Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

DonDiego

Zamieszcza historie od: 6 listopada 2023 - 7:49
Ostatnio: 13 kwietnia 2024 - 8:29
  • Historii na głównej: 4 z 4
  • Punktów za historie: 504
  • Komentarzy: 8
  • Punktów za komentarze: 64
 

#91211

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do i z pracy w wielkim mieście jeżdżę albo busami, albo prywatnym samochodem. W moim miasteczku jest też stacja kolejowa, ale z usług PKP korzystam sporadycznie (powody nie są ważne dla niniejszej opowieści). W ostatni piątek musiałem jednak skorzystać z usług kolei. W pracy było spotkanie z ważnymi klientami, które jak to bywa przeciągnęło się, a potem musiałem w wielkim mieście załatwić kilka zaplanowanych spraw. Zanim w telefonie padła mi bateria, zdążyłem wysłać sms-a do żony, że będę wracał ostatnim pociągiem jadącym do naszego małego miasteczka, co w praktyce oznacza, że do domu dotrę ok 24:00.

W tym miejscu wypada wyjaśnić, że wspomniany pociąg owiany jest ponurą sławą. Często dochodzi w nim do bójek i kradzieży. Co tu ukrywać, poza pracownikami drugiej zmiany, wracają nim do pobliskich miejscowości osoby, które zabalowały w wielkim mieście. Niektórzy nazywają go „pijaną kolejką”. Inaczej mówiąc bezpiecznie tam nie jest.

Czekam sobie zatem na „pijaną kolejkę’, gdy na peron wtacza się kompletnie nawalony facet. Pewnie bym na niego nie zwrócił uwagi, gdyby nie to, że drze się niesamowicie tzn. śpiewa pieśń na cześć miejscowego klubu piłkarskiego. W śpiewaku rozpoznaję Marcina. Powiedzieć o Marcinie, że jest moim znajomym byłoby nadużyciem. W moim miasteczku zamieszkał ze 4 lata temu, a znam go dlatego, że ożenił się z najlepszą przyjaciółka jednej z moich kuzynek. Nasze dotychczasowe kontakty ograniczyły się do kilku rozmów o przysłowiowej pogodzie. Dziwnym trafem – biorąc pod uwagę jego stan upojenia – Marcin rozpoznaje moją skromną osobę i nie przestając się drzeć, zwraca się do mnie w ten sposób:
- DonDiego!!! Co za spotkanie!!! Idziemy na wódkę!!! Ja stawiam!!! Skończyliśmy dziś robotę, mam od cholery kasy!!! (tekst wypowiedzi ocenzurowałem). I żeby było ciekawiej zza pazuchy wyciąga gruby zwitek banknotów i nim wymachuje.

Zauważam, że przykuliśmy uwagę wielu różnych osób czekających na peronie. Nic dziwnego. Z jednej strony facet w eleganckim garniturze i płaszczyku (przypominam, ze miałem spotkanie z ważnym klientem), a z drugiej strony kompletnie pijany facet wymachujący zwitkiem banknotów. Dla mnie sprawa jest dość prosta, a mianowicie jeżeli zostawię Marcina samego, to na 99% on tych pieniędzy do domu nie dowiezie. Chcąc nie chcąc muszę go pilnować w pociągu, a potem odprowadzić do domu, choć nie jest mi po drodze. Rzecz bowiem w tym, że pod dworcem jest spory park przez który trzeba przejść. Wieczorami park jest miejscem libacji alkoholowych. Ja od pokoleń mieszkam w naszym miasteczku i mnie tam nikt nie zaczepi (z różnych powodów), ale Marcina bywalcy parku nie znają. Nie jestem zachwycony całą sytuacją, ale z drugiej strony Marcin choć strasznie pijany, jest na chodzie, więc pocieszam się, że będzie dobrze. Mój optymizm okazał się przedwczesny. Stukot kół pociągu, bardzo skutecznie uśpił Marcina.

