjonistka prosi o otwarcie torby. Pani zaczyna uderzać w tony typu „co to za standardy”, „ja to wszystko opiszę” itp. i pewnie trwałoby to czas jakiś jeszcze, ale „torba” zaczęła szczekać…
Z pozdrowieniami dla wszystkich miłośników psów!
Ocena:
142
(148)
Rodzice mojego kolegi padli ofiarą oszustów. Stracili sporo pieniędzy, ale na całe szczęście nie przysłowiowe „oszczędności całego życia”. Oszukanych zostało kilkadziesiąt osób. W kwietniu sprawą zajęły się organy ścigania. Szczegóły tej sprawy, wbrew pozorom nie mają jednak znaczenia dla opisywanej przeze mnie historii.
W maju młodsza latorośl kolegi miała pierwszą komunię. Kolega zorganizował przyjęcie w lokalu i zaprosił na nie najbliższą, dość liczną rodzinę. Ponieważ jego rodzice bardzo przeżywali sprawę wspomnianego oszustwa, kolega obdzwonił rodzinę z grzeczną prośbą, aby w czasie przyjęcia nie poruszać tego tematu. Większość gości nie miała absolutnie żadnego problemu z dostosowaniem się do prośby kolegi, ale oczywiście znaleźli się tacy, którzy postanowili drążyć ten temat. I się zaczęło! A co, a jak, a dlaczego nie sprawdzili, nie skonfrontowali itp.? Po etapie pytań, zaczęły się komentarze. Co tu ukrywać, niezbyt miłe. Wyszło na to, ze rodzice kolegi są naiwni, głupi, dali się podejść jak dzieci, a tak w ogóle to wystarczyło sprawdzić/zrobić to i tamto i sprawy by nie było.
Jak łatwo się domyślić, ani rodzice kolegi, ani on sam komentarzami zachwyceni nie byli. Ale meritum sprawy sprowadza się do osób wiodących prym w komentowaniu. A byli to (imiona zmyślone):
1.Wujek Marian – „znawca” samochodów, od lat kupujący je wyłącznie po okazyjnej cenie i to tylko takie, którymi „Niemiec do kościoła jeździł”, a następnie ładujący w nie masę pieniędzy, przy czym ostatni jego zakup, dokonany na giełdzie, odjechał z tejże giełdy na dystans ok. 40 km i się rozkraczył.
2.Ciocia Halinka – która kilka lat temu przelała kilkaset dolarów na konto afrykańskiej księżniczki, w zamian za obietnicę otrzymania przelewu w wysokości kilku milionów dolarów.
3.Ciocia Jadzia – którą sąsiad uratował od oddania sporej kwoty pieniędzy bandytom oszukującym starsze osoby metodą na wnuczka/policjanta. Jadzia wracała już do domu z podjętymi w banku pieniędzmi. Po drodze spotkała sąsiada i zaczęła mu opowiadać o sytuacji, a tan błyskawicznie się zorientował co jest grane.
4.Wujek Staszek – który na licytacji komorniczej kupił dom z lokatorem na tzw. dożywociu, uznając że nie ma takiej rzeczy, której on nie załatwi, czyli że lokatora się pozbędzie. I tak, od wielu lat rodzina Staszka, mieszka pod jednym dachem z obcym facetem.
I to by było na tyle
W maju młodsza latorośl kolegi miała pierwszą komunię. Kolega zorganizował przyjęcie w lokalu i zaprosił na nie najbliższą, dość liczną rodzinę. Ponieważ jego rodzice bardzo przeżywali sprawę wspomnianego oszustwa, kolega obdzwonił rodzinę z grzeczną prośbą, aby w czasie przyjęcia nie poruszać tego tematu. Większość gości nie miała absolutnie żadnego problemu z dostosowaniem się do prośby kolegi, ale oczywiście znaleźli się tacy, którzy postanowili drążyć ten temat. I się zaczęło! A co, a jak, a dlaczego nie sprawdzili, nie skonfrontowali itp.? Po etapie pytań, zaczęły się komentarze. Co tu ukrywać, niezbyt miłe. Wyszło na to, ze rodzice kolegi są naiwni, głupi, dali się podejść jak dzieci, a tak w ogóle to wystarczyło sprawdzić/zrobić to i tamto i sprawy by nie było.
Jak łatwo się domyślić, ani rodzice kolegi, ani on sam komentarzami zachwyceni nie byli. Ale meritum sprawy sprowadza się do osób wiodących prym w komentowaniu. A byli to (imiona zmyślone):
1.Wujek Marian – „znawca” samochodów, od lat kupujący je wyłącznie po okazyjnej cenie i to tylko takie, którymi „Niemiec do kościoła jeździł”, a następnie ładujący w nie masę pieniędzy, przy czym ostatni jego zakup, dokonany na giełdzie, odjechał z tejże giełdy na dystans ok. 40 km i się rozkraczył.
2.Ciocia Halinka – która kilka lat temu przelała kilkaset dolarów na konto afrykańskiej księżniczki, w zamian za obietnicę otrzymania przelewu w wysokości kilku milionów dolarów.
3.Ciocia Jadzia – którą sąsiad uratował od oddania sporej kwoty pieniędzy bandytom oszukującym starsze osoby metodą na wnuczka/policjanta. Jadzia wracała już do domu z podjętymi w banku pieniędzmi. Po drodze spotkała sąsiada i zaczęła mu opowiadać o sytuacji, a tan błyskawicznie się zorientował co jest grane.
4.Wujek Staszek – który na licytacji komorniczej kupił dom z lokatorem na tzw. dożywociu, uznając że nie ma takiej rzeczy, której on nie załatwi, czyli że lokatora się pozbędzie. I tak, od wielu lat rodzina Staszka, mieszka pod jednym dachem z obcym facetem.
I to by było na tyle
rodzina
Ocena:
159
(171)
Do i z pracy w wielkim mieście jeżdżę albo busami, albo prywatnym samochodem. W moim miasteczku jest też stacja kolejowa, ale z usług PKP korzystam sporadycznie (powody nie są ważne dla niniejszej opowieści). W ostatni piątek musiałem jednak skorzystać z usług kolei. W pracy było spotkanie z ważnymi klientami, które jak to bywa przeciągnęło się, a potem musiałem w wielkim mieście załatwić kilka zaplanowanych spraw. Zanim w telefonie padła mi bateria, zdążyłem wysłać sms-a do żony, że będę wracał ostatnim pociągiem jadącym do naszego małego miasteczka, co w praktyce oznacza, że do domu dotrę ok 24:00.
W tym miejscu wypada wyjaśnić, że wspomniany pociąg owiany jest ponurą sławą. Często dochodzi w nim do bójek i kradzieży. Co tu ukrywać, poza pracownikami drugiej zmiany, wracają nim do pobliskich miejscowości osoby, które zabalowały w wielkim mieście. Niektórzy nazywają go „pijaną kolejką”. Inaczej mówiąc bezpiecznie tam nie jest.
Czekam sobie zatem na „pijaną kolejkę’, gdy na peron wtacza się kompletnie nawalony facet. Pewnie bym na niego nie zwrócił uwagi, gdyby nie to, że drze się niesamowicie tzn. śpiewa pieśń na cześć miejscowego klubu piłkarskiego. W śpiewaku rozpoznaję Marcina. Powiedzieć o Marcinie, że jest moim znajomym byłoby nadużyciem. W moim miasteczku zamieszkał ze 4 lata temu, a znam go dlatego, że ożenił się z najlepszą przyjaciółka jednej z moich kuzynek. Nasze dotychczasowe kontakty ograniczyły się do kilku rozmów o przysłowiowej pogodzie. Dziwnym trafem – biorąc pod uwagę jego stan upojenia – Marcin rozpoznaje moją skromną osobę i nie przestając się drzeć, zwraca się do mnie w ten sposób:
- DonDiego!!! Co za spotkanie!!! Idziemy na wódkę!!! Ja stawiam!!! Skończyliśmy dziś robotę, mam od cholery kasy!!! (tekst wypowiedzi ocenzurowałem). I żeby było ciekawiej zza pazuchy wyciąga gruby zwitek banknotów i nim wymachuje.