Do naszego miasteczka dojechaliśmy bez żadnych przygód. Schody zaczęły się na peronie i to nie w potocznym tego słowa znaczeniu, gdyż piszę o wysokich schodach nad peronami. Marcin jest niższy ode mnie, ale waży tyle samo (tak „na oko” licząc) co ja. Taszczenie po schodach 80-cio kilogramowego faceta, do łatwych nie należy, a w perspektywie mam do przejścia jeszcze ponad kilometr. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to zadzwonić do brata, żeby po mnie przyjechał samochodem. Jak wspomniałem mój telefon padł, ale przecież Marcin musi mieć swój. Sadzam go więc na ławce przed dworcem i zaczynam przeszukiwać kieszenie jego kurtki i plecaka. Telefonu nie znajduję, ale Marcin się ocknął i pyta się co robię. Wykorzystując jego oprzytomnienie ruszamy w drogę.

Po ok. 30 minutach, niemal skrajnie wyczerpany, staję przed domem Marcina. Dom jest w starej części miasteczka i drzwi wejściowe wychodzą po prostu na chodnik. Opieram Marcina o ścianę i dzwonię do drzwi, choć chyba nie muszę, gdyż Marcin znów zaczął śpiewać i lokatorzy nie tylko tego, ale i innych domów z pewnością go słyszeli. Widzę, że w oknie pojawiła się czyjaś sylwetka. Za chwilę drzwi otwierają się z impetem, a na mojej głowie ląduje mokra, brudna i śmierdząca szmata. Agresorka w osobie starszej pani będącej teściową Marcina, ponawia atak. Już widzę, że zostałem zaatakowany mopem. Unikam drugiego uderzenia, a jego impet powoduje, że agresorka upada na chodnik i zaczyna wrzeszczeć, że ją pobiłem, a tak w ogóle to mnie zna i ja jestem bratankiem Jadźki i nie ujdzie mi to na sucho. Nie czekam na rozwój sytuacji, tylko biorę nogi za pas.

Po ok. 15 minutach jestem u siebie w domu, a tam lekkie zdziwienie, gdyż moja żona czeka na mnie z żądaniem wyjaśnień co też nawywijałem (dodam, że zainteresowała się też tym czy garnitur, koszula i krawat dadzą się uratować). Okazało się, że teściowa Marcina zadzwoniła do mojej ciotki, a z kolei ta nie mogąc dodzwonić się do mnie, zadzwoniła do mojej mamy, a mama do mojej żony. W skrócie, moja rodzina otrzymała informację, że DonDiego upił Marcina do nieprzytomności, a następnie pobił jego teściową. Na szczęście nikt w to nie uwierzył, ale musiałem i tak pomimo środka już nocy, zadzwonić do ciotki i mamy i opowiedzieć całą sytuację. Sprawę uznałem za zamkniętą, ale okazało się, że przedwcześnie.

Po takiej wesołej nocce budzę się (jak na siebie) późno, tj. koło 09:00 i okazuje się, że żona już od 2 godzin nie robi nic innego, tylko gada przez telefon z członkami naszej rodziny. Ja zapomniałem podłączyć swojego telefonu do ładowarki, a żona po tych przejściach nie chciała mnie budzić. Okazuje się, że przebieg nocnych wydarzeń nabrał swoistych rumieńców. Do wersji upicia Marcina i pobicia jego teściowej, dochodzi jeszcze kradzież nowego telefonu Marcina i jakiejś części jego wypłaty. Padają słowa takie jak – policja, obdukcja, sąd, adwokat, odszkodowanie, jakieś astronomiczne kwoty itp. No po prostu armagedon.

Proszę żonę żeby wyłączyła telefon, aby nikt nam nie przeszkadzał. Siadamy w salonie i na spokojnie przedstawiam jej swoje stanowisko. Marcin pracuje w wykończeniówce. Jeśli skończyli jakąś dużą robotę i zainkasowali spore pieniądze, to z ekipą na 110% postanowili to uczcić, szczególnie że to był piątek. Jeżeli wpadli na pomysł odwiedzenia jakiegoś lepszego lokalu, a nie picia pod chmurką, to na alkohol mogli tam wydać nawet kilkaset złotych. W wielkim mieście lokali, w których jeden drink kosztuje więcej niż flaszka w monopolowym, jest bez liku. Jeśli oprócz picia zamawiali jedzenie, to można do rachunku doliczyć spokojnie stówkę, dwie albo i więcej. Jeżeli koledzy Marcina byli w podobnym stanie jak on, to w wielu lokalach można trafić na personel, który jak się zwykło mawiać, nawet datę bitwy pod Grunwaldem jest w stanie dopisać do rachunku. Telefon mógł zgubić, albo ktoś mu ukradł. Jednocześnie ocknął się na dworcu, gdy przeszukiwałem mu kieszenie i plecak i pewnie gdzieś w podświadomości zarejestrował ten fakt. Żona następnego dnia policzyła wypłatę i okazało się, że coś za mało jest pieniążków, a Marcin świadomie lub nie, wrobił mnie w całą sytuację.

I w tym momencie u mojej ślubnej zapaliła się lampka (ach ta kobieca intuicja) i zadała mi pytanie co z żoną Marcina? Na miejscu widziałem tylko jego teściową, a we wszystkich rozmowach telefonicznych z rodziną, mówiono tylko o teściowej. Jak wspomniałem, żona Marcina to najlepsza przyjaciółka jednej z moich kuzynek. Telefonujemy do kuzynki, która odbierając telefon od razu mówi, że właśnie miała do nas dzwonić. Okazuje się, że żona Marcina wyjechała gdzieś do rodziny, ale ze względu na sytuację już wraca do domu. Kuzynka zaznaczyła też, że żona Marcina ma zamiar poważnie porozmawiać z mężem i nie wierzy w jego opowieści, a tym samym przypisywane mi czyny.

Finał sprawy okazał się następujący. Żona Marcina porozmawiała nie tylko z nim, ale i kolegami z jego ekipy budowlanej. Scenariusz, który przedstawiłem swojej żonie, niewiele odbiegał od rzeczywistych zdarzeń. Otóż ekipa postanowiła oczywiście uczcić zakończenie roboty i otrzymanie sowitej wypłaty, ale zaczęli od picia pod chmurką. Tyle, że już dość mocno wstawieni, postanowili odwiedzić klub dla panów i tam zamawiali sobie tancerki do stolika, jednocześnie dalej pijąc. Marcin nie pamiętał co się stało z telefonem, ani jaki rachunek zapłacili w klubie, ale skojarzył że przeszukiwałem mu kieszenie i plecak. Rachunek musiał być naprawdę wysoki, skoro teściowa zorientowała się, że zięć coś mało pieniędzy do domu przyniósł. Resztę sama sobie dopowiedziała.

Za sytuację zostałem przeproszony! Przeproszony przez żonę Marcina!
PS. A do niedawna śmiałem się z powiedzenia, że każdy dobry uczynek musi być przykładnie ukarany.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (160)

#91009

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Łobuz kocha najbardziej. Zawsze byłem przekonany, że wyznawczynie tego powiedzonka to nastolatki, ewentualnie jakieś niedojrzałe dwudziestokilkulatki. Moje przekonanie legło jednak w gruzach, gdy poznałem Agę. Aga to najlepsza przyjaciółka naszej nowej (wówczas) sąsiadki, Kasi. Aga i Kasia znają się od dziecka i razem wychowały się na wielkomiejskim blokowisku. Aga mieszka tam do tej pory, a Kasia wraz z mężem pobudowali się na sąsiadującej z moją działce, w niewielkim miasteczku sąsiadującym z wielkim miastem. Kasia i jej mąż oraz ja i moja żona jesteśmy w podobnym wieku i nawet dzieci mamy z tego samego rocznika. Szybko się zatem zaprzyjaźniliśmy.

Wracając do bohaterki tej historii, z opowieści Kasi wynikało, że już w liceum Aga gustowała wyłącznie w tzw. złych chłopcach. Jej partnerami zawsze byli wysocy, wysportowani (warto dodać, że uprawiający sporty ekstremalne lub sporty walki) faceci w typie macho/samiec alfa, skłonni do agresji, zdradzania, nękani nałogami, wchodzący nawet w konflikt z prawem (środowisko kiboli). Aga to bardzo atrakcyjna kobieta, która nigdy nie narzekała na brak adoratorów, ale „zwykli” faceci nie mieli u niej żadnych szans, gdyż jak twierdziła nie czuła przy nich żadnego dreszczyku emocji, czyli po prostu ją nudzili.