Zauważam, że przykuliśmy uwagę wielu różnych osób czekających na peronie. Nic dziwnego. Z jednej strony facet w eleganckim garniturze i płaszczyku (przypominam, ze miałem spotkanie z ważnym klientem), a z drugiej strony kompletnie pijany facet wymachujący zwitkiem banknotów. Dla mnie sprawa jest dość prosta, a mianowicie jeżeli zostawię Marcina samego, to na 99% on tych pieniędzy do domu nie dowiezie. Chcąc nie chcąc muszę go pilnować w pociągu, a potem odprowadzić do domu, choć nie jest mi po drodze. Rzecz bowiem w tym, że pod dworcem jest spory park przez który trzeba przejść. Wieczorami park jest miejscem libacji alkoholowych. Ja od pokoleń mieszkam w naszym miasteczku i mnie tam nikt nie zaczepi (z różnych powodów), ale Marcina bywalcy parku nie znają. Nie jestem zachwycony całą sytuacją, ale z drugiej strony Marcin choć strasznie pijany, jest na chodzie, więc pocieszam się, że będzie dobrze. Mój optymizm okazał się przedwczesny. Stukot kół pociągu, bardzo skutecznie uśpił Marcina.
Do naszego miasteczka dojechaliśmy bez żadnych przygód. Schody zaczęły się na peronie i to nie w potocznym tego słowa znaczeniu, gdyż piszę o wysokich schodach nad peronami. Marcin jest niższy ode mnie, ale waży tyle samo (tak „na oko” licząc) co ja. Taszczenie po schodach 80-cio kilogramowego faceta, do łatwych nie należy, a w perspektywie mam do przejścia jeszcze ponad kilometr. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to zadzwonić do brata, żeby po mnie przyjechał samochodem. Jak wspomniałem mój telefon padł, ale przecież Marcin musi mieć swój. Sadzam go więc na ławce przed dworcem i zaczynam przeszukiwać kieszenie jego kurtki i plecaka. Telefonu nie znajduję, ale Marcin się ocknął i pyta się co robię. Wykorzystując jego oprzytomnienie ruszamy w drogę.
Po ok. 30 minutach, niemal skrajnie wyczerpany, staję przed domem Marcina. Dom jest w starej części miasteczka i drzwi wejściowe wychodzą po prostu na chodnik. Opieram Marcina o ścianę i dzwonię do drzwi, choć chyba nie muszę, gdyż Marcin znów zaczął śpiewać i lokatorzy nie tylko tego, ale i innych domów z pewnością go słyszeli. Widzę, że w oknie pojawiła się czyjaś sylwetka. Za chwilę drzwi otwierają się z impetem, a na mojej głowie ląduje mokra, brudna i śmierdząca szmata. Agresorka w osobie starszej pani będącej teściową Marcina, ponawia atak. Już widzę, że zostałem zaatakowany mopem. Unikam drugiego uderzenia, a jego impet powoduje, że agresorka upada na chodnik i zaczyna wrzeszczeć, że ją pobiłem, a tak w ogóle to mnie zna i ja jestem bratankiem Jadźki i nie ujdzie mi to na sucho. Nie czekam na rozwój sytuacji, tylko biorę nogi za pas.
Po ok. 15 minutach jestem u siebie w domu, a tam lekkie zdziwienie, gdyż moja żona czeka na mnie z żądaniem wyjaśnień co też nawywijałem (dodam, że zainteresowała się też tym czy garnitur, koszula i krawat dadzą się uratować). Okazało się, że teściowa Marcina zadzwoniła do mojej ciotki, a z kolei ta nie mogąc dodzwonić się do mnie, zadzwoniła do mojej mamy, a mama do mojej żony. W skrócie, moja rodzina otrzymała informację, że DonDiego upił Marcina do nieprzytomności, a następnie pobił jego teściową. Na szczęście nikt w to nie uwierzył, ale musiałem i tak pomimo środka już nocy, zadzwonić do ciotki i mamy i opowiedzieć całą sytuację. Sprawę uznałem za zamkniętą, ale okazało się, że przedwcześnie.
Po takiej wesołej nocce budzę się (jak na siebie) późno, tj. koło 09:00 i okazuje się, że żona już od 2 godzin nie robi nic innego, tylko gada przez telefon z członkami naszej rodziny. Ja zapomniałem podłączyć swojego telefonu do ładowarki, a żona po tych przejściach nie chciała mnie budzić. Okazuje się, że przebieg nocnych wydarzeń nabrał swoistych rumieńców. Do wersji upicia Marcina i pobicia jego teściowej, dochodzi jeszcze kradzież nowego telefonu Marcina i jakiejś części jego wypłaty. Padają słowa takie jak – policja, obdukcja, sąd, adwokat, odszkodowanie, jakieś astronomiczne kwoty itp. No po prostu armagedon.
Proszę żonę żeby wyłączyła telefon, aby nikt nam nie przeszkadzał. Siadamy w salonie i na spokojnie przedstawiam jej swoje stanowisko. Marcin pracuje w wykończeniówce. Jeśli skończyli jakąś dużą robotę i zainkasowali spore pieniądze, to z ekipą na 110% postanowili to uczcić, szczególnie że to był piątek. Jeżeli wpadli na pomysł odwiedzenia jakiegoś lepszego lokalu, a nie picia pod chmurką, to na alkohol mogli tam wydać nawet kilkaset złotych. W wielkim mieście lokali, w których jeden drink kosztuje więcej niż flaszka w monopolowym, jest bez liku. Jeśli oprócz picia zamawiali jedzenie, to można do rachunku doliczyć spokojnie stówkę, dwie albo i więcej. Jeżeli koledzy Marcina byli w podobnym stanie jak on, to w wielu lokalach można trafić na personel, który jak się zwykło mawiać, nawet datę bitwy pod Grunwaldem jest w stanie dopisać do rachunku. Telefon mógł zgubić, albo ktoś mu ukradł. Jednocześnie ocknął się na dworcu, gdy przeszukiwałem mu kieszenie i plecak i pewnie gdzieś w podświadomości zarejestrował ten fakt. Żona następnego dnia policzyła wypłatę i okazało się, że coś za mało jest pieniążków, a Marcin świadomie lub nie, wrobił mnie w całą sytuację.
I w tym momencie u mojej ślubnej zapaliła się lampka (ach ta kobieca intuicja) i zadała mi pytanie co z żoną Marcina? Na miejscu widziałem tylko jego teściową, a we wszystkich rozmowach telefonicznych z rodziną, mówiono tylko o teściowej. Jak wspomniałem, żona Marcina to najlepsza przyjaciółka jednej z moich kuzynek. Telefonujemy do kuzynki, która odbierając telefon od razu mówi, że właśnie miała do nas dzwonić. Okazuje się, że żona Marcina wyjechała gdzieś do rodziny, ale ze względu na sytuację już wraca do domu. Kuzynka zaznaczyła też, że żona Marcina ma zamiar poważnie porozmawiać z mężem i nie wierzy w jego opowieści, a tym samym przypisywane mi czyny.
Finał sprawy okazał się następujący. Żona Marcina porozmawiała nie tylko z nim, ale i kolegami z jego ekipy budowlanej. Scenariusz, który przedstawiłem swojej żonie, niewiele odbiegał od rzeczywistych zdarzeń. Otóż ekipa postanowiła oczywiście uczcić zakończenie roboty i otrzymanie sowitej wypłaty, ale zaczęli od picia pod chmurką. Tyle, że już dość mocno wstawieni, postanowili odwiedzić klub dla panów i tam zamawiali sobie tancerki do stolika, jednocześnie dalej pijąc. Marcin nie pamiętał co się stało z telefonem, ani jaki rachunek zapłacili w klubie, ale skojarzył że przeszukiwałem mu kieszenie i plecak. Rachunek musiał być naprawdę wysoki, skoro teściowa zorientowała się, że zięć coś mało pieniędzy do domu przyniósł. Resztę sama sobie dopowiedziała.
Za sytuację zostałem przeproszony! Przeproszony przez żonę Marcina!
PS. A do niedawna śmiałem się z powiedzenia, że każdy dobry uczynek musi być przykładnie ukarany.
W tym miejscu wypada wyjaśnić, że wspomniany pociąg owiany jest ponurą sławą. Często dochodzi w nim do bójek i kradzieży. Co tu ukrywać, poza pracownikami drugiej zmiany, wracają nim do pobliskich miejscowości osoby, które zabalowały w wielkim mieście. Niektórzy nazywają go „pijaną kolejką”. Inaczej mówiąc bezpiecznie tam nie jest.
Czekam sobie zatem na „pijaną kolejkę’, gdy na peron wtacza się kompletnie nawalony facet. Pewnie bym na niego nie zwrócił uwagi, gdyby nie to, że drze się niesamowicie tzn. śpiewa pieśń na cześć miejscowego klubu piłkarskiego. W śpiewaku rozpoznaję Marcina. Powiedzieć o Marcinie, że jest moim znajomym byłoby nadużyciem. W moim miasteczku zamieszkał ze 4 lata temu, a znam go dlatego, że ożenił się z najlepszą przyjaciółka jednej z moich kuzynek. Nasze dotychczasowe kontakty ograniczyły się do kilku rozmów o przysłowiowej pogodzie. Dziwnym trafem – biorąc pod uwagę jego stan upojenia – Marcin rozpoznaje moją skromną osobę i nie przestając się drzeć, zwraca się do mnie w ten sposób:
- DonDiego!!! Co za spotkanie!!! Idziemy na wódkę!!! Ja stawiam!!! Skończyliśmy dziś robotę, mam od cholery kasy!!! (tekst wypowiedzi ocenzurowałem). I żeby było ciekawiej zza pazuchy wyciąga gruby zwitek banknotów i nim wymachuje.
Zauważam, że przykuliśmy uwagę wielu różnych osób czekających na peronie. Nic dziwnego. Z jednej strony facet w eleganckim garniturze i płaszczyku (przypominam, ze miałem spotkanie z ważnym klientem), a z drugiej strony kompletnie pijany facet wymachujący zwitkiem banknotów. Dla mnie sprawa jest dość prosta, a mianowicie jeżeli zostawię Marcina samego, to na 99% on tych pieniędzy do domu nie dowiezie. Chcąc nie chcąc muszę go pilnować w pociągu, a potem odprowadzić do domu, choć nie jest mi po drodze. Rzecz bowiem w tym, że pod dworcem jest spory park przez który trzeba przejść. Wieczorami park jest miejscem libacji alkoholowych. Ja od pokoleń mieszkam w naszym miasteczku i mnie tam nikt nie zaczepi (z różnych powodów), ale Marcina bywalcy parku nie znają. Nie jestem zachwycony całą sytuacją, ale z drugiej strony Marcin choć strasznie pijany, jest na chodzie, więc pocieszam się, że będzie dobrze. Mój optymizm okazał się przedwczesny. Stukot kół pociągu, bardzo skutecznie uśpił Marcina.
Do naszego miasteczka dojechaliśmy bez żadnych przygód. Schody zaczęły się na peronie i to nie w potocznym tego słowa znaczeniu, gdyż piszę o wysokich schodach nad peronami. Marcin jest niższy ode mnie, ale waży tyle samo (tak „na oko” licząc) co ja. Taszczenie po schodach 80-cio kilogramowego faceta, do łatwych nie należy, a w perspektywie mam do przejścia jeszcze ponad kilometr. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to zadzwonić do brata, żeby po mnie przyjechał samochodem. Jak wspomniałem mój telefon padł, ale przecież Marcin musi mieć swój. Sadzam go więc na ławce przed dworcem i zaczynam przeszukiwać kieszenie jego kurtki i plecaka. Telefonu nie znajduję, ale Marcin się ocknął i pyta się co robię. Wykorzystując jego oprzytomnienie ruszamy w drogę.
Po ok. 30 minutach, niemal skrajnie wyczerpany, staję przed domem Marcina. Dom jest w starej części miasteczka i drzwi wejściowe wychodzą po prostu na chodnik. Opieram Marcina o ścianę i dzwonię do drzwi, choć chyba nie muszę, gdyż Marcin znów zaczął śpiewać i lokatorzy nie tylko tego, ale i innych domów z pewnością go słyszeli. Widzę, że w oknie pojawiła się czyjaś sylwetka. Za chwilę drzwi otwierają się z impetem, a na mojej głowie ląduje mokra, brudna i śmierdząca szmata. Agresorka w osobie starszej pani będącej teściową Marcina, ponawia atak. Już widzę, że zostałem zaatakowany mopem. Unikam drugiego uderzenia, a jego impet powoduje, że agresorka upada na chodnik i zaczyna wrzeszczeć, że ją pobiłem, a tak w ogóle to mnie zna i ja jestem bratankiem Jadźki i nie ujdzie mi to na sucho. Nie czekam na rozwój sytuacji, tylko biorę nogi za pas.
Po ok. 15 minutach jestem u siebie w domu, a tam lekkie zdziwienie, gdyż moja żona czeka na mnie z żądaniem wyjaśnień co też nawywijałem (dodam, że zainteresowała się też tym czy garnitur, koszula i krawat dadzą się uratować). Okazało się, że teściowa Marcina zadzwoniła do mojej ciotki, a z kolei ta nie mogąc dodzwonić się do mnie, zadzwoniła do mojej mamy, a mama do mojej żony. W skrócie, moja rodzina otrzymała informację, że DonDiego upił Marcina do nieprzytomności, a następnie pobił jego teściową. Na szczęście nikt w to nie uwierzył, ale musiałem i tak pomimo środka już nocy, zadzwonić do ciotki i mamy i opowiedzieć całą sytuację. Sprawę uznałem za zamkniętą, ale okazało się, że przedwcześnie.
Po takiej wesołej nocce budzę się (jak na siebie) późno, tj. koło 09:00 i okazuje się, że żona już od 2 godzin nie robi nic innego, tylko gada przez telefon z członkami naszej rodziny. Ja zapomniałem podłączyć swojego telefonu do ładowarki, a żona po tych przejściach nie chciała mnie budzić. Okazuje się, że przebieg nocnych wydarzeń nabrał swoistych rumieńców. Do wersji upicia Marcina i pobicia jego teściowej, dochodzi jeszcze kradzież nowego telefonu Marcina i jakiejś części jego wypłaty. Padają słowa takie jak – policja, obdukcja, sąd, adwokat, odszkodowanie, jakieś astronomiczne kwoty itp. No po prostu armagedon.