W momencie kiedy zaczyna się moja opowieść, Aga zbliża się nieuchronnie do 40 wiosny swego życia, a jej bilans życiowo – uczuciowy sprowadza się do dwóch ślubów i dwóch rozwodów, dwójki dzieci, alimentów wypłacanych przez ZUS, wielokrotnie złamanego serduszka, raz złamanej przez partnera ręki, wielu siniaków, długów po partnerach, które przyszło jej spłacać i wielu innych „atrakcji” typu odbieranie partnera z komisariatu, czy wyciąganie delikwenta z jakiejś pijackiej meliny. I na tym skończę wprowadzenie do mojej opowieści.

Pewnego pięknego dnia zawitała u nas Kasia z zaproszeniem na grilla. Dla nas to swego rodzaju rutyna, gdyż od kilku lat, gdy my robimy grilla dla znajomych, zapraszamy Kasię z mężem, a gdy ona robi zaprasza nas. Oczywiście znamy już najbliższych przyjaciół Kasi, ale zawsze pada pytanie, kto będzie. I dowiadujemy się, że m.in. Aga z nowym partnerem. Musieliśmy z żoną zrobić nietęgie miny (mieliśmy wątpliwą przyjemność poznania dwóch byłych partnerów Agi), gdyż Kasia od razu zareagowała i zaczęła opowieść, że Aga wreszcie dojrzała i tym razem zaczęła się spotykać z normalnym facetem. I faktycznie nowy partner Agi (nazwijmy go Darkiem) w niczym nie przypominał jej dotychczasowych facetów. Wpatrzony w Agę jak w obrazek, szarmancki, średniego wzrostu, lekko łysiejący, po rozwodzie, ale bez dzieci. Kiedy go zagaiłem o to jaki sport uprawia, zdołał wydukać z siebie, że lubi jeździć na rowerze. Dodam jeszcze, że nie pił alkoholu.

Najbliżsi przyjaciele Agi bardzo kibicowali jej związkowi z Darkiem, a tenże związek rozwijał się dynamicznie. Po pewnym czasie Darek zaproponował wspólne zamieszkanie w jego domu, a niedługo potem oświadczył się i został przyjęty. W tym miejscu warto dodać, że w zawodzie, który Aga wykonywała, przysłowiowych kokosów się nie zarabia, a alimenty z ZUS-u wysokie też nie są. Adze w utrzymaniu musiał pomagać jej ojciec (matka już nie żyła), który miał wysoką emeryturę i dodatkowo sobie do niej dorabiał. W momencie przeprowadzki do Darka, problemy finansowe Agi zniknęły, gdyż Darek jako pracownik międzynarodowej firmy, świetnie zarabiał. Dodatkowo podobno miał znakomity kontakt z dziećmi Agi.

Wróćmy jednak do oświadczyn, po których rozpoczęły się wstępne przygotowania do ślubu. Zostały one nieoczekiwanie wstrzymane przez sytuację zawodową Darka. Otóż jego pracodawca postanowił go awansować na stanowisko managerskie, ale żeby do tego doszło, Darek zgodnie z procedurami firmy musiał odbyć jakiś staż/szkolenie w centrali poza granicami Polski. No i Darek wyjechał na pół roku za granicę, ale raz w miesiącu na 3 dni (na koszt pracodawcy) przylatywał do Polski.

Pewnego pięknego dnia, po pracy i treningu wracam do domu, gdzie zastaję żonę wraz z Kasią siedzące na tarasie przy butelce łyskacza. Obydwie są bardzo pobudzone i wzburzone. Zostaję zasypany „informacjami”, że Darek to kanalia, gnida, menda itp. (choć używały mocniejszych słów) i wreszcie dowiaduję się, że po przylocie do Polski (ostatnim przed powrotem), Aga czekała na niego z cudowną nowiną, że jest z nim w ciąży, a on kazał jej się wynosić z domu i dał jej na to miesiąc czasu, czyli termin swojego powrotu do Polski. Nie powiem, żeby ta informacja mnie nie zaskoczyła, ale należę do osób, które lubią wysłuchać wersji zdarzeń obydwu stron, a nie tylko jednej. Kiedy o tym powiedziałem Kasi i swojej żonie, obydwie strzeliły focha, a Kasia dodała że Darek w odpowiedzi na liczne telefony (nie odbierał), sms-y i maile, ograniczył się tylko do sms-a, żeby rozmawiać z Agą, a nie z nim, a jak już koniecznie Kasia musi z nim rozmawiać to dopiero po jego powrocie do Polski. Sms Darka został odebrany jako skrajna bezczelność.