Proszę żonę żeby wyłączyła telefon, aby nikt nam nie przeszkadzał. Siadamy w salonie i na spokojnie przedstawiam jej swoje stanowisko. Marcin pracuje w wykończeniówce. Jeśli skończyli jakąś dużą robotę i zainkasowali spore pieniądze, to z ekipą na 110% postanowili to uczcić, szczególnie że to był piątek. Jeżeli wpadli na pomysł odwiedzenia jakiegoś lepszego lokalu, a nie picia pod chmurką, to na alkohol mogli tam wydać nawet kilkaset złotych. W wielkim mieście lokali, w których jeden drink kosztuje więcej niż flaszka w monopolowym, jest bez liku. Jeśli oprócz picia zamawiali jedzenie, to można do rachunku doliczyć spokojnie stówkę, dwie albo i więcej. Jeżeli koledzy Marcina byli w podobnym stanie jak on, to w wielu lokalach można trafić na personel, który jak się zwykło mawiać, nawet datę bitwy pod Grunwaldem jest w stanie dopisać do rachunku. Telefon mógł zgubić, albo ktoś mu ukradł. Jednocześnie ocknął się na dworcu, gdy przeszukiwałem mu kieszenie i plecak i pewnie gdzieś w podświadomości zarejestrował ten fakt. Żona następnego dnia policzyła wypłatę i okazało się, że coś za mało jest pieniążków, a Marcin świadomie lub nie, wrobił mnie w całą sytuację.
I w tym momencie u mojej ślubnej zapaliła się lampka (ach ta kobieca intuicja) i zadała mi pytanie co z żoną Marcina? Na miejscu widziałem tylko jego teściową, a we wszystkich rozmowach telefonicznych z rodziną, mówiono tylko o teściowej. Jak wspomniałem, żona Marcina to najlepsza przyjaciółka jednej z moich kuzynek. Telefonujemy do kuzynki, która odbierając telefon od razu mówi, że właśnie miała do nas dzwonić. Okazuje się, że żona Marcina wyjechała gdzieś do rodziny, ale ze względu na sytuację już wraca do domu. Kuzynka zaznaczyła też, że żona Marcina ma zamiar poważnie porozmawiać z mężem i nie wierzy w jego opowieści, a tym samym przypisywane mi czyny.
Finał sprawy okazał się następujący. Żona Marcina porozmawiała nie tylko z nim, ale i kolegami z jego ekipy budowlanej. Scenariusz, który przedstawiłem swojej żonie, niewiele odbiegał od rzeczywistych zdarzeń. Otóż ekipa postanowiła oczywiście uczcić zakończenie roboty i otrzymanie sowitej wypłaty, ale zaczęli od picia pod chmurką. Tyle, że już dość mocno wstawieni, postanowili odwiedzić klub dla panów i tam zamawiali sobie tancerki do stolika, jednocześnie dalej pijąc. Marcin nie pamiętał co się stało z telefonem, ani jaki rachunek zapłacili w klubie, ale skojarzył że przeszukiwałem mu kieszenie i plecak. Rachunek musiał być naprawdę wysoki, skoro teściowa zorientowała się, że zięć coś mało pieniędzy do domu przyniósł. Resztę sama sobie dopowiedziała.
Za sytuację zostałem przeproszony! Przeproszony przez żonę Marcina!
PS. A do niedawna śmiałem się z powiedzenia, że każdy dobry uczynek musi być przykładnie ukarany.
Ocena:
157
(169)
Łobuz kocha najbardziej. Zawsze byłem przekonany, że wyznawczynie tego powiedzonka to nastolatki, ewentualnie jakieś niedojrzałe dwudziestokilkulatki. Moje przekonanie legło jednak w gruzach, gdy poznałem Agę. Aga to najlepsza przyjaciółka naszej nowej (wówczas) sąsiadki, Kasi. Aga i Kasia znają się od dziecka i razem wychowały się na wielkomiejskim blokowisku. Aga mieszka tam do tej pory, a Kasia wraz z mężem pobudowali się na sąsiadującej z moją działce, w niewielkim miasteczku sąsiadującym z wielkim miastem. Kasia i jej mąż oraz ja i moja żona jesteśmy w podobnym wieku i nawet dzieci mamy z tego samego rocznika. Szybko się zatem zaprzyjaźniliśmy.
Wracając do bohaterki tej historii, z opowieści Kasi wynikało, że już w liceum Aga gustowała wyłącznie w tzw. złych chłopcach. Jej partnerami zawsze byli wysocy, wysportowani (warto dodać, że uprawiający sporty ekstremalne lub sporty walki) faceci w typie macho/samiec alfa, skłonni do agresji, zdradzania, nękani nałogami, wchodzący nawet w konflikt z prawem (środowisko kiboli). Aga to bardzo atrakcyjna kobieta, która nigdy nie narzekała na brak adoratorów, ale „zwykli” faceci nie mieli u niej żadnych szans, gdyż jak twierdziła nie czuła przy nich żadnego dreszczyku emocji, czyli po prostu ją nudzili.
W momencie kiedy zaczyna się moja opowieść, Aga zbliża się nieuchronnie do 40 wiosny swego życia, a jej bilans życiowo – uczuciowy sprowadza się do dwóch ślubów i dwóch rozwodów, dwójki dzieci, alimentów wypłacanych przez ZUS, wielokrotnie złamanego serduszka, raz złamanej przez partnera ręki, wielu siniaków, długów po partnerach, które przyszło jej spłacać i wielu innych „atrakcji” typu odbieranie partnera z komisariatu, czy wyciąganie delikwenta z jakiejś pijackiej meliny. I na tym skończę wprowadzenie do mojej opowieści.
Pewnego pięknego dnia zawitała u nas Kasia z zaproszeniem na grilla. Dla nas to swego rodzaju rutyna, gdyż od kilku lat, gdy my robimy grilla dla znajomych, zapraszamy Kasię z mężem, a gdy ona robi zaprasza nas. Oczywiście znamy już najbliższych przyjaciół Kasi, ale zawsze pada pytanie, kto będzie. I dowiadujemy się, że m.in. Aga z nowym partnerem. Musieliśmy z żoną zrobić nietęgie miny (mieliśmy wątpliwą przyjemność poznania dwóch byłych partnerów Agi), gdyż Kasia od razu zareagowała i zaczęła opowieść, że Aga wreszcie dojrzała i tym razem zaczęła się spotykać z normalnym facetem. I faktycznie nowy partner Agi (nazwijmy go Darkiem) w niczym nie przypominał jej dotychczasowych facetów. Wpatrzony w Agę jak w obrazek, szarmancki, średniego wzrostu, lekko łysiejący, po rozwodzie, ale bez dzieci. Kiedy go zagaiłem o to jaki sport uprawia, zdołał wydukać z siebie, że lubi jeździć na rowerze. Dodam jeszcze, że nie pił alkoholu.
Najbliżsi przyjaciele Agi bardzo kibicowali jej związkowi z Darkiem, a tenże związek rozwijał się dynamicznie. Po pewnym czasie Darek zaproponował wspólne zamieszkanie w jego domu, a niedługo potem oświadczył się i został przyjęty. W tym miejscu warto dodać, że w zawodzie, który Aga wykonywała, przysłowiowych kokosów się nie zarabia, a alimenty z ZUS-u wysokie też nie są. Adze w utrzymaniu musiał pomagać jej ojciec (matka już nie żyła), który miał wysoką emeryturę i dodatkowo sobie do niej dorabiał. W momencie przeprowadzki do Darka, problemy finansowe Agi zniknęły, gdyż Darek jako pracownik międzynarodowej firmy, świetnie zarabiał. Dodatkowo podobno miał znakomity kontakt z dziećmi Agi.
Wróćmy jednak do oświadczyn, po których rozpoczęły się wstępne przygotowania do ślubu. Zostały one nieoczekiwanie wstrzymane przez sytuację zawodową Darka. Otóż jego pracodawca postanowił go awansować na stanowisko managerskie, ale żeby do tego doszło, Darek zgodnie z procedurami firmy musiał odbyć jakiś staż/szkolenie w centrali poza granicami Polski. No i Darek wyjechał na pół roku za granicę, ale raz w miesiącu na 3 dni (na koszt pracodawcy) przylatywał do Polski.
Pewnego pięknego dnia, po pracy i treningu wracam do domu, gdzie zastaję żonę wraz z Kasią siedzące na tarasie przy butelce łyskacza. Obydwie są bardzo pobudzone i wzburzone. Zostaję zasypany „informacjami”, że Darek to kanalia, gnida, menda itp. (choć używały mocniejszych słów) i wreszcie dowiaduję się, że po przylocie do Polski (ostatnim przed powrotem), Aga czekała na niego z cudowną nowiną, że jest z nim w ciąży, a on kazał jej się wynosić z domu i dał jej na to miesiąc czasu, czyli termin swojego powrotu do Polski. Nie powiem, żeby ta informacja mnie nie zaskoczyła, ale należę do osób, które lubią wysłuchać wersji zdarzeń obydwu stron, a nie tylko jednej. Kiedy o tym powiedziałem Kasi i swojej żonie, obydwie strzeliły focha, a Kasia dodała że Darek w odpowiedzi na liczne telefony (nie odbierał), sms-y i maile, ograniczył się tylko do sms-a, żeby rozmawiać z Agą, a nie z nim, a jak już koniecznie Kasia musi z nim rozmawiać to dopiero po jego powrocie do Polski. Sms Darka został odebrany jako skrajna bezczelność.
Do rozmowy Darka z Kasią doszło po jego powrocie do Polski. Rozmowa była krótka. Darek oświadczył, że jest bezpłodny, a więc dziecko nie może być jego! Przez bezpłodność rozpadło się jego pierwsze małżeństwo. Ten temat jest dla niego bardzo bolesny, dlatego nigdy go nie poruszał w rozmowie z Agą, szczególnie że gdy ich związek stał się już poważny. Aga oświadczyła, iż nie chce mieć więcej dzieci i cały czas stosowała antykoncepcję. Na koniec stwierdził, że jeśli Kasia chce poznać prawdę musi porozmawiać z Agą.
Jak łatwo się domyślić Kasia porozmawiała z Agą, a ta wreszcie wyznała jej prawdę. Otóż jakieś dwa tygodnie po wyjeździe Darka, poszła z koleżanką z pracy na piwo do pubu. I tam poznała kolejnego „złego chłopca”, na dodatek dużo młodszego od siebie, w którym „się zakochała”. Potem w przerwach od płaczu, padały podobno jakieś komunały typu „broniłam się przed tym uczuciem”, „nie mogłam mu się oprzeć”, „to było silniejsze ode mnie” itp. Kiedy amoroso dowiedział się o ciąży Agi, zniknął. Ta zaś postanowiła ojcem dziecka uczynić Darka, no ale nie wyszło.
Jeżeli sądzicie, że to koniec historii, to jesteście w błędzie. Jak już wspomniałem powyżej sytuacja finansowa Agi przed poznaniem Darka, nie była najlepsza. Po całych opisanych wydarzeniach pogorszyła się jeszcze bardziej i to nie tylko ze względu na dziecko w drodze, ale i śmierć ojca, który ją wspomagał finansowo. No ale do brzegu. Otóż jedna z sióstr ciotecznych mojej żony jest radcą prawnym i prowadzi własną kancelarię. Kiedyś poleciliśmy ją któremuś ze znajomych Agi i Kasi i był bardzo zadowolony z jej usług. Najwidoczniej Aga gdzieś tam zarejestrowała ten fakt i zdobyła jej telefon, a następnie powołując się na moją żonę umówiła się na spotkanie. Po spotkaniu wzburzona siostra zatelefonowała do nas mając pretensje, że polecamy ją jakiejś idiotce. Okazało się bowiem, że Aga wpadła na kilka różnych pomysłów oskubania Darka z kasy, w tym np. przypisania Darkowi, że jej porzucenie było przyczyną śmierci ojca i żądania z tego tytułu odszkodowania.
Ja rozumiem, że tonący brzytwy się chwyta, ale...
Wracając do bohaterki tej historii, z opowieści Kasi wynikało, że już w liceum Aga gustowała wyłącznie w tzw. złych chłopcach. Jej partnerami zawsze byli wysocy, wysportowani (warto dodać, że uprawiający sporty ekstremalne lub sporty walki) faceci w typie macho/samiec alfa, skłonni do agresji, zdradzania, nękani nałogami, wchodzący nawet w konflikt z prawem (środowisko kiboli). Aga to bardzo atrakcyjna kobieta, która nigdy nie narzekała na brak adoratorów, ale „zwykli” faceci nie mieli u niej żadnych szans, gdyż jak twierdziła nie czuła przy nich żadnego dreszczyku emocji, czyli po prostu ją nudzili.
W momencie kiedy zaczyna się moja opowieść, Aga zbliża się nieuchronnie do 40 wiosny swego życia, a jej bilans życiowo – uczuciowy sprowadza się do dwóch ślubów i dwóch rozwodów, dwójki dzieci, alimentów wypłacanych przez ZUS, wielokrotnie złamanego serduszka, raz złamanej przez partnera ręki, wielu siniaków, długów po partnerach, które przyszło jej spłacać i wielu innych „atrakcji” typu odbieranie partnera z komisariatu, czy wyciąganie delikwenta z jakiejś pijackiej meliny. I na tym skończę wprowadzenie do mojej opowieści.
Pewnego pięknego dnia zawitała u nas Kasia z zaproszeniem na grilla. Dla nas to swego rodzaju rutyna, gdyż od kilku lat, gdy my robimy grilla dla znajomych, zapraszamy Kasię z mężem, a gdy ona robi zaprasza nas. Oczywiście znamy już najbliższych przyjaciół Kasi, ale zawsze pada pytanie, kto będzie. I dowiadujemy się, że m.in. Aga z nowym partnerem. Musieliśmy z żoną zrobić nietęgie miny (mieliśmy wątpliwą przyjemność poznania dwóch byłych partnerów Agi), gdyż Kasia od razu zareagowała i zaczęła opowieść, że Aga wreszcie dojrzała i tym razem zaczęła się spotykać z normalnym facetem. I faktycznie nowy partner Agi (nazwijmy go Darkiem) w niczym nie przypominał jej dotychczasowych facetów. Wpatrzony w Agę jak w obrazek, szarmancki, średniego wzrostu, lekko łysiejący, po rozwodzie, ale bez dzieci. Kiedy go zagaiłem o to jaki sport uprawia, zdołał wydukać z siebie, że lubi jeździć na rowerze. Dodam jeszcze, że nie pił alkoholu.
Najbliżsi przyjaciele Agi bardzo kibicowali jej związkowi z Darkiem, a tenże związek rozwijał się dynamicznie. Po pewnym czasie Darek zaproponował wspólne zamieszkanie w jego domu, a niedługo potem oświadczył się i został przyjęty. W tym miejscu warto dodać, że w zawodzie, który Aga wykonywała, przysłowiowych kokosów się nie zarabia, a alimenty z ZUS-u wysokie też nie są. Adze w utrzymaniu musiał pomagać jej ojciec (matka już nie żyła), który miał wysoką emeryturę i dodatkowo sobie do niej dorabiał. W momencie przeprowadzki do Darka, problemy finansowe Agi zniknęły, gdyż Darek jako pracownik międzynarodowej firmy, świetnie zarabiał. Dodatkowo podobno miał znakomity kontakt z dziećmi Agi.