Do rozmowy Darka z Kasią doszło po jego powrocie do Polski. Rozmowa była krótka. Darek oświadczył, że jest bezpłodny, a więc dziecko nie może być jego! Przez bezpłodność rozpadło się jego pierwsze małżeństwo. Ten temat jest dla niego bardzo bolesny, dlatego nigdy go nie poruszał w rozmowie z Agą, szczególnie że gdy ich związek stał się już poważny. Aga oświadczyła, iż nie chce mieć więcej dzieci i cały czas stosowała antykoncepcję. Na koniec stwierdził, że jeśli Kasia chce poznać prawdę musi porozmawiać z Agą.

Jak łatwo się domyślić Kasia porozmawiała z Agą, a ta wreszcie wyznała jej prawdę. Otóż jakieś dwa tygodnie po wyjeździe Darka, poszła z koleżanką z pracy na piwo do pubu. I tam poznała kolejnego „złego chłopca”, na dodatek dużo młodszego od siebie, w którym „się zakochała”. Potem w przerwach od płaczu, padały podobno jakieś komunały typu „broniłam się przed tym uczuciem”, „nie mogłam mu się oprzeć”, „to było silniejsze ode mnie” itp. Kiedy amoroso dowiedział się o ciąży Agi, zniknął. Ta zaś postanowiła ojcem dziecka uczynić Darka, no ale nie wyszło.

Jeżeli sądzicie, że to koniec historii, to jesteście w błędzie. Jak już wspomniałem powyżej sytuacja finansowa Agi przed poznaniem Darka, nie była najlepsza. Po całych opisanych wydarzeniach pogorszyła się jeszcze bardziej i to nie tylko ze względu na dziecko w drodze, ale i śmierć ojca, który ją wspomagał finansowo. No ale do brzegu. Otóż jedna z sióstr ciotecznych mojej żony jest radcą prawnym i prowadzi własną kancelarię. Kiedyś poleciliśmy ją któremuś ze znajomych Agi i Kasi i był bardzo zadowolony z jej usług. Najwidoczniej Aga gdzieś tam zarejestrowała ten fakt i zdobyła jej telefon, a następnie powołując się na moją żonę umówiła się na spotkanie. Po spotkaniu wzburzona siostra zatelefonowała do nas mając pretensje, że polecamy ją jakiejś idiotce. Okazało się bowiem, że Aga wpadła na kilka różnych pomysłów oskubania Darka z kasy, w tym np. przypisania Darkowi, że jej porzucenie było przyczyną śmierci ojca i żądania z tego tytułu odszkodowania.

Ja rozumiem, że tonący brzytwy się chwyta, ale...

związek

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 198 (214)

#90995

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia którą Wam opiszę miała miejsce kilkanaście lat temu.

Brat zwiózł mnie do Warszawy na szkolenie. Zawiózł, gdyż sam nie mogłem tam pojechać, a to dlatego że kilka dni wcześniej zerwałem więzadła w prawym kolanie i ortopeda zapakował mnie w gustowny gips, ciągnący się od kostki, aż po pachwinę. W Warszawie nocowałem u przyjaciela z czasów studenckich. Jego mieszkanie jest położone niedaleko stacji metra. Szkolenie odbywało się w miejscu położonym blisko innej stacji metra. Do przejechania miałem raptem 4 stacje. Dodatkowo szkolenie odbywało się w godzinach 10:00 – 18:00 co pozwalało mi na uniknięcie porannego i popołudniowego tłoku w metrze. Poza tym w Warszawie była piękna majowa pogoda.

Teoretycznie zatem nie było tak źle. Jeżeli jednak ktoś nosił na sobie taki gips, to doskonale wie, jak ciężko jest w nim się poruszać, a w szczególności wchodzić i schodzić po schodach, szczególnie że ortopeda zakazał mi używania kuli. Po wyjściu z mieszkania kolegi miałem do pokonania 3 piętra (brak windy), a potem ok. 300 metrów do stacji.