Wróćmy jednak do oświadczyn, po których rozpoczęły się wstępne przygotowania do ślubu. Zostały one nieoczekiwanie wstrzymane przez sytuację zawodową Darka. Otóż jego pracodawca postanowił go awansować na stanowisko managerskie, ale żeby do tego doszło, Darek zgodnie z procedurami firmy musiał odbyć jakiś staż/szkolenie w centrali poza granicami Polski. No i Darek wyjechał na pół roku za granicę, ale raz w miesiącu na 3 dni (na koszt pracodawcy) przylatywał do Polski.
Pewnego pięknego dnia, po pracy i treningu wracam do domu, gdzie zastaję żonę wraz z Kasią siedzące na tarasie przy butelce łyskacza. Obydwie są bardzo pobudzone i wzburzone. Zostaję zasypany „informacjami”, że Darek to kanalia, gnida, menda itp. (choć używały mocniejszych słów) i wreszcie dowiaduję się, że po przylocie do Polski (ostatnim przed powrotem), Aga czekała na niego z cudowną nowiną, że jest z nim w ciąży, a on kazał jej się wynosić z domu i dał jej na to miesiąc czasu, czyli termin swojego powrotu do Polski. Nie powiem, żeby ta informacja mnie nie zaskoczyła, ale należę do osób, które lubią wysłuchać wersji zdarzeń obydwu stron, a nie tylko jednej. Kiedy o tym powiedziałem Kasi i swojej żonie, obydwie strzeliły focha, a Kasia dodała że Darek w odpowiedzi na liczne telefony (nie odbierał), sms-y i maile, ograniczył się tylko do sms-a, żeby rozmawiać z Agą, a nie z nim, a jak już koniecznie Kasia musi z nim rozmawiać to dopiero po jego powrocie do Polski. Sms Darka został odebrany jako skrajna bezczelność.
Do rozmowy Darka z Kasią doszło po jego powrocie do Polski. Rozmowa była krótka. Darek oświadczył, że jest bezpłodny, a więc dziecko nie może być jego! Przez bezpłodność rozpadło się jego pierwsze małżeństwo. Ten temat jest dla niego bardzo bolesny, dlatego nigdy go nie poruszał w rozmowie z Agą, szczególnie że gdy ich związek stał się już poważny. Aga oświadczyła, iż nie chce mieć więcej dzieci i cały czas stosowała antykoncepcję. Na koniec stwierdził, że jeśli Kasia chce poznać prawdę musi porozmawiać z Agą.
Jak łatwo się domyślić Kasia porozmawiała z Agą, a ta wreszcie wyznała jej prawdę. Otóż jakieś dwa tygodnie po wyjeździe Darka, poszła z koleżanką z pracy na piwo do pubu. I tam poznała kolejnego „złego chłopca”, na dodatek dużo młodszego od siebie, w którym „się zakochała”. Potem w przerwach od płaczu, padały podobno jakieś komunały typu „broniłam się przed tym uczuciem”, „nie mogłam mu się oprzeć”, „to było silniejsze ode mnie” itp. Kiedy amoroso dowiedział się o ciąży Agi, zniknął. Ta zaś postanowiła ojcem dziecka uczynić Darka, no ale nie wyszło.
Jeżeli sądzicie, że to koniec historii, to jesteście w błędzie. Jak już wspomniałem powyżej sytuacja finansowa Agi przed poznaniem Darka, nie była najlepsza. Po całych opisanych wydarzeniach pogorszyła się jeszcze bardziej i to nie tylko ze względu na dziecko w drodze, ale i śmierć ojca, który ją wspomagał finansowo. No ale do brzegu. Otóż jedna z sióstr ciotecznych mojej żony jest radcą prawnym i prowadzi własną kancelarię. Kiedyś poleciliśmy ją któremuś ze znajomych Agi i Kasi i był bardzo zadowolony z jej usług. Najwidoczniej Aga gdzieś tam zarejestrowała ten fakt i zdobyła jej telefon, a następnie powołując się na moją żonę umówiła się na spotkanie. Po spotkaniu wzburzona siostra zatelefonowała do nas mając pretensje, że polecamy ją jakiejś idiotce. Okazało się bowiem, że Aga wpadła na kilka różnych pomysłów oskubania Darka z kasy, w tym np. przypisania Darkowi, że jej porzucenie było przyczyną śmierci ojca i żądania z tego tytułu odszkodowania.
Ja rozumiem, że tonący brzytwy się chwyta, ale...
związek
Ocena:
203
(219)
Historia którą Wam opiszę miała miejsce kilkanaście lat temu.
Brat zwiózł mnie do Warszawy na szkolenie. Zawiózł, gdyż sam nie mogłem tam pojechać, a to dlatego że kilka dni wcześniej zerwałem więzadła w prawym kolanie i ortopeda zapakował mnie w gustowny gips, ciągnący się od kostki, aż po pachwinę. W Warszawie nocowałem u przyjaciela z czasów studenckich. Jego mieszkanie jest położone niedaleko stacji metra. Szkolenie odbywało się w miejscu położonym blisko innej stacji metra. Do przejechania miałem raptem 4 stacje. Dodatkowo szkolenie odbywało się w godzinach 10:00 – 18:00 co pozwalało mi na uniknięcie porannego i popołudniowego tłoku w metrze. Poza tym w Warszawie była piękna majowa pogoda.
Teoretycznie zatem nie było tak źle. Jeżeli jednak ktoś nosił na sobie taki gips, to doskonale wie, jak ciężko jest w nim się poruszać, a w szczególności wchodzić i schodzić po schodach, szczególnie że ortopeda zakazał mi używania kuli. Po wyjściu z mieszkania kolegi miałem do pokonania 3 piętra (brak windy), a potem ok. 300 metrów do stacji.
Dla zdrowego człowieka to żaden dystans, ale ja po dojściu na peron metra byłem już wykończony i to pomimo tego, że jestem człowiekiem wysportowanym. Dlatego też, wchodząc do kolejki skwapliwie korzystałem z wolnych miejsc siedzących. Trudno jest powiedzieć, że na nich siedziałem, raczej wyglądałem jak facet, który rozłożył się na kanapie w salonie. Nie jestem olbrzymem, ale mam te 185 cm wzrostu, co powodowało, że noga w gipsie blokowała swobodne przejście wzdłuż wagonika. Oczywiście byłem przygotowany na to, że ktoś może zwrócić mi uwagę na „pozę” którą przyjmowałem, szczególnie że szerokie luźne spodnie dresowe skutecznie ukrywały gips, ale przez 3 dni nikt nie reagował.
Czwartego dnia, jadąc na szkolenie, zająłem miejsce siedzące tuż przy drzwiach. Na 3 stacji, a więc dla mnie przedostatniej, przez sąsiednie drzwi weszły dwie Panie. Bardzo elegancko ubrane, w wieku tak gdzieś +/- 35 lat, na pierwszy rzut oka takie pracownice korpo. Panie były zaaferowane rozmową. Nie skorzystały z wolnych miejsc przy drzwiach, którymi weszły i powolutku ruszyły w moją stronę. Tyle wówczas zarejestrowałem, a sam zacząłem przygotowywać się do wstawania. Kiedy Panie zbliżyły się do mnie, kątem oka zauważyłem jakiś dziwny ruch z ich strony, a następnie poczułem bardzo silne uderzenie w nogę. Uderzenie na tyle silne, że pomimo gipsu poczułem nieprzyjemny ból w kontuzjowanym kolanie. Tak! Dobrze kombinujecie, jedna z Pań wymierzyła mi naprawdę bardzo silnego kopniaka!