Dla zdrowego człowieka to żaden dystans, ale ja po dojściu na peron metra byłem już wykończony i to pomimo tego, że jestem człowiekiem wysportowanym. Dlatego też, wchodząc do kolejki skwapliwie korzystałem z wolnych miejsc siedzących. Trudno jest powiedzieć, że na nich siedziałem, raczej wyglądałem jak facet, który rozłożył się na kanapie w salonie. Nie jestem olbrzymem, ale mam te 185 cm wzrostu, co powodowało, że noga w gipsie blokowała swobodne przejście wzdłuż wagonika. Oczywiście byłem przygotowany na to, że ktoś może zwrócić mi uwagę na „pozę” którą przyjmowałem, szczególnie że szerokie luźne spodnie dresowe skutecznie ukrywały gips, ale przez 3 dni nikt nie reagował.

Czwartego dnia, jadąc na szkolenie, zająłem miejsce siedzące tuż przy drzwiach. Na 3 stacji, a więc dla mnie przedostatniej, przez sąsiednie drzwi weszły dwie Panie. Bardzo elegancko ubrane, w wieku tak gdzieś +/- 35 lat, na pierwszy rzut oka takie pracownice korpo. Panie były zaaferowane rozmową. Nie skorzystały z wolnych miejsc przy drzwiach, którymi weszły i powolutku ruszyły w moją stronę. Tyle wówczas zarejestrowałem, a sam zacząłem przygotowywać się do wstawania. Kiedy Panie zbliżyły się do mnie, kątem oka zauważyłem jakiś dziwny ruch z ich strony, a następnie poczułem bardzo silne uderzenie w nogę. Uderzenie na tyle silne, że pomimo gipsu poczułem nieprzyjemny ból w kontuzjowanym kolanie. Tak! Dobrze kombinujecie, jedna z Pań wymierzyła mi naprawdę bardzo silnego kopniaka!

Kolejne wydarzenia trwały może ze 20 sekund i wyglądały mniej więcej tak. Pani kopiąca, z bólu aż przysiadła na podłodze wagonika. Cóż wiosenny lekki pantofelek nie wytrzymał zderzenia z gipsem. Z jej ust wylał się potok inwektyw, których znacznej części adresatem byłem ja. Dodatkowo darła się, że ma złamany palec. Druga z Pań zaczęła wykrzykiwać coś w stylu „co jej PIIIIIP zrobiłeś”. Przyznam, że należę do osób, które raczej nie mają tendencji do zapominania przysłowiowego języka w gębie, ale tym razem zapomniałem. Na całe szczęście kolejka zatrzymała się na mojej stacji i z niej wysiadłem żegnany oczywiście bluzgami.

komunikacja_miejska

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 170 (184)

#90942

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wędkarze to ludzie z różnych powodów specyficzni. Wielu z nich to „kolekcjonerzy” sprzętu wędkarskiego, w tym przede wszystkim przynęt spinningowych. Chodzi mi tu o sytuacje, gdzie znaczna część posiadanego sprzętu nie jest przez nich w ogóle wykorzystywana lub wykorzystywana sporadycznie, a jej podstawowym zdaniem jest cieszenie oka wędkarza. Specyficzne są też relacje z małżonkami (o ile są żonaci), które z reguły nie są zachwycone uszczuplaniem budżetu domowego na kolejne (ich zdaniem, a nie wędkarzy!) niepotrzebne wędki, czy kołowrotki. Wędkarze wymyślają więc dziesiątki sposobów (skutecznych lub nie) na ukrycie nowych nabytków. Na przykład normą w sklepach wędkarskich bywa płatność połowy ceny kartą, a połowy gotówką. Tyle tytułem wstępu.

W moim niewielkim miasteczku, w naszym kole wędkarskim jest sporo kolekcjonerów sprzętu. Pierwszoplanową postacią do niedawna był Marian. Nie dość, że jego wędki, kołowrotki i przynęty wystarczyłyby kilku przeciętnym wędkarzom do końca ich życia, to jeszcze „kolekcja” Mariana była sprzętem z najwyższej półki (cenowej i jakościowej). Większość Jego wędek była wykonywana na zamówienie, a kołowrotki ściągał z np. z Japonii i USA. Jak łatwo się domyślić, „kolekcja” Mariana warta była mnóstwo pieniędzy. Sam Marian zwykł zresztą żartować, że jego samochód jest mniej wart niż sprzęt wędkarski, który nim jeździ. Dodatkowo żona Mariana kompletnie nie miała nic przeciwko zakupom męża. Inaczej mówiąc zupełnie nie interesowała się wydatkami na sprzęt wędkarski. Inna sprawa, że wysoka oficerska emerytura Mariana, pozwalała na taką „rozpustę”.