Kolejne wydarzenia trwały może ze 20 sekund i wyglądały mniej więcej tak. Pani kopiąca, z bólu aż przysiadła na podłodze wagonika. Cóż wiosenny lekki pantofelek nie wytrzymał zderzenia z gipsem. Z jej ust wylał się potok inwektyw, których znacznej części adresatem byłem ja. Dodatkowo darła się, że ma złamany palec. Druga z Pań zaczęła wykrzykiwać coś w stylu „co jej PIIIIIP zrobiłeś”. Przyznam, że należę do osób, które raczej nie mają tendencji do zapominania przysłowiowego języka w gębie, ale tym razem zapomniałem. Na całe szczęście kolejka zatrzymała się na mojej stacji i z niej wysiadłem żegnany oczywiście bluzgami.
Brat zwiózł mnie do Warszawy na szkolenie. Zawiózł, gdyż sam nie mogłem tam pojechać, a to dlatego że kilka dni wcześniej zerwałem więzadła w prawym kolanie i ortopeda zapakował mnie w gustowny gips, ciągnący się od kostki, aż po pachwinę. W Warszawie nocowałem u przyjaciela z czasów studenckich. Jego mieszkanie jest położone niedaleko stacji metra. Szkolenie odbywało się w miejscu położonym blisko innej stacji metra. Do przejechania miałem raptem 4 stacje. Dodatkowo szkolenie odbywało się w godzinach 10:00 – 18:00 co pozwalało mi na uniknięcie porannego i popołudniowego tłoku w metrze. Poza tym w Warszawie była piękna majowa pogoda.
Teoretycznie zatem nie było tak źle. Jeżeli jednak ktoś nosił na sobie taki gips, to doskonale wie, jak ciężko jest w nim się poruszać, a w szczególności wchodzić i schodzić po schodach, szczególnie że ortopeda zakazał mi używania kuli. Po wyjściu z mieszkania kolegi miałem do pokonania 3 piętra (brak windy), a potem ok. 300 metrów do stacji.
Dla zdrowego człowieka to żaden dystans, ale ja po dojściu na peron metra byłem już wykończony i to pomimo tego, że jestem człowiekiem wysportowanym. Dlatego też, wchodząc do kolejki skwapliwie korzystałem z wolnych miejsc siedzących. Trudno jest powiedzieć, że na nich siedziałem, raczej wyglądałem jak facet, który rozłożył się na kanapie w salonie. Nie jestem olbrzymem, ale mam te 185 cm wzrostu, co powodowało, że noga w gipsie blokowała swobodne przejście wzdłuż wagonika. Oczywiście byłem przygotowany na to, że ktoś może zwrócić mi uwagę na „pozę” którą przyjmowałem, szczególnie że szerokie luźne spodnie dresowe skutecznie ukrywały gips, ale przez 3 dni nikt nie reagował.
Czwartego dnia, jadąc na szkolenie, zająłem miejsce siedzące tuż przy drzwiach. Na 3 stacji, a więc dla mnie przedostatniej, przez sąsiednie drzwi weszły dwie Panie. Bardzo elegancko ubrane, w wieku tak gdzieś +/- 35 lat, na pierwszy rzut oka takie pracownice korpo. Panie były zaaferowane rozmową. Nie skorzystały z wolnych miejsc przy drzwiach, którymi weszły i powolutku ruszyły w moją stronę. Tyle wówczas zarejestrowałem, a sam zacząłem przygotowywać się do wstawania. Kiedy Panie zbliżyły się do mnie, kątem oka zauważyłem jakiś dziwny ruch z ich strony, a następnie poczułem bardzo silne uderzenie w nogę. Uderzenie na tyle silne, że pomimo gipsu poczułem nieprzyjemny ból w kontuzjowanym kolanie. Tak! Dobrze kombinujecie, jedna z Pań wymierzyła mi naprawdę bardzo silnego kopniaka!
Kolejne wydarzenia trwały może ze 20 sekund i wyglądały mniej więcej tak. Pani kopiąca, z bólu aż przysiadła na podłodze wagonika. Cóż wiosenny lekki pantofelek nie wytrzymał zderzenia z gipsem. Z jej ust wylał się potok inwektyw, których znacznej części adresatem byłem ja. Dodatkowo darła się, że ma złamany palec. Druga z Pań zaczęła wykrzykiwać coś w stylu „co jej PIIIIIP zrobiłeś”. Przyznam, że należę do osób, które raczej nie mają tendencji do zapominania przysłowiowego języka w gębie, ale tym razem zapomniałem. Na całe szczęście kolejka zatrzymała się na mojej stacji i z niej wysiadłem żegnany oczywiście bluzgami.
komunikacja_miejska
Ocena:
174
(188)
Wędkarze to ludzie z różnych powodów specyficzni. Wielu z nich to „kolekcjonerzy” sprzętu wędkarskiego, w tym przede wszystkim przynęt spinningowych. Chodzi mi tu o sytuacje, gdzie znaczna część posiadanego sprzętu nie jest przez nich w ogóle wykorzystywana lub wykorzystywana sporadycznie, a jej podstawowym zdaniem jest cieszenie oka wędkarza. Specyficzne są też relacje z małżonkami (o ile są żonaci), które z reguły nie są zachwycone uszczuplaniem budżetu domowego na kolejne (ich zdaniem, a nie wędkarzy!) niepotrzebne wędki, czy kołowrotki. Wędkarze wymyślają więc dziesiątki sposobów (skutecznych lub nie) na ukrycie nowych nabytków. Na przykład normą w sklepach wędkarskich bywa płatność połowy ceny kartą, a połowy gotówką. Tyle tytułem wstępu.
W moim niewielkim miasteczku, w naszym kole wędkarskim jest sporo kolekcjonerów sprzętu. Pierwszoplanową postacią do niedawna był Marian. Nie dość, że jego wędki, kołowrotki i przynęty wystarczyłyby kilku przeciętnym wędkarzom do końca ich życia, to jeszcze „kolekcja” Mariana była sprzętem z najwyższej półki (cenowej i jakościowej). Większość Jego wędek była wykonywana na zamówienie, a kołowrotki ściągał z np. z Japonii i USA. Jak łatwo się domyślić, „kolekcja” Mariana warta była mnóstwo pieniędzy. Sam Marian zwykł zresztą żartować, że jego samochód jest mniej wart niż sprzęt wędkarski, który nim jeździ. Dodatkowo żona Mariana kompletnie nie miała nic przeciwko zakupom męża. Inaczej mówiąc zupełnie nie interesowała się wydatkami na sprzęt wędkarski. Inna sprawa, że wysoka oficerska emerytura Mariana, pozwalała na taką „rozpustę”.
Pewnego dnia, członków naszego koła zelektryzowała informacja o śmierci Mariana. Pojechał sam na ryby, dostał zwału, nie było nikogo kto mógłby udzielić pomocy. Ciało Mariana znalazł jakiś przypadkowy spacerowicz. Na pogrzebie zjawiła się większość wędkarzy z naszego miasteczka.