Pewnego dnia, członków naszego koła zelektryzowała informacja o śmierci Mariana. Pojechał sam na ryby, dostał zwału, nie było nikogo kto mógłby udzielić pomocy. Ciało Mariana znalazł jakiś przypadkowy spacerowicz. Na pogrzebie zjawiła się większość wędkarzy z naszego miasteczka.

Jakiś czas po pogrzebie, wśród pewnego grona wędkarzy z naszego koła, rozpoczęła się dyskusja na temat sprzętu pozostawionego przez Mariana. Tu muszę wyjaśnić, że Marian dzieci nie posiadał i jak sam wspominał, w jego i żony rodzinie nikt nie wędkował. Grupa zainteresowanych kolegów uznała, że warto byłoby odkupić od żony Mariana sprzęt, którym byliby zainteresowani, a ten którego by nie odkupili, pomóc sprzedać wdowie, na wędkarskich forach. Aby zrealizować swój plan, postanowili zwrócić się do dwóch najbliższych przyjaciół Mariana, czyli Andrzeja i Sławka. Obydwaj Panowie nie tylko jeździli z Marianem na ryby, ale i utrzymywali z nim bliskie kontakty towarzyskie i doskonale znali wdowę. Jak postanowili, tak też uczynili. I tu lekko się zdziwili, gdyż Andrzej zaaprobował pomysł, uznając że wdowie przyda się każdy grosz, ale Sławek zaoponował i wyraził swoje oburzenie pomysłem, stwierdzając że koledzy nie mają za grosz taktu i wyczucia, że Marian jeszcze nie ostygł, a oni chcą rozdrapać jego sprzęt. Doszło też do kłótni pomiędzy Andrzejem i Sławkiem. W końcu wkurzony Andrzej umówił się z wdową i udał się do niej wraz z dwoma innymi kolegami, będącymi swego rodzaju przedstawicielami grupy zainteresowanej zakupem sprzętu Mariana. Po wymianie uprzejmości, koledzy przeszli do rzeczy i wyjaśnili, że jest sporo osób zainteresowanych zakupem sprzętu Mariana, a ten sprzęt, którego oni nie kupią, pomogą sprzedać wdowie w internecie. W odpowiedzi usłyszeli, że po pierwsze tego sprzętu to niewiele zostało. Po drugie, zaraz po śmierci Mariana, zjawił się u niej Sławek i zaoferował pomoc tzn. zakup sprzętu. Po trzecie, Sławek to święty człowiek, gdyż pieniądze od niego uzyskane wystarczyły na wszystkie koszty pochówku i nie musiała likwidować lokat w banku. Po czwarte, jak chcą to mogą sobie obejrzeć sprzęt, który został. Oczywiście chcieli! Na czele z Andrzejem, który jako przyjaciel znał każdą wędkę i kołowrotek Mariana, poszli do garażu, gdzie Marian miał Swój wędkarski kąt. Bez wchodzenia w szczegóły, zastali tam resztki sprzętu (np. stare podniszczone wędki i kołowrotki plus jakieś ciuchy wędkarskie).

Zdaniem Andrzeja, szacunkowa wartość tylko wędek, kołowrotków i przynęt spinningowych wynosiła ok. 60 tys. zł. Nie wliczał w to innego sprzętu jak np. tuby, futerały, podbieraki, pudełka, noże itp., który też zniknął. Ile wdowie zapłacił za sprzęt Sławek? 12 tys. zł!!! Co Sławek zrobił z tym sprzętem? Część zostawił sobie, a część sprzedał, zarabiając niezłe pieniądze…

PS. Gdyby osoby niezwiązane z wędkarstwem dziwiły się padającym tu kwotom, wyjaśniam że przykładowo wędka wykonywana przez rodbuildera na zamówienie może kosztować 1500 – 2000 lub więcej złociszy, a jedna tylko przynęta (wobler) 50 i więcej złociszy.

sklepy

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 181 (189)

1