Jakiś czas po pogrzebie, wśród pewnego grona wędkarzy z naszego koła, rozpoczęła się dyskusja na temat sprzętu pozostawionego przez Mariana. Tu muszę wyjaśnić, że Marian dzieci nie posiadał i jak sam wspominał, w jego i żony rodzinie nikt nie wędkował. Grupa zainteresowanych kolegów uznała, że warto byłoby odkupić od żony Mariana sprzęt, którym byliby zainteresowani, a ten którego by nie odkupili, pomóc sprzedać wdowie, na wędkarskich forach. Aby zrealizować swój plan, postanowili zwrócić się do dwóch najbliższych przyjaciół Mariana, czyli Andrzeja i Sławka. Obydwaj Panowie nie tylko jeździli z Marianem na ryby, ale i utrzymywali z nim bliskie kontakty towarzyskie i doskonale znali wdowę. Jak postanowili, tak też uczynili. I tu lekko się zdziwili, gdyż Andrzej zaaprobował pomysł, uznając że wdowie przyda się każdy grosz, ale Sławek zaoponował i wyraził swoje oburzenie pomysłem, stwierdzając że koledzy nie mają za grosz taktu i wyczucia, że Marian jeszcze nie ostygł, a oni chcą rozdrapać jego sprzęt. Doszło też do kłótni pomiędzy Andrzejem i Sławkiem. W końcu wkurzony Andrzej umówił się z wdową i udał się do niej wraz z dwoma innymi kolegami, będącymi swego rodzaju przedstawicielami grupy zainteresowanej zakupem sprzętu Mariana. Po wymianie uprzejmości, koledzy przeszli do rzeczy i wyjaśnili, że jest sporo osób zainteresowanych zakupem sprzętu Mariana, a ten sprzęt, którego oni nie kupią, pomogą sprzedać wdowie w internecie. W odpowiedzi usłyszeli, że po pierwsze tego sprzętu to niewiele zostało. Po drugie, zaraz po śmierci Mariana, zjawił się u niej Sławek i zaoferował pomoc tzn. zakup sprzętu. Po trzecie, Sławek to święty człowiek, gdyż pieniądze od niego uzyskane wystarczyły na wszystkie koszty pochówku i nie musiała likwidować lokat w banku. Po czwarte, jak chcą to mogą sobie obejrzeć sprzęt, który został. Oczywiście chcieli! Na czele z Andrzejem, który jako przyjaciel znał każdą wędkę i kołowrotek Mariana, poszli do garażu, gdzie Marian miał Swój wędkarski kąt. Bez wchodzenia w szczegóły, zastali tam resztki sprzętu (np. stare podniszczone wędki i kołowrotki plus jakieś ciuchy wędkarskie).
Zdaniem Andrzeja, szacunkowa wartość tylko wędek, kołowrotków i przynęt spinningowych wynosiła ok. 60 tys. zł. Nie wliczał w to innego sprzętu jak np. tuby, futerały, podbieraki, pudełka, noże itp., który też zniknął. Ile wdowie zapłacił za sprzęt Sławek? 12 tys. zł!!! Co Sławek zrobił z tym sprzętem? Część zostawił sobie, a część sprzedał, zarabiając niezłe pieniądze…
PS. Gdyby osoby niezwiązane z wędkarstwem dziwiły się padającym tu kwotom, wyjaśniam że przykładowo wędka wykonywana przez rodbuildera na zamówienie może kosztować 1500 – 2000 lub więcej złociszy, a jedna tylko przynęta (wobler) 50 i więcej złociszy.
W moim niewielkim miasteczku, w naszym kole wędkarskim jest sporo kolekcjonerów sprzętu. Pierwszoplanową postacią do niedawna był Marian. Nie dość, że jego wędki, kołowrotki i przynęty wystarczyłyby kilku przeciętnym wędkarzom do końca ich życia, to jeszcze „kolekcja” Mariana była sprzętem z najwyższej półki (cenowej i jakościowej). Większość Jego wędek była wykonywana na zamówienie, a kołowrotki ściągał z np. z Japonii i USA. Jak łatwo się domyślić, „kolekcja” Mariana warta była mnóstwo pieniędzy. Sam Marian zwykł zresztą żartować, że jego samochód jest mniej wart niż sprzęt wędkarski, który nim jeździ. Dodatkowo żona Mariana kompletnie nie miała nic przeciwko zakupom męża. Inaczej mówiąc zupełnie nie interesowała się wydatkami na sprzęt wędkarski. Inna sprawa, że wysoka oficerska emerytura Mariana, pozwalała na taką „rozpustę”.
Pewnego dnia, członków naszego koła zelektryzowała informacja o śmierci Mariana. Pojechał sam na ryby, dostał zwału, nie było nikogo kto mógłby udzielić pomocy. Ciało Mariana znalazł jakiś przypadkowy spacerowicz. Na pogrzebie zjawiła się większość wędkarzy z naszego miasteczka.
Jakiś czas po pogrzebie, wśród pewnego grona wędkarzy z naszego koła, rozpoczęła się dyskusja na temat sprzętu pozostawionego przez Mariana. Tu muszę wyjaśnić, że Marian dzieci nie posiadał i jak sam wspominał, w jego i żony rodzinie nikt nie wędkował. Grupa zainteresowanych kolegów uznała, że warto byłoby odkupić od żony Mariana sprzęt, którym byliby zainteresowani, a ten którego by nie odkupili, pomóc sprzedać wdowie, na wędkarskich forach. Aby zrealizować swój plan, postanowili zwrócić się do dwóch najbliższych przyjaciół Mariana, czyli Andrzeja i Sławka. Obydwaj Panowie nie tylko jeździli z Marianem na ryby, ale i utrzymywali z nim bliskie kontakty towarzyskie i doskonale znali wdowę. Jak postanowili, tak też uczynili. I tu lekko się zdziwili, gdyż Andrzej zaaprobował pomysł, uznając że wdowie przyda się każdy grosz, ale Sławek zaoponował i wyraził swoje oburzenie pomysłem, stwierdzając że koledzy nie mają za grosz taktu i wyczucia, że Marian jeszcze nie ostygł, a oni chcą rozdrapać jego sprzęt. Doszło też do kłótni pomiędzy Andrzejem i Sławkiem. W końcu wkurzony Andrzej umówił się z wdową i udał się do niej wraz z dwoma innymi kolegami, będącymi swego rodzaju przedstawicielami grupy zainteresowanej zakupem sprzętu Mariana. Po wymianie uprzejmości, koledzy przeszli do rzeczy i wyjaśnili, że jest sporo osób zainteresowanych zakupem sprzętu Mariana, a ten sprzęt, którego oni nie kupią, pomogą sprzedać wdowie w internecie. W odpowiedzi usłyszeli, że po pierwsze tego sprzętu to niewiele zostało. Po drugie, zaraz po śmierci Mariana, zjawił się u niej Sławek i zaoferował pomoc tzn. zakup sprzętu. Po trzecie, Sławek to święty człowiek, gdyż pieniądze od niego uzyskane wystarczyły na wszystkie koszty pochówku i nie musiała likwidować lokat w banku. Po czwarte, jak chcą to mogą sobie obejrzeć sprzęt, który został. Oczywiście chcieli! Na czele z Andrzejem, który jako przyjaciel znał każdą wędkę i kołowrotek Mariana, poszli do garażu, gdzie Marian miał Swój wędkarski kąt. Bez wchodzenia w szczegóły, zastali tam resztki sprzętu (np. stare podniszczone wędki i kołowrotki plus jakieś ciuchy wędkarskie).
Zdaniem Andrzeja, szacunkowa wartość tylko wędek, kołowrotków i przynęt spinningowych wynosiła ok. 60 tys. zł. Nie wliczał w to innego sprzętu jak np. tuby, futerały, podbieraki, pudełka, noże itp., który też zniknął. Ile wdowie zapłacił za sprzęt Sławek? 12 tys. zł!!! Co Sławek zrobił z tym sprzętem? Część zostawił sobie, a część sprzedał, zarabiając niezłe pieniądze…
PS. Gdyby osoby niezwiązane z wędkarstwem dziwiły się padającym tu kwotom, wyjaśniam że przykładowo wędka wykonywana przez rodbuildera na zamówienie może kosztować 1500 – 2000 lub więcej złociszy, a jedna tylko przynęta (wobler) 50 i więcej złociszy.
sklepy
Ocena:
185
(193)
1
« poprzednia 1 następna »